Smęty zwrotne, czyli o kilku miesiącach odstawienia bloga

3.5
(2)

Na dobrą sprawę nie wiem, czy bardziej adekwatne w tym momencie będzie wyjaśnienie, dlaczego tak długo mnie nie było, czy próba odpowiedzi na pytanie: po jaką cholerę wróciłam – skoro zrobiłam już chyba wszystko, co w mojej mocy, by przepłoszyć ewentualnych czytelników.

Minęło pół roku, może nikt już nie czyta blogów… bo wszyscy przestali je pisać i przeszli na youtube?

Nie wiem, zgubiłam gdzieś swój login i hasło do bloglovin, więc póki co nawet nie wiem, co tam ze stronami, które śledziłam. Hasło do wordpressa też mi gdzieś przepadło… (o czym wspomniałam już w Jednak wróciłam (chyba)!)
Właściwie to gdybym tak miała wyliczać, to zgubiłam chyba wszystkie możliwe hasła, pozapominałam wszystkie loginy, a główną przyczyną przerwy w pisaniu nie były cierpienia młodego Wetera, tylko zdychająca karta graficzna w laptopie.

Siała baba mak, a dokładniej, to było tak, że…

… zaczęło się od tego, że karta graficzna zaczęła wykazywać pierwsze oznaki dogorywania (nie uniemożliwiając całkowicie korzystania z komputera, ale czyniąca ten proces mocno upierdliwym i zmieniająca względną przyjemność pisania w męczące próby przewijania okienka tak, żeby móc zobaczyć, o czym mówiłam w poprzednim akapicie)…

Potem padł zasilacz – wyglądało na to, że coś wyłamałam w gnieździe, ale okazało się, że jednak gniazdo jest ok, za to kabel odmówił posługi w zupełnie nielogicznym miejscu (nie tam, gdzie był najbardziej narażony na jakieś zagięcia czy szarpnięcia)
Jak już zlokalizowałam ubytek, to sobie ten kabel rozkroiłam i naprawiłam – nie pomogło na długo.

Zaraz potem diabli mnie podkusili na czyszczenie klawiatury, w trakcie którego udało mi się ostatecznie unicestwić taśmę…podpięłam taką trochę upierdliwą na usb.

Na koniec padła jeszcze bateria!

W związku z powyższym przez jakiś czas pracowałam na modelu nasuwającym silne skojarzenia z afrykańskim autobusem linii lokalnej, w którym kompletnie nic już nie działa jak powinno i który nigdy nie zostałby dopuszczony do udziału w ruchu – gdyby istniały jakiekolwiek respektowane przepisy, dotyczące bezpieczeństwa na drogach – a który w związku z ich brakiem jeździ tak długo, jak długo kierowcy udaje się go jako tako sklecić do kupy i odpalić silnik.

Ujmując to eufemistycznie mogłabym to nazwać “ciekawym doświadczeniem”.

Ale jako że nie jestem afrykańskim kierowcą autobusu linii lokalnej w pewnym momencie wymiękłam.

Przypomniał mi się mój pierwszy komputer. Aż nazbyt jaskrawo mi się “przypomniał”.

Kiedy go kupowałam miałam o nich marne pojęcie, a całą zaoszczędzoną kasę wywaliłam na to,co sprzedawca zarekomendował mi jako “dobry sprzęt”.
No, był po prostu super.
Dyskietki podówczas już dawno wyszły z użycia – a ten mój cudowny sprzęt miał wejście na dyskietki (z którego nigdy nie skorzystałam, bo nie miałam żadnej dyskietki).
Nie miał za to ani jednego wejścia USB, więc jakakolwiek wymiana plików była mordęgą. Nagrywarka CD działała jak chciała (czyli jak miała dobry dzień – bo zwykle to nie). Kupując go byłam tak podekscytowana samym faktem, że oto wreszcie będę mieć komputer, że zupełnie zapomniałam o zwracaniu uwagi na cokolwiek.

Szczęście moje dopełniał fakt, że przez pierwsze pół roku nie miałam dostępu do internetu, a minęło prawie półtora zanim skojarzyłam fakty i uświadomiłam sobie, że TO GÓWNO NIE MA BATERII, a zasilacz, który mi upchnęli był uszkodzony już w momencie dokonywania zakupu.
W efekcie setki razy, przy najdrobniejszym drgnieniu otoczenia komputer po prostu gasł i przenosił w nicość wszystko, czego nie zdążyłam zapisać (czyli przeważnie WSZYSTKO, co zdążyłam zrobić), a ja przeszłam płynnie od na wpół żartobliwego powtarzania sobie, że takie trudności hartują charakter do balansowania na granicy załamania nerwowego i żądzy samookaleczeń, kiedy siedziałam, próbując coś skończyć i nie oddychać, żeby ten pierdolony kabel przypadkiem nie drgnął.
Nowy kosztował – jak na moje ówczesne możliwości – nieosiągalną fortunę, a poproszenie rodziców o kasę na nowy równało się awanturze, że ledwo kupiłam, a już zepsułam i z każdym kolejnym zrobię to samo, więc to byłoby wyrzucaniem pieniędzy w błoto. Zresztą sama święcie wierzyłam, że coś zepsułam i sama sobie zafundowałam te atrakcje (stąd dojmujące pragnienie walenia głową w ścianę, kiedy gasł mi po raz piętnasty jednego wieczora),  ale nie miałam pojęcia, co właściwie zrobiłam i kiedy.

