Kiedy darmowy serwis staje się płatny, czyli mara o Zbyszku i jabłkach

5
(1)

Jakiś czas temu, w dyskusji na temat nieoczekiwanej zmiany charakteru działania jakiegoś serwisu – nie pamiętam jakiego, więc przytaczanie tego jest trochę bez sensu… ale clue było takie, że masa ludzi była wkurzona, że decydowała się na coś innego, a tu nagle sru, kompletna zmiana warunków.

Swoją drogą – strzelam z tym onetem w podpisie, ale to naprawdę nieznośne.
Poniższy wpis jest nudny, mdły i pod wieloma względami mogłabym go sobie odpuścić, ale mam wrażenie, że niegdysiejsza chęć “nie marnowania” pięciu minut na klepnięcie (czegoś, czego autor komentarza, do którego chciałam się odnieść pewnie nawet by nie przeczytał… zresztą nawet gdyby to zrobił i zaszczycił mnie jakąś odpowiedzią, to i tak nie mogłabym być pewna, że to na pewno on, a nie jakiś kolejny anonimowy użytkownik, podpisujący się tym samym, anonimowym nickiem) paru bzdetnych zdań zaowocowała tym, że to co miałam ochotę tam skrobnąć ciągle do mnie wraca, rośnie i nie pozwala się skupić na niczym innym, skoro tylko przypomnę sobie o tych przeklętych jabłkach.

Zatem: odbębnijmy to dziadostwo.

Nie spodobało się ludziom, że nagle muszą płacić, żeby nadal móc robić coś, co było dla nich niezobowiązującą rozrywką.

Ich oponent przywołał przykład sadu, z którego sąsiad pozwalał im zbierać i jeść jabłka latami, po czym nagle uznał, że dość tego i zabronił, oświadczając, że jak chcą jabłek to muszą je sobie kupić, a najlepiej, jak w tym celu udadzą się do sklepu, nie do niego – morałem było to, że darmozjady nie mają prawa się burzyć, że nagle stracili darmowe źródło jabłek, bo i tak są “do przodu” o te wszystkie, które przez lata nazbierali i zjedli.
Niby ma to sens, ale…

Faktycznie, oburzenie większości z nich sprowadzało się do pretensji, że darmowe jabłka były i się zbyły… ale spora część bardziej ubolewała nad tym, że:

a) nikt ich nie uprzedził, że dobrodziejstwo darmowych jabłek jest czasowe;
b) zmiana była przeprowadzona dość gwałtownie, a zdumieni użytkownicy zostali olani.

Ale…

Co innego, jak sąsiad Zbigniew mówi nam:

ooo, w tym roku mam tyle jabłek, że możecie sobie wziąć ile uniesiecie, zjeść i narobić przetworów, bo ja sam nie potrzebuję ich aż tyle – gdzie domyślnym stanem rzeczy jest to, że jabłka należą do Zbigniewa, który jeśli akurat będzie miał taki kaprys, to nam ich użyczy, jeśli nie to nie… a czy za rok nie wytnie sadu, nie zacznie ich sprzedawać na giełdzie, albo nie sprowadzi córek z zięciami i dziećmi, którzy je wszystkie wyzbierają okaże się… za rok.

A co innego jak przez kilka lat łazi się do tego Zbyszka na jabłka…

… zimą podrzuci mu w prezencie jakieś pomarańcze i czekoladę, codziennie miło gawędzi przy okazji spotkań przy płocie, a pewnego dnia ni z gruchy ni z pietruchy orientuje się, że sąsiad Zbigniew zaczął nas traktować jak złodziei, zażądał kasy za jabłka i zagroził, że jak ich nie dostanie, to pozabiera weki z dżemem i kompotem z piwnicy. Ach, i komunikuje się przy pomocy komunikatów, wywieszanych na płocie, poza tym nie ma z nim żadnego kontaktu, nie można z nim porozmawiać i nie odpowiada na pytania.

Byznes yz byznes, ogród Zbigniewa, jabłonie Zbigniewa i jabłka Zbigniewa, więc i jego prawo rozporządzania nimi w taki sposób, jaki mu się zamarzy…

Ale i sąsiadów prawo do czucia się źle w związku z takim a nie innym potraktowaniem; i ich prawo do braku zaufania i niechęci jakimkolwiek dalszym umowom czy ustaleniom ze Zbyszkiem.

