Trzy historie kościołowe

0
(0)

Zabrawszy się za próby pisania na temat wiadomo jaki zbłądziłam oczywiście na dziesięć innych, więc… cóż. Może minąć trochę czasu, zanim opłynę kulę ziemską kilkanaście razy, uznam że już dość i skupię się wreszcie na właściwym temacie – albo dojdę do wniosku, że jednak już nie czuję potrzeby, i ostatecznie rozwinę tylko to, na co natknę się w przypadkowych portach.

Zaczęło się dobrze – napisałam te trzy zdania:

“Nie mogę i nie chcę mówić za nikogo poza sobą. Mnie żaden ksiądz, z którym miałam do czynienia w szkole, kościele czy innych miejscach nigdy niczego złego nie zrobił. Nigdy też nie słyszałam, by któryś z nich – tych, których znałam bliżej – kogokolwiek skrzywdził, w jakikolwiek sposób.”

I już, już prawie wydawało mi się, że pójdzie po mojej myśli…

Ale myśli poszły sobie same. Cóż. Jednak nie będzie filozoficznie.
Tymczasem trzy anegdotki z życia, których chyba nie umieszczałam tu nigdy wcześniej, ale przy moim doborze słów i skłonności do publikowania co dziesiątego rozgrzebanego posta… nie wiem. Do co najmniej jednej na pewno już kiedyś się przymierzałam, więc niewykluczone, że wisi na blogu już w kilku formach.

Jawnogrzesznica z jabłkiem

Jak miałam jakieś dziesięć lat jeden ksiądz mnie wyklął za jedzenie jabłka pod kościołem (nie bezpośrednio pod, ale niedaleko) w czasie oczekiwania na mszę, która miała się zacząć jakieś pół godziny później.
Puścił jakąś płomienną przemowę o jawnogrzesznicy i że nie dopuści do tego, bym przyjęła Komunię Świętą podczas tej nadchodzącej mszy, bo od momentu, w którym ugryzłam to jabłko do komunii nie minie pełna godzina, a przed tym przez godzinę nie można jeść.

Nie miałam o tym pojęcia. Fakt, że ojciec raz czy drugi jak go wzięło na wspominki opowiadał, że kiedyś to, jak ktoś księdza wkurzył grzechami, to mówił mu (w czasie spowiedzi), że zada mu lekką pokutę – że przez miesiąc czy dwa będzie chodził na wieczorne msze zamiast porannych, albo na wieczorne msze codzienne na których będzie przyjmował komunię… no a żartem w całej historii było to, że przed przed przyjęciem komunii nie wolno było nic jeść, więc w praktyce dopełnienie tej pokuty zakładało okresową głodówkę.

Tyle, że opowieści mojego ojca, jak to opowieści mojego ojca… rzadko kierował je do mnie, zwykle słyszałam je tylko dlatego, że akurat byłam w pobliżu, więc zadanie pytań nie wchodziło w grę. Zdarzało mu się “opowiadać” tak o własnych latach spędzonych w wojsku, jak i o dinozaurach, czy Powstaniu Styczniowym, więc nigdy się nawet nie zastanowiłam, jakie czasy miał na myśli, opowiadając historie o księdzu i “lekkich pokutach”. Ot, jakieś tam abstrakcyjne “kiedyś”.

Pamiętam, że byłam zszokowana i przerażona tym, że tak bezwstydnie grzeszę, nawet nie wiedząc, że robię coś nie tak.
I że przez moment było mi strasznie wstyd, że tak się na mnie wydarł… padło jakieś porównanie do Ewy w raju… a całą sytuację zapamiętałam dość dokładnie, bo była dla mnie na tyle dezorientująca, że w tamtym momencie nie byłam w stanie stwierdzić, czy on to wszystko mówi serio. O ile idea chodzenia do kościoła i przystępowania do Komunii na czczo wydawała mi się całkiem wiarygodna, bo nigdy nie jadłam śniadania latając do kościoła na poranne niedzielne msze: się wstawało wpół do szóstej, ubierało i zasuwało na piechotę. Nie miałam ochoty jeść, mając w perspektywie kilkukilometrowy spacer w dwie strony.
Ale pomysł z zachowywaniem dokładności co do godziny wydawał mi się absurdalny. No bo co – 59 minut po jabłku to grzech, ale 60 to już pobożność? Nie uwierzyłam, że on tak serio z tą godziną, więc polazłam do ołtarza, gdzie ostentacyjnie mnie ominął, a ja zapragnęłam zapaść się pod ziemię, bo “oj, jednak było serio”.

