“Chciałabym do końca wakacji pozbyć się wszystkich starych szkiców z bloga (w ten czy inny sposób).
Znów zrobiło się ich ponad 120… w tym około stu z czasów przed porzuceniem bloga.
Najstarszy… o matko święta: ma datę z marca 2017.
Najgorsze, że tytuły wyglądają dość ciekawie, prawie wszędzie bloki tekstu.
Skasować żal, trzymać zbędnie; do opublikowania w takiej formie,w jakiej są się nie nadają, bo nie są skończone; a próbować wczuć się w myśli sprzed dwóch lat zamiast rozwijać aktualne…
Nie wiem, co mam z nimi zrobić.”
10 marca opublikowałam na facebooku post o takiej treści. Zastanawiałam się, czy je skasować, olać czy (apage Satanas) spróbować jakoś je uporządkować – stanęło na tym ostatnim, choć przez pierwszych kilka dni z imponującą częstotliwością dochodziłam do wniosku, że:
a) jednak nie mam na to ochoty;
b) ani siły:
c) poza tym nie dam rady;
d) to za trudne.
Pierwszym wpisem jaki otworzyłam był: “Czy związki na odległość są z góry przegrane?”
27 marca 2017! Gdzieś po drodze straciłam świadomość, że zaczęłam z tym blogiem tak dawno i zapomniałam, jak głupio się czułam z tym, że tyle moich postów zostało we władaniu fioletowego forum, a ja zostałam z niczym. Ba! minęły ponad dwa lata, a tam pewnie nadal tego więcej niż tutaj, bo pisząc byle posty nie zastanawiałam się nad tym, jak to wygląda, a bardziej skomplikowane wypowiedzi kolorowałam, żeby oczywistym było, do czego się w danej chwili odnoszę.
Na tę chwilę lepiej się czuję siedząc tu sobie sama. Trochę brakuje mi kolorów, ale cieszę się, że dałam sobie z nimi spokój. Szarość w nawiasach, kursywa, boldy, nagłówki… kursywa i boldy – to chyba aż nadto, by uczynić tekst przejrzystym, a i z tego mogłabym korzystać nieco rozsądniej (bo czasem robię tym kompletną sieczkę z posta).
Pamiątkowy screen:
Zanosiło się na bardziej ogólne pitolenie, skończyło się na analizie własnych doświadczeń, które… raczej nie są i nigdy nie będą użyteczne dla nikogo poza mną – chyba żeby jakaś wróżka albo psychofag chciał zrobić sobie risercz przed zrobieniem mi jakiejś miłej niespodzianki.
Kolejny post to jakaś sieczka z dziurami. Ciężko powiedzieć o czym. Wygląda na to, że powycinałam co strawniejsze fragmenty i wlepiłam je gdzie indziej, a ten śmieć sobie został. Skasowałam.
Trzecim najstarszym postem (w tym momencie porzuconym równo dwa lata temu) jest wstęp do wpisu na temat pornografii, mam wrażenie, że to jedno z kilku podejść. Może uda mi się go/je wreszcie skończyć, jak (jeśli?) znajdę pozostałe.
Brak tytułów bardzo ułatwia sprawę, ale i tak jestem pod wrażeniem – pierwsze no name pojawia się dopiero w maju tego roku; starsze są dość ładnie opisane, choć na razie nie wiem, na ile adekwatne są wiszące tam tytuły.
Przejrzałam je wszystkie. Powpisywałam jakieś orientacyjne tytuły. Usunęłam jeden wpis, który był marnym dublem innego, też nieopublikowanego.
To całkiem frustrujące. Zajmuję się tym ledwo od paru godzin, a już mam poczucie, że najprawdopodobniej nie uda mi się doprowadzić tego do końca w przyzwoity sposób. Dużo tych postów. Spodziewałam się, że co najmniej połowę wywalę i jakoś to pójdzie, ale wygląda na to, że już większość już kiedyś przejrzałam, połączyłam tematycznie i przygotowałam do dokończenia. Łał, że mi się chciało…
Ostatnio to nie wiem. Strasznie dużo zachodu jak na stronę, na którą nikt nie zagląda, a jak zagląda to mnie irytuje.
Poza tym – nie sądzę, by to była kwestia nieoczekiwanie rozbudzonego perfekcjonizmu – ostatnio dokończenie jakiegokolwiek wpisu trwa wieki; ciągle jakieś to beznadziejne. Poprawiam, zmieniam…
[Minęło trzy dni, z 10 czerwca zrobił się 13]
Dobrze idzie… dobrze idzie… 3/4 albo nawet 4/5 posta gotowe, zostaje tylko dopieścić końcówkę, którą już, już prawie miałam na końcu języka… i puff., gubię. Tracę zainteresowanie. Muszę zostawić odłogiem, bo próby wyciśnięcia z siebie czegokolwiek, co jako tako doprowadziłyby temat do końca są straszne.
