Czy mój związek na odległość był z góry przegrany?

0
(0)

O związkach na odległość w ogóle nie myślałam do momentu, kiedy osobiście postanowiłam się w taki wpakować. Nie poprzedziłam tego żadnymi dłuższymi rozważaniami; zresztą jak się znam, to i tak niewiele by to dało. Chciałam – tyle wystarczyło.

Wtedy nie było się nad czym zastanawiać – za to teraz mogę.

Od rozstania minęło chyba już dość czasu, by spojrzeć na to wszystko z perspektywy.

Oczywiście perspektywa jest taka, że mnie i Mohameda dzieliła nie tylko odległość, ale właściwie wszystko, co tylko mogło.
Trudno upatrywać przyczyn rozstania w kilometrach, skoro relacja od początku nie była nastawiona na trwanie, tylko na mentalne podskakiwanie w górę z ekscytacji, póki nie skręcę kostki.
Nie patrzyłam na niego jak na potencjalnego partnera. Lubiłam z nim rozmawiać, lubiłam się z nim spotykać (rzadko, bo na więcej nie było okazji), ale wtedy nie słuchałam tego co mówi z pełną uwagą, przeważnie myślałam o czymś jeszcze. A potem, kiedy poczułam, że może-jednak-chciałabym sprawdzić, czy wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu coś mogłoby z nas być, miałam do wyboru tylko: odpuścić, albo wskoczyć w coś, z czym sama nie jestem na bieżąco. Wskoczyłam.

Mimo wysiłków nie udało mi się go złapać na kłamstwie. W pewnym sensie gdzieś tam, z tyłu głowy liczyłam na to, że w pewnym momencie znajdę coś, co pozwoli mi kiwnąć głową, westchnąć, że “wszyscy“, którzy mi to życzliwie odradzali mieli rację i dać sobie spokój; uznać pewne emocje za niebyłe – a przynajmniej móc zacząć to sobie powtarzać.
Nie znalazłam, więc z dostępnych opcji została mi tylko ta trudniejsza: najpierw stwierdzić, czego właściwie chcę, a potem zdecydować, co w związku z tym.

Oczywiście najlepiej byłoby, gdybym mogła powiedzieć, że od początku miałam rację.
Niestety nie mogę, bo nie sformułowałam na czas żadnej tezy.
Czuję pewne zażenowanie, Kiedy czytam to, co wtedy na ten temat pisałam, mam ochotę zapaść się pod ziemię ze wstydu; ale po chwili dochodzę do wniosku, że i tak lepiej bym tego nie ujęła (nie; nie dlatego, że wtedy oddałam klimat tak doskonale – dlatego, że komunikatywność mi się nie poprawiła od tamtego momentu), ewentualnie mogłabym spróbować przemilczeć emocje i próbować uczynić motylki bardziej stonowanymi… Ale po co?

Po dwóch kolejnych rozważałam palnięcie się w łeb: jak ja w ogóle mogłam myśleć, że mogę dogadywać się z nim, skoro nie umiałam własnym ziomalom wyjaśnić, o co mi właściwie chodzi?! Mimo wszystko dogadywaliśmy się całkiem nieźle, tylko ta jego żądza przedstawienia mnie połowie narodu trochę mnie przytłoczyła – może gdyby był z San Marino… ale to kurde wielki kraj.

Gdybyśmy mieszkali w tym samym mieście, albo chociaż w promieniu 1000km… – ale nie, nawet takiego zdania nie umiem rzucić z przekonaniem.
Może możliwość częstszych spotkań pozwoliłaby na lepsze poznanie się?
A może wręcz przeciwnie – będąc bliżej skupilibyśmy się na seksie innych rzeczach i wszystkich tych rozmów by nie było?

Jak się już ma związek, bliskość i co tam jeszcze, to jest o tyle łatwiej, że:

? mniej więcej wiadomo, na co się czeka; czy jest na co czekać; kim jest osoba, z którą chce się tego doczekać.
I tym trudniej, bo:
? więcej się miało, więc i więcej się traci; bardziej się tęskni, bo jest więcej wspólnych momentów do wspominania; z czasem odzwyczaja się od bliskości i wspólnego życia…

… ale czy to znaczy, że łatwiej wskoczyć z kimś w codzienność z kimś na wpół obcym, niż wracać do codzienności z kiedyś bliskim po długiej rozłące?

Nie wiem, czy ta reguła istnieje, czy nie…
Są ludzie, z którymi nie miałam kontaktu przez kilka lat, a przy ponownym spotkaniu było tak, jakbyśmy się widzieli tydzień temu. Są ludzie, z którymi nie miałam kontaktu przez tydzień i powrót do bliższej znajomości był niemożliwy, bo na moment połączyła nas jedna, konkretna sytuacja, bez której już nie czuliśmy, że mamy lub chcemy mieć ze sobą do czynienia.
To prowadziłoby do mało odkrywczego wniosku:

Silnym związkom rozstawanie się na jakiś czas niestraszne, a nieporozumieniom tylko pomoże w zakończeniu.