Jak wreszcie połączyłam fakty i zorientowałam się, że nic nie zepsułam, bo – liznąwszy trochę elektronicznych tematów zauważyłam, że kabel tuż przy gnieździe ma dziwną gulę, która okazała się być czarną koszulką termokurczliwą, nałożoną na niedbale połączone druciki – to miałam ochotę iść tam i zdetonować im tę budę. Niestety już jej tam nie było.
Długie miesiące mojego cierpienia były spowodowane tym, że jakiś dupek nie zechciał poświęcić dodatkowych 30 sekund na sprawdzenie, czy dobrze założył koszulki na używany, popsuty kabel, który mi wcisnął w cenie nowego.

Niektórzy lubią pitolić, że takie rzeczy uczą pokory i cierpliwości.
No nie wiem…
Byłam znerwicowana, wiecznie wściekła i dość często zaryczana, kiedy po ponownym uruchomieniu uświadamiałam sobie, że chociaż byłam pewna, że wciskałam to przeklęte “ctrl+s” co pięć minut, to znowu kilka godzin poszło psu w dupę, bo – NIESPODZIANKA! – ostatnia zapisana wersja ma wczorajszą datę.

Borze, jak ja nienawidziłam tego komputera… i faktu, że musiałam się z nim męczyć niemal dwa lata zanim mogłam sobie kupić inny.
Taa – mogłam dorwać jakiś używany wcześniej, ale to zakładało konieczność ponownego zaufania, że ktoś nie zrobi mnie w wała – ale że to było przyczyną mojego nieszczęścia… to jednak sobie darowałam, żeby nie skończyć kolejnych parę stów w dupę, za to z kolejnym niedziałającym poprawnie elektrotrupiszczem na chacie.

Powiedzmy, że w pewnym sensie mi się to “przydało”.

Po tych cudownych doświadczeniach stałam się skrajnie agresywna w kontaktach z uśmiechniętymi sprzedawcami – z pominięciem tych męczennic i męczenników w sklepach spożywczych, dyskontach, lumpeksach oraz innych miejscach, gdzie ludzie generalnie nie dostają miłej prowizji od sprzedaży, a uśmiech jest głęboko przesiąknięty bólem istnienia.

W innym sensie mi się nie przydało.

Z tego (i paru innych względów) uśmiechnięty szeroko człowiek działa na mnie jak płachta na byka i automatycznie kojarzy mi się z oszustem, gotowym na wszystko, byle wykorzystać tę fałszywą nić sympatii do swoich celów.
Niewykluczone, że pogoniłam w ten sposób parę osób, które uśmiechały się z innych powodów – choć z tego co zauważyłam to raczej rzadkość.

Uśmiech -> sprzedaż.
Uśmiech -> kłamstwo.
Uśmiech -> drwina.
Uśmiech -> przymus.
Uśmiech -> galopująca depresja. O nie! Żadnych uśmiechów.

O czym to ja właściwie…?

Aha, podejmowałam pokrętne próby wyjaśnienia swojego milczenia samej sobie – bo tak całej, jak i tej nielicznej “reszcie” Świata, której zdarza się tu zaglądać powinno wystarczyć szeroko pojęte “cokolwiek”.

Sama nie mam tego luksusu, bo wiem od jak dawna mam laptop, któremu nic nie dolega, z nieuszkodzonym ekranem w dobrej kondycji, sprawnie działającą klawiaturą i umiarkowanymi bajerami, umożliwiającymi (nie wymagające olbrzymiego zaawansowania technicznego) stworzenie posta na bloga.

Braku chęci nie było, deficyt czasu nie był problemem, ładnych parę razy próbowałam coś skrobnąć, a jednak dokończenie jakiegokolwiek tematu przekroczyło moje możliwości.

Nadszedł już chyba najwyższy czas, bym pogodziła się z tym, że nigdy nie zdołam wypisać sobie w punktach wszystkich elementów, do których chciałabym się odnieść i zrealizować jakiegokolwiek tematu zgodnie z planem.
Moja skłonność do wypływaniaaa na morza i oceany myśli średnio związanych z tym, od czego zaczęłam bywa uciążliwa nawet dla mnie, ale przygotowywanie planu i dostosowywanie się do niego (
realizowanie) nie jest dla mnie ani satysfakcjonujące, ani przyjemne, ani – zważywszy na to, co onegdaj udało mi się w ten sposób wymęczyć – warte zachodu.

Wychodzi na to, że albo nie będę pisać w ogóle, albo bredzić czort wie o czym, po co i dlaczego.

Ale z jakąś tam frajdą tworzenia, więc…

PS. Pozwolę sobie darować odpowiedzi na komentarze sprzed pół roku.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 3.5 / 5. Wyniki: 2

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.