Opublikowałam post Kryminalne cliche – praktycznie bez poprawek.
Czemu nie opublikowałam go od razu po napisaniu? Czort raczy wiedzieć.
[Znów minęło parę dni – 18 czerwca]
Poległam, próbując uporządkować wpis o różnicach w postrzeganiu osób chorych psychicznie i fizycznie.
Większość tych akapitów wyprodukowałam na długo przed pisaniem o Noi Pothoven, pewnie wypadałoby je przeredagować biorąc pod uwagę świeższe przemyślenia, ale chyba zaliczam kolejny kryzys tożsamości.
No… fajnie się pisze, ale pisanie dla samego pisania, ta kompletna, cholerna niemożność ułożenia czegokolwiek w w miarę spójną całość, na którą mogłabym spojrzeć i stwierdzić, że no, teraz już jest ok doprowadza mnie do szału. Czemu każdy możliwy wątek tak piekielnie mi się rozrasta, że sama nie jestem w stanie go ogarnąć – nawet po podzieleniu na trzy posty?
Te sporadycznie publikowane i tak wyglądają o niebo lepiej niż ten ogrom treści, który mnie przytłacza.
A może w ogóle wychodzę ze złego założenia, dążąc do “artykułów” na mniej więcej 1000 słów (realistycznie i tak zawsze jest ich dużo więcej)?
Może jak podniosę sobie poprzeczkę do trzech albo pięciu… albo w ogóle zrezygnuję z jakiejkolwiek poprzeczki, to będzie mi łatwiej? Muszę sprawdzić. Spróbuję jeszcze raz, bo z lekka zaczynam tracić przekonanie do marnowania czasu na coś, co zamiast sprawiać jakąś tam, szczątkową satysfakcję, frustruje.
Dodałam (w końcu) trzy zdjęcia na instagrama, założonego wieki temu, ale kompletnie nie mam wizji, co właściwie chciałabym w związku z tym. Ani czy w ogóle cokolwiek. Zobaczę, czy uda mi się dociągnąć do dziesięciu.
[20 czerwca]
Chyba mi się udało.
Nie, żebym była zupełnie zadowolona z efektu, ale przynajmniej zaczęło to wyglądać, jakby miało ręce i co najmniej jedną nogę – lepiej niż wcześniej.
Mam ambitny plan, żeby do końca weekendu opublikować wszystkie wpisy, które siedzą gotowe w szkicach i czekają na nie wiadomo co. Nie sądzę, żeby mi się udało – “zawiesiłam się” już na pierwszym poście, za jaki się zabrałam: tym o związkach na odległość. Mam go dość niemal równie mocno, co i tego o postrzeganiu, ale tak się zawzięłam, że nie ruszę dalej, póki z nimi nie skończę. A czy to się kiedykolwiek stanie… zobaczymy.
Póki co muszę robić pranie. Ręczne. Bo dostarczyli mi zepsutą pralkę i ani myślą zabierać jej z powrotem, więc odbywam mimowolną podróż sentymentalną pt. “przynajmniej nie kijem o koszulę na kamieniu nad rzeką“.
O… jej. Jednak dokończyłam ten post o związkach na odległość.
Zmieniłam tytuł. Nijak się miał do treści (choć teraz ma parę bezsensownych “ogólnych” wstawek) – może dlatego ciągle był jakiś nie taki i nie taki.
Czy mój związek na odległość był z góry przegrany? – trochę głupio, ale przynajmniej adekwatnie.
Teraz jeszcze to monstrum o chorobach psychicznych i może kiedyś… kieeedyś… pozbędę się ton szkiców i zaznam jakiegoś głodu inspiracji zamiast tonąć w dziesiątkach tematów, których już nie ogarniam. PONAD 120 rozgrzebanych postów, z których żaden nie jest kilkuzdaniowym szkicem, a ze trzydzieści nadaje się do rozbicia na kilka składowych to o wiele za dużo.
Myślę, że 50 i byłabym w raju. O ile to nie byłoby 50 rozgrzebanych i frustrujących, bo zbyt trudnych do dokończenia.
Reasumując: zaczęłam dziesięć dni temu.