Chyba nikt tego nie zauważył, nie miało żadnego dalszego ciągu. No, przez jakiś czas łapałam buraka na widok jabłek.

Na dwa kolana klękaj, kobieto, na OBA kolana!

Kiedy zbliżał się sakrament bierzmowania, rozważałam nie przystępowanie do niego i przejażdżkę gdzieś tam, parę miesięcy później, z kilkoma osobami, które “chciały”, ale ze względu na brak jakiegokolwiek pojęcia o religii katolickiej nie zostały przez proboszcza dopuszczone do przygotowań w “normalnym terminie”. Nie pamiętam już, o co dokładnie chodziło – coś mi świta, że gość zasłynął czymś na miarę tekstu abp. Michalika o dzieciach wciągających księży/dorosłych w pedofilię, ale nie wiem, czego to dotyczyło… jak brzmiało… ani nawet jak nazywał się ten gość. Na jakieś dwa tygodnie przed tym bierzmowaniem okazało się, że jednak na okoliczność przyjedzie inny biskup, więc nie dumałam nad tym więcej.

Zaplanowana spowiedź dla wszystkich przyszłych bierzmowanych była zaplanowana o takiej godzinie, że razem z koleżanką na nią nie dotarłam, bo musiałyśmy być gdzie indziej…

Wydawało nam się, że nie będzie problemu… że po prostu podjedziemy sobie do miasta obok (gdzie było kilka kościołów) i załapiemy się na spowiedź w którymś z nich.

O my idiotki…
Akurat wypadało jakieś święto i w dwóch pierwszych był taki ścisk, że nawet nie zdołałyśmy się wcisnąć.
W trzecim było jeszcze gorzej, ale było na tyle późno, że nie miałyśmy wyboru. Takiej sardynkarni to ani na koncertach, ani w Częstochowie nie uraczyłam. W kościele było tyle ludzi, że nawet nie dało się uklęknąć – ba, żeby stać nawet nie trzeba było trzymać kontaktu stopami z podłogą, zduszenie między cudzymi ramionami i łokciami było tak duże, że człowiek “stał sam”, chwilami nawet lewitował.
Fizycznie nie byłam w stanie uklęknąć.
Nie tylko bałam się, że nagle ruszą w jakimś kierunku, zadepczą mnie i już nie wstanę, ale i nie byłam w stanie dopchać się do podłogi. Zniżyłam się na tyle, na ile się dało i zaczęłam z wolna brnąć w kierunku konfesjonałów. Przed każdym stało po kilkanaście osób w zawijastych kolejkach… czekanie trwało to i trwało, a kiedy wreszcie przyszła moja kolej, spowiadający ksiądz wstał i ryknął na cały kościół, że obraziłam Boga, przyklękając na jedno kolano, jakbym była mężczyzną, a jestem kobietą, więc powinnam klęknąć na dwa i nie wyspowiada mnie dopóki nie wrócę gdzie byłam i nie uklęknę jak należy.

Na tym etapie miałam za sobą już tyle durnowatych sytuacji tego typu, że w chwili, kiedy zdarzały się kolejne, moje emocje sprowadzały się do tępego gapienia się w oczekiwaniu na rozwój wypadków i wzdychania w myślach, że “ech, znowu coś“… dopiero po jakimś czasie robiłam retrospekcję i zaczynałam się śmiać.