Ale na dobrą sprawę i tego nie jestem pewna…
Ani tego nie przeżyłam, ani nie miałam relacji z pierwszej ręki, więc nie wiem – nie mam nawet na czym oprzeć przypuszczeń – czy w przypadku rozdzielenia ukochanych, które kończy się złamanym sercem, bo jedno doszło do wniosku, że powyżej (…) kilometrów to już nie zdrada, albo zaczęło kierować się mottem “czego oczy nie widzą…” odległość pełni rolę katalizatora, czy punktu zapalnego?
Przyspiesza nieuniknione? Przyczynia się do destrukcji?

Nie wiem. Pewnie jak ze wszystkim: jednych zniszczy; drugich wzmocni; trzecich złączy; czwartych rozdzieli; piątych nawet nie ruszy, bo będzie dla nich tylko przeszkodą do pokonania.

A ja?
Nie wiem, czy to faktycznie była moja niekomunikatywność, czy ślepota, właściwie do tej pory nie wiem…
Nie miałam zaufania do swojego osądu, bo prawie przez cały czas byłam na etapie podskakującej z ekscytacji piłeczki, gotowej zrobić co trzeba, byle tylko móc trwać w tym stanie jak najdłużej. Więc pytałam innych, kogo się dało. Bliskich, obcych, obeznanych, przypadkowych. Niech mi ktoś powie! Bo ja nie wiem!

Tyle, że tak naprawdę, w środku doskonale wiedziałam, czego się boję.

Było fajnie, było zabawnie, było ekscytująco – było: póki miałam w głowie dość rasistowskie przekonanie, że to jest jakiś inny człowiek, który na pewno mnie nie kocha, nie lubi, nie szanuje, tylko do czegoś mnie potrzebuje i koniec; “jak oni wszyscy tam“.
Jak wyparowało i to wszystko – dla mnie zupełnie “nagle” stało się bardziej realne: Borze! niby jesteśmy ze sobą, a on jest tak daleko.

Właściwie… to wszystko, co tu piszę i mam ochotę napisać ma bardzo średni związek z tytułem. Zresztą… można znaleźć tysiące przykładów na to, że ludzie czekali na siebie latami, uwiązani do odległych miejsc na mapie i tłukli się do siebie przez kontynenty częściej niż niejeden dobry misiak znalazł czas na odwiedzenie swojej dziewczyny, studiującej w mieście 200 km dalej. Nie można twierdzić, że odległość przekreśla związek czy uczucie, bo tak nie jest.
Niektóre związki rozpadają się przez odległość… a przynajmniej tak się ludziom wydaje. Nie wiadomo, czy by trwały, gdyby byli blisko.

Gdybym była naprawdę zakochana, to przypuszczam, że nic by mnie nie zbiło z tropu.

Byłam już ciężko zbita z tropu, uświadomiwszy sobie, że gdzieś z tyłu głowy ciągle pobrzmiewała mi myśl, że nie mogę zapominać, jak bardzo jest inny, inny, inny, jak bardzo wszystko jest inne, inne, inne, jak inaczej “tam” się żyje, bo dość szybko wyszło na to, że to wszystko gówno prawda.
Opiewane przez poetów “różnice kulturowe” są mocno przereklamowane (chyba, że ktoś kompletnie nie wie, czego się spodziewać).

Zresztą… w największy szok kulturowy wpadłam na okolicznościowej wigilii parę lat temu (tzn. na spotkaniu przedświątecznym, odbywającym się zwykle na dzień lub parę dni przed faktyczną Wigilią Bożego Narodzenia), kiedy to dowiedziałam się, że ludzie są w stanie przygotować około tuzina różnych sałatek, z których ŻADNA nie ma w sobie surowej rośliny. Jakaś gotowana marchew, ziemniaki, tuńczyk, gotowany kalafior, kapusta, wszystko gotowane i utopione w tonach majonezu. Wszyscy jedli, ba! zachwyceni byli i dopytywali o przepisy a ja wyszłam głodna i na chama – odmawiając wszystkiego, bo nawet barszcz był na mięsie i też nie wpasowywał się w moją wizję “jedzenia”… co z dwojga złego i tak nie było najgorszą opcją, bo miałam przerażające wrażenie, że jeśli przełknę cokolwiek z tamtejszego menu, to zwymiotuję na miejscu i dopiero będzie obciach.
To tak, to było dla mnie szokujące, że ludzie mogą mieć tak inną wizję sałatki, mimo że niby żyjemy na tej samej szerokości geograficznej. No fakt, zdziwiłam się trochę zauważywszy, że współlokatorka je jogurty (czy to owocowe, czy naturalne) tylko po podgrzaniu, ale to było głównie zabawne, jak zabierałyśmy się za kolację i wyciągałyśmy z lodówki takie same jogurty i ja pakowałam swój do zamrażalnika, żeby zrobił się fajnie twardy (nie całkiem zamarznięty tylko zmrożony), a ona przekładała swój do miseczki i pakowała do mikrofali.
To były różnice kulturowe jak cholera, chociaż nie mam przekonania, czy to aby adekwatne określenie. Chodzi mi o coś w stylu… że no: spotykasz kogoś, z drugiego końca Świata, spodziewasz się, że och & ach, tyle was różni, po czym wychodzisz na idiotę, bo czas mija, a jakichś drastycznych różnic ni widu ni słychu, waląc jakieś faux pas klasy “ojej, to u was, w Polsce niedźwiedzie nie latają po ulicach“… i spotykasz kogoś z miasta obok i orientujesz się, że u nich nikt nie zamyka drzwi do kibla siedząc na sraczu i zupełnie na luzaku kontynuuje rozmowę… wtedy “szok kulturowy” uderza z pełną mocą, bo się kurde nie spodziewasz i nie myślisz o tym, że w każdej chwili możesz wstąpić w jakiś obyczajowy kosmos.