W jabłkowej teorii wszystko sprowadza się chyba do tego, że kto ma jabłka ten decyduje, a reszta ma doceniać jego łaskawość bez słowa sprzeciwu czy pretensji – bez względu na to, czy właśnie chce nam kilka sprezentować, czy napluć na buty i oskarżyć o próbę wyłudzenia.

A to przecież tak nie działa… (no chyba, że ktoś miałby monopol na jabłka).

Zbigniew pozwala wyjadać jabłka: ma spore szanse na to, że zbuduje z sąsiadami więź, w zamian zyska sympatię i wzajemne wsparcie w innej formie.
Zbigniew nagle zabrania pożerania jabłek, żąda i zakazuje: nawet jeśli więź była, to ją traci. Ma jabłka, ale i grupę ludzi, którym od tamtego momentu źle się kojarzy.

Nie rozumiałam wtedy i na dobrą sprawę nie rozumiem teraz: jak komukolwiek może się “biznesowo” opłacać przedmiotowe traktowanie ludzi, którzy odczuwali pewną lojalność wobec jego produktu, pozytywnie kojarzyli sobie daną usługę – za którą co prawda nie płacili bezpośrednio, ale korzystając z niej dawali coś od siebie.

Jasne, że warunki mogą się zmienić. Jasne, że nikt nie prowadzi interesów po to, by jego poczynania zakrawały o działalność charytatywną… ale pierdylion przykładów pozwala przypuszczać (z dużą dozą prawdopodobieństwa), że przy nawet najsłabszych próbach udawania, że jesteś uczciwy wobec ludzi, traktujesz ich z szacunkiem i oferujesz dobry produkt czy usługę, to część ludzi nie będzie miała problemu z zapłaceniem za nią (i może parę dodatkowych bajerów).
Nawet jeśli ma się skąd wziąć nową, liczną grupę klientów, to przecież zatrzymanie nawet kilku starych to potencjalnie wyższy zysk.

Weźmy na tapetę Rozlepmy sobie na ścianie te nieszczęsne blogi.

Ludzie grupowo spierniczyli z publicznych “darmowych” plarform, bo było im tam źle.
Jakieś – nie oszukujmy się – 95% osób piszących blogi, czy posiadających internetową wizytówkę swojej firmy, publikujących swoje prace w portfolio nie tylko nie zarabia na tym, że ma swoją stronę, ale po prostu za to płaci.

Obecność w internecie jest ważna i w wielu przypadkach kluczowa, ale własna domena nie jest niezbędna.
Jest lepiej postrzegana – jeśli wizytówka czyjegoś warsztatu samochodowego ma końcówkę .com, .pl, .eu, .net lub coś w tym guście, to będzie to wyglądać lepiej niż http://warsztat-u-ziutka.blooog.buziaczek.waw.poznan-pl.com.xd … nie tylko dlatego, że adres http://warsztatuziutka.pl będzie możliwy do zapamiętania dla co najmniej paru osób nie cierpiących na pamięć ejdetyczną, ale i dlatego, że platformowe końcówki kojarzą się z chłamem, chaosem i zawodnością.

Przeciętnemu Ziutkowi jest wszystko jedno, gdzie ma tę stronę – póki jest mechanikiem samochodowym a nie programistą, to jego jedynymi wymaganiami będzie, żeby to działało jak trzeba i umożliwiało kontakt z klientami/potencjalnymi klientami. Czasem nawet mniej – żeby po prostu było i ładnie wyglądało.

Darmowe platformy nie wychodziły naprzeciw wszystkim Ziutkom Świata tego, raczej rzucały im kłody pod nogi.
Więc Ziutki mając wybór i mogąc pójść gdzie indziej, poszły gdzie indziej – płacić za usługę, bo płatne “opcje premium” na darmowej platformie były zwykle droższe od tego, co oferowały niezależne firmy hostingowe, przy znacznie mniejszej swobodzie działania… i braku jakiejkolwiek gwarancji, że nawet dostawszy te upragnione pieniądze nie wpadną na kolejny pomysł, ze zmianą zasad współpracy na jeszcze mniej korzystne dla klienta (oczywiście to się może zdarzyć wszędzie, ale ryzyko jest jednak trochę większe we współpracy z tymi, którzy już kiedyś tak postąpili).

Pewne niuanse biznesowe nadal pozostają dla mnie zagadką.

Po prostu nie pojmuję, a widzę to już po raz n-ty.