Ślęcząc nad tym po kilka godzin dziennie dopieściłam jeden stary wpis, opublikowałam jeden oczekujący w zawieszeniu i napisałam jeden nowy. Jestem płodna jak… nie wiem co – niedźwiedzica z jednym młodym?
Żeby było śmieszniej: planowałam opublikować ten, z przemyśleniami na marginesie i linkami do postów dodanych cichaczem po ogarnięciu co najmniej dziesięciu czekających w kolejce. No, nie spodziewałam się, że pójdzie gładko, ale że aż tak marnie tym bardziej. Pewnie tego posta też będę pisać przez miesiąc. Boszsz, po co mi to?!
Wychodzi na to, że naprawdę mam tu rzeźnię numer sześć i zarzynam sama siebie – nie, żebym wpisując to jako tytuł bloga miała na myśli coś innego. Chyba nie trzymałam się niczego konkretnego, z tego co pamiętam po prostu przyszło mi do głowy i wydało się możliwie adekwatne (bo poza tym miałam pustkę – “Ardeeda” nic nie znaczy), ale żeby aż tak…
[21 czerwca]
Dokończyłam jeszcze jeden. To przekładanie akapitów i formatowanie wymaga więcej wysiłku niż pisanie od początku.
Prawdziwej pasji nie kala się pieniędzmi
[22 czerwca]
Znów poległam na kilku starszych wpisach. Żeby nie utonąć w poczuciu kompletnej bezproduktywności doklikałam do końca formatowanie w chaotycznym:
Zaczynam podejrzewać, że chyba naprawdę nie chce mi się już niczego publikować. Wpis był praktycznie gotowy TRZY TYGODNIE TEMU. Nie dokończyłam, ruszyłam sobie dalej pisać… nie jestem już nawet pewna co. Ani PO CO. Nadal przytłacza mnie ilość tego nieogarniętego materiału. I jeszcze znalazłam plik tekstowy z kilkoma kolejnymi…
Litości. Chyba przydałby mi się ktoś, kto by je za mnie kończył. Tylko po co?
[23 czerwca]
Pięć postów w dwa tygodnie… przy tak obszernych to chyba nie najgorszy wynik, ale nadal jestem jakaś przytępiona. Nie podoba mi się to.
Czy otyli powinni płacić więcej za bilety lotnicze? – ten w połowie napisałam od nowa, ale w oparciu o ponapoczynane akapity i myśli sprzed dwóch lat, więc publikuję na tajniaku z datą 8 września 2017 – choć nie wiem już, czy to data ostatniego zerknięcia na to, co tam napisałam, czy większość wpisu faktycznie powstała wtedy.
Może jednak nie jest tak źle?
Poczułam coś na kształt ulgi widząc, że kilka postów, które tak długo męczyły mnie stanem permanentnego niedokończenia wreszcie zniknęły ze szkiców.
Ciekawe, jakbym się czuła, gdyby wszystkie te nieprzyzwoicie stare wreszcie stamtąd zniknęły – i nie w wyniku brutalnej kasacji. Cholera, miałam nadzieję, że zerknę na nie raz, drugi i trzeci, aż uznam, że jednak dalsze szarpanie się z nimi nie jest warte zachodu… że poczuję, że jednak się zdezaktualizowały i już nie mam ochoty się z nimi szarpać… a tu dupa. Zostały wisieć, bo chciałam je skończyć. I nadal chcę. W szerszej perspektywie nie wiem, po co właściwie, ale chcę.
Tylko czy kiedykolwiek zejdę niżej liczby 120? W międzyczasie dodaję kolejne – czy to znalezione, czy naszkicowane teraz… coraz ich więcej zamiast coraz mniej.
[24 czerwca]
Znalazłam wpis, w którym wspominałam księży, uczących mnie religii – pisząc “Trzy historie kościołowe” miałam wrażenie, że gdzieś już o tym wspominałam… no i jest.
Wykorzystywanie seksualne Karoliny Kózki
Za to zgubiłam wątek z posta i linki do dyskusji pod wpływem których wtedy zaczęłam pisać… i zostałam z dziwną, chaotyczną krytyką na sucho.
Wydaje mi się, że część rozkwitła w fioletowym sanktuarium szamba, a do Mordoru zstąpiono w dyskusji pod jakimś dość niewinnie wyglądającym linkiem do życiorysu błogosławionej Karoliny Kózki na jednej z pseudofeministycznych grup, zrzeszających bandę seksistów pozbawionych większości pozytywnych wartości, jakie człowiek może zaoferować Światu.