Korozja zaczęła się, kiedy trafił do szpitala.

Niby nic poważnego. Nawet nie zaliczyliśmy przerwy w kontaktach. Zaraz wyszedł, miałam relację na bieżąco, ale od tamtego momentu byłam kompletnie przerażona, że coś mu się stanie, a ja nie będę mogła nic zrobić. Nie, że się nie dowiem – bo właściwie nie miałam podstaw, by sądzić, że się nie dowiem. Nawet, gdyby sam nie mógł mi nic przekazać, to miałam na fejsie tabuny jego znajomych i członków rodziny, którzy i publicznie dodawali sporo postów, a prywatnie… o matko święta, jakie ilości informacji się tam przelewały: co, kto, komu, kiedy,  kim, gdzie, jak, i co każdy sądzi o każdym linku wrąbanym gdzieś przez kogoś na główną tablicę.

Już raz to przeżyłam. Bez odległości. To, że byłam blisko nie miało znaczenia, i tak nie mogłam nic zrobić.
Od tamtego momentu zrobiłam się jakaś przytępiona i znieczulona na wszystko. Zaczęłam sobie wynajdywać jakieś “przeszkody”, które bez większego problemu pokonywałam już wcześniej, ale nagle zaczęły się jawić jako ooo, jak strasznie trudne do przeskoczenia. Wszystko zaczęło mi przeszkadzać, włącznie z pogodą w Egipcie i drobiazgami, które wcześniej… właściwie sprawiały mi frajdę.

Na dodatek wrócił mi jeszcze wstyd, który czułam zorientowawszy się, że zazdroszczę kobietom, które zostały zdradzone, oszukane, albo z dnia na dzień porzucone… bo wciąż miały szansę spotkać gdzieś tych dupków, zobaczyć ich gdzieś na ulicy – nawet, jeśli w objęciach innej laski; co z tego? Były momenty, kiedy czułam, że oddałabym wszystko, żeby móc zobaczyć go jeszcze chociaż raz, nawet z inną.
Też czułam się oszukana, zdradzona i zła; głównie zła. Często na niego. A nie wypadało mi tego czuć nawet przed samą sobą, bo przecież nie miał wpływu na to, że już go ze mną nie było. No to… wyszło na to, że zazdrościłam tym, którym “wypadało” nie tylko przed sobą i niestety sama się na tym przyłapałam.

A wstyd wrócił, bo zorientowałam się,   że mój aktualny wybranek jest pod wieloma względami bardzo podobny do poprzedniego.
I wtedy już zgłupiałam kompletnie, bo straciłam wiarę w to, że jestem w nim zakochana – albo raczej: że byłam w nim zakochana w momencie, kiedy po raz pierwszy poczułam, że jestem. Bo jeśli od początku robił tylko za namiastkę i zastępstwo… a był właściwie jedyną osobą, przy której grom z jasnego nieba nie trafił mnie natychmiast, tylko ze sporym opóźnieniem – więc wydało mi się to możliwe…
… to to nie miało najmniejszego sensu. Nie miało go już na etapie wyszukiwania dodatkowych przeszkód, które uniemożliwiałyby spełnienie naszej miłości. Tylko że wtedy jeszcze tego nie wiedziałam.

Odległość miała znaczenie o tyle, że bez niej pewnie nie miałabym tyle czasu na dumanie i w ogóle nie zaczęła o tym myśleć…

Przynajmniej jeszcze przez jakiś czas.
Ale co potem?


Epilog:
Publikuję ten post pod datą, jaką miał kiedy go porzuciłam. Jest 20 czerwca 2019, więc minęły… ponad dwa lata.
Robiłam do niego sporo podejść – chyba nawet nie dlatego, że był dla mnie tak ważny. Sam fakt, że nie mogę go sklecić w w miarę satysfakcjonującej mnie formie doprowadzał mnie do szału.
Nie pisałam go z perspektywy czerwca 2019, właściwie nic nie dodałam, tylko powywalałam dublujące się akapity (niesamowite, ile razy byłam w stanie napisać dokładnie to samo nieco innymi słowami) i ułożyłam to w jako tako spójną całość, mimo że już wielokrotnie zwątpiłam, że to się kiedykolwiek uda.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 0 / 5. Wyniki: 0

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.