Jest sobie serwis, funkcjonuje całkiem nieźle, ma spore grono użytkowników, którzy z jakichś względów, mimo dostępnych alternatyw chętnie z niego korzystają.
Konkurencja – jak to konkurencja: istnieje i żeby nie odpaść w przedbiegach, stara się zaoferować ludziom coś innego; coś czego nie ma w innych miejscach, żeby przekonać do siebie ludzi.
Znajdują target, zyskują pewną – choć na tym etapie jeszcze niezbyt liczną grupę użytkowników “starego” serwisu, ale większość stanowią osoby, które jeszcze nie korzystały z takich usług.

W tym momencie zaczyna się MAGIA:

Duża grupa umiarkowanie zadowolonych użytkowników staje się kompletnie nieistotna.
Serwis zaczyna robić wszystko, co tylko może, by “odzyskać” tych niezadowolonych, którzy poszli sobie gdzie indziej i powstrzymać ewentualne odejścia kolejnych – tyle że oni już nie wrócą: przyklepane i przeplute.
Znaleźli miejsce, w którym im się spodobało, więc tam siedzą.

Stary serwis wydaje się dochodzić do wniosku, że jedynym ratunkiem jest dodanie podobnych opcji jak u konkurencji – działających znacznie gorzej niż tam i kompletnie zbędnych tym wszystkim ludziom, którzy nie uznali ich za atrakcyjniejsze od tego, co mieli na starym.
Jakieś 95% użytkowników jest z tych zmian niezadowolona i zaczyna lamenty, bo nagle korzystanie z serwisu stało się dla nich irytujące i uciążliwe.

Fakt, że ludzie mają tendencję do zachwytu nowościami, połączonego z silną niechęcią wobec jakichkolwiek zmian i praktycznie każda, nawet najdrobniejsza zmiana w wyglądzie czy działaniu jakiejś strony budzi (czyjś) stanowczy protest…
Ale jeśli zmiany są dobre, to święte oburzenie pojawia się w odosobnionych przypadkach, a po tygodniu czy dwóch ludzie się do nich przekonują i zaczynają przebąkiwać, że może to jednak nie było takie złe.

W przypadku serwisów nasza-klasa (która na siłę próbowała stać się facebookiem – nie zważając na to, że większość ludzi lubiła ją za to, że nim nie była) i blog.pl (który postanowił “uszczęśliwić” użytkowników wordpressopodobnym interfejsem, który kompletnie przeorał i zrujnował im strony, budowane na innym – że nie umieli go obsługiwać było tylko wisienką na torcie: musieli się nauczyć, bo taka była wola onetu… tylko, że jak już się nauczyli, to nie mieli zbyt wielu powodów, by nie uciec na wordpress) było to chyba najjaskrawsze.

Mam wrażenie, że to ten sam poziom nonsensu, co próba przekonania posiadacza hulajnogi, który właśnie uznał, że ma ochotę pojeździć sobie rowerem (i może nawet go kupić), że dalsze korzystanie z hulajnogi będzie równie przyjemne i fajne jak jazda na rowerze… jeśli tylko wpakuje sobie pod pachę krzesełko turystyczne, na którym w każdej chwili będzie mógł usiąść.
Połączone z kompletną ślepotą na fakt, że hulajnoga to nie rower, a idiotyczny pomysł z krzesełkiem odebrałby wszelką przyjemność z jazdy na hulajnodze.

Ludzie nie przestawali narzekać na to, że nie chcą tych nowych opcji i że serwisy w takiej formie nie są już dla nich atrakcyjne – poszli gdzie indziej, albo odpuścili sobie w ogóle (i mam wrażenie, że ta druga grupa wcale nie była tak mało liczna, jak mogłoby się wydawać).

& Tak, wiem, że wałkuję temat tego przeklętego blog.pl DO i poza granice znudzenia, ale pewnie nie przestanę póki złość mi nie minie (a nie zanosi się).

A morał z tego taki, że… to nie miało najmniejszego znaczenia, “takie czasy” – ot, serwisy się zdezaktualizowały, zostały wyparte przez okrutną konkurencję, a to że użytkowników potraktowano jak wory z kartoflami nie miało oczywiście żadnego związku.
Ewentualnie jakieś srerdu-pierdu o tym, że “era serwisów społecznościowych minęła” – powtarzane od czasu upadku myspace’a i grona.

A przynajmniej do tego typu mądrości przyzwyczaiły mnie niby-refleksyjne reminiscencje, pojawiające się na portalach, do których należały te padłe serwisy.