Wszędzie pozbierałam bany, aa nie czuję się na siłach z próbami obchodzenia tego, byle tylko znaleźć, więc nie podsunę cytatów nawet, jeśli gdzieś wiszą (chyba, że mam screeny na jednym z dysków zewnętrznych – nawet dość prawdopodobne, że tam są… ale zabranie się za zawartość tamtejszych folderów, i to tak, by to wreszcie skończyć, a nie tak jak do tej pory: paść z wycieńczenia po kilku dniach prób, to chyba tylko dopiero/jeśli zdołam wygrać starcie z tonami szkiców).
Tak więc wpis – być może do późniejszego uzupełnienia o bodźce.
Kolejny:
Tipsy, bubble nails i syfiaste baby, które się nie podcierają
O, i znowu.
Kliknęłam sobie w niedawno rozgrzebany, praktycznie skończony – żeby się nie narobić, a zobaczyć że coś jednak jest zrobione.
A potem nieopatrznie “losując” coś starszego znalazłam taki post, że poważnie zwątpiłam w swoją poczytalność, widząc że w przypływie czort wie czego postanowiłam się tak wywnętrzyć. To chyba jednak przesada jest.
Chyba wypadałoby się poważnie zastanowić, czy chcę publikować takie rzeczy. Z jednej strony i tak już sporo nawypisywałam, więc kolejne wynurzenia nie powinny zrobić aż tak wielkiej różnicy. Z drugiej… za każdym razem się dygam, że chyba za dużo tego… że może lepiej byłoby poruszać bardziej obłe tematy…
Ludzie mają ładne, ciekawe blogi, a ja brzydki i przegadany. Zazdro, bo mój nigdy taki nie będzie. Nie umiałabym takiego zrobić, nie umiałabym go znieść i straciłabym do niego serce po tygodniu. Więc w zasadzie nie ma czego żałować.
Miło, że tak lubię zarzucać ludziom brak konsystencji, bo ten blog nie ma jej za grosz.
Parę wpisów niemal family friendly, jakieś eksperymenty z “poradami”; trochę postów pisanych w 100% po to, by ktoś je przeczytał (jak Niebieski wieloryb, Egipt, Noa czy historia o psie), a między nimi takie, które opublikowałam, bo chciałam coś z siebie wyrzucić i choć dalej wiszą, to na dobrą sprawę niespecjalnie mi się podoba myśl o tym, że są czytane.
Ani to do czytania, ani do autoterapii… do niczego właściwie. Nic mi się nie wyklarowało. Założyłam go półtora roku temu, a nadal nie wiem, po co. Jak czasem zerkam na stronę (od zewnątrz, nie z panelu), to przygnębia mnie fakt, że prawie nikt tu nie wchodzi, nikt nie lajkuje, nikt nie linkuje… ale nie robię zupełnie nic, żeby zmienić ten stan, bo kiedy siadam do pisania, to oddycham z ulgą, że kieruję to w niemal pustą przestrzeń i nie chcę, żeby była pełna, bo boję się, że wtedy już nie będzie tak fajnie; że świadomość bycia czytaną sprawi, że zacznę ważyć każde słowo – i że z kolei od tego odechce mi się pisać.
Może “kiedyś”. Jak skończę pewną ważną rzecz, którą nadal mam do zrobienia – jeśli to się kiedykolwiek stanie (że ją skończę), to może zaspamuję znajomych linkami i niech się dzieje wola piekła.
Może kiedyś poczuję się gotowa na zmianę formuły… albo skończę coś, co planowałam od początku, uznam, że czas na fajrant i zajmę się czymś innym.
Nie wiem, ale i tak potrzebuję do tego tych wszystkich poupychanych po kątach szkiców opublikowanych i skończonych.
Ostatecznie… może średnio pół skończonego wpisu dziennie to nie jest taki zły wynik, zważywszy na to, jak długo niektóre z nich czekały na swój moment.
[25-27 czerwca]
Po trzech dniach szarpania się z jednym postem i próbach to dopisania brakujących elementów, to poukładania istniejących doszłam do wniosku, że im bardziej się męczę, tym gorzej to wychodzi. Chciałam rozwinąć jedną, mało skomplikowaną myśl, a rozlazło mi się to wszystko jak mrówki po stole ogrodowym.
No to cóż. Jeszcze raz, od początku – tylko nie wiem, czy teraz, bo tak się umordowałam, że nie wierzę, by komukolwiek mogło się chcieć to przeczytać.
Udało się oddzielić jedną część, wypadałoby zrobić to samo z drugą póki jestem jeszcze w miarę na bieżąco z tym bełkotem, ale nawet ulga związana ze skończeniem kolejnego elementu nie sprawia, że mam na to ochotę.