Ach! Ładnych parę godzin wtedy w tym kościele spędziłyśmy.

Za żadne skarby nie jestem w stanie sobie przypomnieć, cóż to była za okazja, że AŻ TYLE LUDZI tak długo kisiło się we wszystkich okolicznych kościołach. Nie wiem nawet jaka to była pora roku… tłumy pasowałyby na jakiś przedbożonarodzeniowy zenit, ale to przecież nie mógł być grudzień.

Koleżanka, która stała za mną, usłyszawszy ryk z konfesjonału natychmiast zrobiła w tył zwrot i zaczęła brnąć w kierunku konfesjonałów w drugim skrzydle, żeby też nie dostać ochrzanu na cały kościół. Potem nie mogła się nadziwić, czemu ja wróciłam do tego samego – a ja, że jest jeszcze w stanie myśleć o czymkolwiek poza bólem nóg.

Choć w sumie też nie wiem – w tamtym momencie wydawało mi się to bardziej tragikomiczne niż zawstydzające, a w głowie miałam tylko nieskończoną konsternację i próbę znalezienia odpowiedzi na pytanie JAKIM CUDEM on z konfesjonału dojrzał mnie już po wejściu do kościoła, jak ja sama tuż pod nosem miałam czyjeś plecy i nawet nie widziałam czubków własnych butów.

I “Pierwszy krzyk”

Pamiętam też, że z ogromnym zdumieniem słuchałam historii o księżach, którzy puszczali uczniom szkół podstawowych czy gimnazjów film “Pierwszy krzyk”.
Ja też widziałam ten film dlatego, że ksiądz go nam puścił… ale to było tuż przed maturami, i na wyraźne, wielokrotnie powtarzane życzenie uczniów, którzy o niego wypytywali i chcieli go zobaczyć. Ba, chcieli go oglądać dużo wcześniej, ale stwierdził, że jesteśmy za młodzi, a tamte materiały są zbyt drastyczne, więc może go nam puścić, ale dopiero jak wszyscy będziemy pełnoletni, pod koniec ostatniej klasy.
Dotrzymał słowa, ale tam chyba nawet był jeszcze jakiś problem ze szkołą, która mogła nie popierać prezentacji tego filmu pod swoim dachem, więc stanęło na tym, że zaprosił nas wszystkich (prawie 30 osób) do niewielkiego pokoiku na plebanii i tam go oglądaliśmy, obsiadłszy wszystko co tylko się dało.

I to właściwie tyle. Nie kojarzę, by to, o czym z nami potem rozmawiał wywołało we mnie jakieś wewnętrzne bunty, więc chyba nic obrzydliwego nie mówił.

A swoją drogą...

Nie mam tego jak stwierdzić, ale przypominając sobie jakiś czas temu tamtą sytuację i zestawiając ją z tym, jakie rzeczy podobno działy się na lekcjach religii, na które uczęszczały najzawziętsze ateistki na jakie w życiu trafiłam, takie wychodzące z założenia, że aborcja powinna być dopuszczalna aż do porodu…
No… zaczęłam mieć wrażenie, że te świry nie tylko napędzają się swoimi obsesjami, ale i wzajemnie się hodują. Jedni i drudzy wydają się gotowi na wielkie poświęcenia (z cudzego bólu), ale łojesu, oni to wszystko dla dobra ogółu, pełni intencji tak szlachetnych, że aż dziw, że medale im same na piersi nie rosną.

Ciekawe, czy istnieje związek między wczesną ekspozycją na nabożną atmosferę horroru, jaką nadano temu filmowi i kontakty z płomiennie przemawiającymi osobnikami, skłonnymi zapodać coś takiego 12- 13- czy 14-letnim dzieciom, a późniejszą krystalizacją poglądów proaborcyjnych i proeugenicznych u tych dzieci w wieku dorosłym.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 0 / 5. Wyniki: 0

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.