Właściwie to nie zdziwiłabym się, jakby za upadkiem niektórych portali nie stała bezgraniczna tępota zarządzających, którzy nagle zapragnęli zarżnąć wszystkie kury w fermie, by nazajutrz zdziwić się, że przestały znosić jajka, a lekki spadek liczby użytkowników, połączony z miłym przelewem od konkurencji.

Ostatecznie… szacunek do klienta, wysoka jakość usług i oferowanych towarów, umiarkowane ceny, szeroki wybór, dostosowywanie się do potrzeb rynku to częściej recepta na zaharowanie się na śmierć, niż na trwały sukces.
A mając monopol można mieć klientów w dupie, narzucać im swoje warunki, oferować małe spektrum chłamu za absurdalnie wysoką cenę i zamontować sobie w willi złoty sedes na środku salonu.

Jasne, że pewne rzeczy tracą na popularności, firmy upadają, ludzie bankrutują i tak dalej – to wszystko mieści się w ramach tego, co nazywamy biznesem: tak to się kręci – w tym samym czasie inni zyskują popularność i zbijają fortuny. Nie ma nic dziwnego w tym, że nic nie trwa wiecznie, nienadgryzione zębem czasu czy sztuczną szczęką najnowszych trendów

Ale jeśli ta sama osoba, tak przed serią podejrzanie dziwnych i nietrafionych decyzji, dotyczących jednego serwisu, tak po nich, a nawet i w trakcie radzi sobie dobrze (albo i lepiej niż dobrze) na innych frontach… zakładanie, że akurat w tym jednym przypadku narobiła głupot wydaje mi się nie na miejscu. Ludzie ze skłonnością do podejmowania “głupich” (czyt. niekorzystnych dla siebie) decyzji kończą biznesy bardzo szybko, goli i nieweseli.
Jeśli nadal trwają, to – tnąc brzytwą Ockhama – najprawdopodobniej dlatego, że decyzje które podjęli wcale nie były aż takie głupie.

Im szybciej zamknie się nieopłacalny biznes, tym lepiej.
Przy odrobinie szczęścia straty mogą być bardzo niewielkie: ot, wyciśnie się z czegoś tyle, ile się da, dopóki się da i zwinie interes, stwierdziwszy, że dużego napływu kolejnych klientów nie będzie, że już tylko mniej lub bardziej stroma równia pochyła…

Tyle że nawet zamknięty/upadły biznes może się ludziom kojarzyć dobrze albo źle. Jeśli pikując w dół robi się rzeczy, przez które spora grupa potencjalnych klientów nowego interesu zaczyna nas źle kojarzyć, to nie da się tego nazwać inaczej, jak tylko nieopłacalnymi biznesowo decyzjami. Ale ponownie – ludzie, którzy podejmują nieopłacalne biznesowo decyzje bankrutują.
Jeśli nie bankrutują i sprawnie funkcjonują na innych frontach (np. prowadząc sub-portale modowe, plotkarskie, kosmetyczne czy kulinarne), to może te decyzje jednak nie były takie złe, a zrażenie do siebie pewnej grupy osób (np. byłych użytkowników sub-portalu blogowego) wcale nie było nieopłacalne?

Osoba zainteresowana pisaniem pierdół na osobistym blogu, rozczarowana zamknięciem platformy nadal może być czytelnikiem należących do portalu serwisów plotkarskich czy kulinarnych. I niektórzy nadal będą tam zaglądać, nawet jeśli zostaną źle potraktowani, bo wielu ludzi nie ma problemu z akceptowaniem takiego traktowania – ale to wciąż tylko część. Im więcej ludzi, tym większe zyski, więc zadbanie o to, by możliwie jak największa grupa nadal kojarzyła portal pozytywnie wydaje się najkorzystniejszą opcją.
Ale… gdyby ten wspomniany wcześniej, hipotetyczny przelew od konkurencji był adekwatnie duży, a jednym z warunków nieformalnej umowy, umożliwiającej otrzymanie go było zrażenie do siebie pewnej grupy użytkowników i niedosłowne (ale faktyczne) zachęcenie ich do skorzystania z usług, oferowanych przez nadawcę przelewu?
Przy odpowiednio sprawnym marketingu, dużej kasie i dużym serwisie z ambicjami na zmonopolizowanie rynku można sobie zagwarantować, że większość przejdzie tam, gdzie “ma” przejść.