Odpuszczę teraz, może innego dnia będę mniej nie w nastroju na babranie się w tym.
Ciekawe, jak by to było pisać tylko o fajnych rzeczach.
Mam wrażenie, że gdzieś w tym poście (nawiasem mówiąc robi się przydługawy, miałam publikować po wywaleniu dziesięciu z poczekalni na bloga, na razie dobrnęłam do ośmiu – może następnym razem powinnam do tego podejść mniej ambitnie i założyć sobie, że opublikuję tą narrację po przemęczeniu pięciu… albo trzech?) zaznaczyłam, że to nie dla mnie, ale po trzech dniach myślenia głównie o publicznym odbiorze afery z Polańskim czuję, że mam trochę dość.
Dziwni, samozwańczy obrońcy Romana Polańskiego
Dobra; mam dziewiąty wpis!
Porno niszczy w ludziach tak wiele…
Najmłodszy w zestawie. Właściwie to względnie świeży – stare szkice dalej czekają, a ten nawet przez moment wisiał już opublikowany, bo czegoś mi w nim brakowało. Nadal brakuje, ale trochę poprawiłam i jest już prawie taki, jak chciałam.
Chyba lepiej byłoby, gdybym sobie już na wstępie mocno ograniczała temat, bo jak tylko zwącham jakąś szansę na poruszenie czegoś jeszcze, to wypływaaam na oceany i robi się z tego kompletny szajs.
Miło by było, jakbym przy okazji tego czyszczenia poczekalni nauczyła się lepiej ogarniać posty.
Pisząc na bieżąco nie zauważałam, jak straszną mam skłonność do plątania wątków. Tzn. miałam świadomość, że jest spora, ale klękajcie narody, co za molochy tam natworzyłam…
Fakt, że większość rzeczy, za które teraz się zabieram to tematy, na których poległam z kretesem (i to nie raz), więc zakładam nihilistycznie, że nie ze wszystkimi jest/było tak źle, skoro z miej więcej połową jednak dobrnęłam do końca bez spektakularnych perturbacji.
[28 czerwca]
Skończę to dziś? Nie skończę? Niby “wróciłam do pisania” a fanpejdż dalej martwy.
Któż by się spodziewał, że nie zrobię kariery blogując.
Jeśli ktoś to czyta i się nudzi, to może urozmaicić moje męki i wybrać dziesięć liczb od 1 do 120, żebym nie musiała się zastanawiać, za co się zabierać i wykończyła (zapewne do końca lipca) konkretne wpisy. Dodatkowa pula w plikach worda to a-k. 120 to chronologicznie najdawniej porzucone, a-k to w większości to, co porozgrzebywałam w czasie, kiedy porzuciłam bloga.
No dobra, dopchnęłam tego Polańskiego jeszcze paroma akapitami, z chaosu w szkicu wyłania się jeszcze dość sporo na temat jednego, konkretnego “argumentu”, który się tam pojawiał i który docelowo powinien/mógłby być osobnym postem – nie wiem, jak to tam wyjdzie i nie wiem, co z resztą.
Poza tym – niemożliwe stało się możliwe: dokończyłam wpis o postrzeganiu chorób psychicznych!
Oczywiście nie wcisnęłam tam wszystkiego, co chciałam, sporo musiałam wywalić, ale wreszcie wygląda jako tako.
Poprawka! Z ogromnego, ponad tysiącznakowego akordeonika zrobię jednak osobny wpis. Źle to wygląda jak jest takie długie… ale teraz z kolei to wszystko, co tam wcisnęłam nie wygląda na osobny wpis.
Pojęcia nie mam, kiedy zaczęłam się z nim szarpać. Część istniała już wcześniej i przeczytałam go zanim usłyszałam o Noi Pothoven – zaangażowałam się tak w zgłębianie jej historii, bo wypadło to przerażająco podobnie do historii Cindy James… w międzyczasie próbowałam dokończyć stary wpis, odpowiedzieć na komentarz pod postem (co się ostatecznie nie stało), znów dokończyć wpis…
Mam go dość. Lepszy i tak nie będzie —> Postrzeganie chorób psychicznych i chorych psychicznie
Tu dodatkowy o Cindy —> “Choroba psychiczna” Cindy James
Może nawet lepiej, że nie jest “dobry”. Tak długo nad nim pracowałam, że może chociaż (kiedyś, w przyszłości) przyda mi się i przypomni, co się dzieje, jeśli za bardzo płynę, zanim wyruszę w kolejny rejs dookoła Świata z tymi wątkami pobocznymi.
Pisz pisz.