No, nareszcie. Wymęczyłam to. Mam nadzieję, że raz na zawsze i że już nigdy nie targnie mną pragnienie powrotu do motywu tych przeklętych jabłek. Mam ich dość tak bardzo, że chyba nawet męczennik dość zawzięty, by dotrwać do końca tego pitolenia nie zrozumie.
Zaczynałam o tym pisać dziesiątki razy. Dosłownie D Z I E S I Ą T K I. Porzucałam, bo było tak pokrętne i nudne, że sama miałam dość, ale po paru tygodniach znowu “wracało” i zaczynało mi wiercić dziurę w brzuchu, “booo nigdy nie napisałam tego, co chciałam na temat tych cholernych jabłek“.
Prawie jak z tymi dostrzeżonymi, ale długo niewypowiedzianymi manipulacjami w medialnym przedstawianiu historii tego wyczynowca, który porzucił psa pod drzwiami schroniska – męczyło mnie to i męczyło, a odkąd wreszcie o tym napisałam udało mi się nawet zapomnieć jak się nazywa. Piotr…. chyba Piotr… jakiś Piotr… jakiś Piotr, który biegał.
Mam nadzieję, że z tym będzie tak samo.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 5 / 5. Wyniki: 1

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

7 thoughts on “Kiedy darmowy serwis staje się płatny, czyli mara o Zbyszku i jabłkach

  1. Serio? Przecież ten pan Zbyszek to typowa menda, która daje niczego przecież nie oczekując, ale…

    *weźmy na tapet

    1. Chyba coś zeżarło “ę” i całą resztę.

      No menda, menda. Jak wiele darmowych serwisów, które nie działają ani na zasadzie “masz za darmo, bo tak Cię lubimy, że Ci to wszystko damy” ani na “korzystaj, my będziemy mieć z tego korzyści takie, siakie i srakie, pożyjemy sobie w symbiozie”, ani na “masz za darmo, obczaj czy Ci się podoba, bo za jakiś czas będzie płatne / dodatkowe bajery będą płatne” tylko “bierz, przyzwyczaj się, a my Ci potem z gardła wyrwiemy co się da i zadbamy o to, żebyś nie mógł się z tego wykaraskać bez strat”.

      1. Źle się wyraziłam. Chodziło mi o przykład tego “prawidłowego” Zbyszka:

        Zbigniew pozwala wyjadać jabłka: ma spore szanse na to, że zbuduje z sąsiadami więź, w zamian zyska sympatię i wzajemne wsparcie w innej formie.

        Bierze się na tapet, nie na tapetę. Wielu ludzi to myli, ale nie znalazłam nic, żeby tapeta się przyjęła w słownikach.

        1. To nie jest Zbyszek prawidłowy, to jest Zbyszek standardowy – przewidywalny i łatwy w obsłudze.

          A to ciekawe, nigdy nie brałam nic na tapet, bo nawet nie wiedziałam, co to jest. Kojarzyło mi się z braniem tablicy (danych) do analizy i kolażami z wycinków z gazet, zdjęć i dokumentów rozlepianych na ścianie, serial killer style, żeby móc się czemuś przyjrzeć z innej perspektywy i dostrzec jakieś niewidziane wcześniej połączenia. Branie na tapet to nawet nie jest dokładnie to, o co mi chodzi, jak wyskakuję z tapetą. Chyba zacznę “rozlepiać sobie na ścianie”.

          1. Ale tu właśnie pasowało “wzięcie na tapet”, a takiego wyrażenia jak “wzięcie na tapetę” nie ma, bo jest nieprawidłowe:

            Pierwotnie chodziło o tapet – stół przykryty zielonym suknem, przy którym toczą się obrady. Słowo to ma źródło niemieckie, podobnie jak oparty na nim związek frazeologiczny, por. etwas aufs Tapet bringen. Bardziej znany niż brać (wziąć) na tapet jest zwrot być (znaleźć się) na tapecie, w którym rzeczownik został mylnie zinterpretowany tak, jakby pochodził od słowa tapeta (nb. też mającego źródło niemieckie). W rezultacie można usłyszeć, że ktoś wziął coś na tapetę, że jakiś temat wraca na tapetę itp., por. przykłady prasowe w NKJP: „Co miesiąc bierzemy na tapetę jedną książkę i rozmawiamy o tym, co nam się podobało (…)”, „W mgnieniu oka gniew i skandal wróciły na tapetę (…)”, „W ten sposób na tapetę trafiła Polska i to podkreślona wężykiem”.

          2. Wiem, że masz i umiesz używać, ale poprzednia wypowiedź świadczyła o tym, że nie sprawdziłaś, więc wkleiłam. Nbd chyba.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.