Ach, paznokcie hybrydowe!

5
(4)

Nie zliczę ile razy wkładałam i wyjmowałam z koszyków lakiery hybrydowe i żele. Jak bym nie kombinowała, wychodziło mi zawsze co najmniej dwie stówy, a jak na mój gust to o wiele za dużo jak na coś, z czego mogę w ogóle nie skorzystać.

Powstrzymywały mnie wątpliwości… no bo co, jeśli okaże się, że z jakichś względów to jednak nie dla mnie, albo mi się nie spodoba?
Nawet nie miałam komu tego wcisnąć, w razie gdyby dla mnie okazało się niewypałem. Czekałam więc w nadziei, że może trafi się taniej, albo aż ochota osłabnie: nie osłabła.

Btw. póki co moja twórczość wygląda równie estetycznie i profesjonalnie, jak fotomontaż w obrazku. Generalnie: cóż, ms paint quality.

Do manicure hybrydowego przymierzałam się… chyba odkąd istnieje.

Tipsy też mnie pociągały, ale nigdy nie byłam w stanie wykrzesać w sobie dość wiary w to, że możliwym jest przyklejenie czegoś do paznokcia tak, żeby się trzymało.
Zaliczyłam parę prób z jakimś tanim badziewiem, które wylądowało u mnie w ramach pozbywania się śmieci z cudzych szuflad (“chcesz? ja tego na pewno nie będę używać & a to daj”) – nie trzymało się. No i wyglądało bardzo marnie, chociaż nie oczekiwałam cudów. Odpuściłam sobie tipsy.

I tak pewnie czas mijałby sobie dalej, ale pewnego pięknego dnia targnęła mną taka żądza szarego lakieru do paznokci, że zaczęłam przeczesywać okolicę w poszukiwaniu odpowiedniego odcienia.

Ostatnio miałam długą fazę nacierania się olejami i tarzania w jogurtach, więc prawie nie kupowałam kosmetyków. A wcześniej… snułam się po tych drogeriach w nastroju pełnego zgnębienia, i raczej dla rozrywki niż z jakimś konkretnym celem, czasem wychodząc z czymś, co wpadło mi w oko.

Pragnienie było tym silniejsze, że dzień wcześniej obejrzałam na youtube filmik, na którym dziewczyna malowała sobie paznokcie niedorzecznie grubą warstwą zwykłego lakieru, suszyła to ok. 20 minut i… nie pamiętam, czym motywowała ten eksperyment, ale jej paznokcie wyglądały super.

Wyczytałam gdzieś, że można budować płytkę bazą.

To nie była prawda.
Tzn. oczywiście nie wiem, jak sprawdzają się w tej roli produkty innych firm, ale wszystkie są droższe (licząc na mililitr, a żelu czy akrylu budującego zużywa się znacznie więcej niż bazy), niż substancje (sic!) budujące, więc nie wydaje mi się, by to miało jakikolwiek sens.
Da się to zrobić. Bez gotowych szablonów i form w tipsie, McGyver style udało mi się przedłużyć trzy paznokcie. Nie wyglądało to tak, jak oczekiwałam i wytrzymało niewiele ponad dobę; potem zaczęło się wyginać na granicy płytki i musiałam wszystko zdjąć – ale “przydało” mi się o tyle, że upewniło mnie w przeświadczeniu, że jednak chcę tych hybryd.

Miło byłoby poprzeć te wynurzenia jakimiś zdjęciami, ale… to co zrobiłam nie wygląda na tyle dobrze, żeby się z tym pchać na internety. Wygląda trochę jak owoce terapii zajęciowej: niby ładnie, ale w porównaniu z tym milionem idealnych manikjurów już tylko żałośnie.
Liczę, że następnym razem będzie lepiej – bo jak do tej pory z każdym kolejnym razem było lepiej… ale zważywszy na to, że kilka pierwszych prób skończyło się bezradnym obserwowaniem skórek, tonących w żelu… trudno byłoby zrobić to gorzej.

Pozytywnie zaskoczył mnie pędzelek.
Mam dziesiątki z każdego możliwego włosia i planowałam użyć któregoś z nich, ale ostatecznie odżałowałam trzy złote (bo a nuż faktycznie taki “specjalny” sprawdzi się lepiej”). Jest w porządku, obawiałam się czegoś w stylu “gratisu” dołączanego do plakatówek.

Przejrzałam parę (właściwie paręnaście) lakierów firmy Silcare. W internecie mają raczej marne recenzje, ale pani w salonie twierdziła, że są całkiem przyzwoite zważywszy na cenę.
Buteleczkowy pędzelek jest marny, za długi i trudno nim operować, ale nie przypominam sobie, by jakikolwiek pędzelek w lakierze wpędził mnie w ekstazę. Zwykle po paru ruchach kończyłam przygodę i malowałam innym, a tego z buteleczki używałam tylko do wydobywania lakieru, więc nie było to dla mnie problemem.

Właściwie, to jeśli chodzi o lakiery do paznokci, to miałam z nimi tylko jeden problem: żaden się nie trzymał!

Jakiś tani badziew z kiosku, albo droższy badziew z Avonu, do którego miałam dostęp jako nastolatka… okej. Póki nie wiedziałam o istnieniu baz, ani konieczności odtłuszczania płytkii przed aplikacją lakieru to nie miało prawa się trzymać.
Ale potem? Dziesiątki producentów, odtłuszczanie, bazy, srazy, matowanie płytki, topy, peel-offy, sranie w banię, nic się nie trzymało. Nie było mowy o tym, żeby jakikolwiek lakier utrzymał mi się na paznokciach dwa dni.
Nawet nie oczekiwałam 48 godzin, do szczęścia potrzebne mi było 36. I nic! Nigdy.
Dobrze idzie, dobrze idzie... i już pod koniec pierwszego dnia odpryski . Był nawet moment, kiedy frustracja osiągnęła taki poziom, że rozważałam zafundowanie sobie raka i pociągnięciu tego cholerstwa lakierem samochodowym… ale z moim szczęściem rak by był, a lakier i tak by odlazł.

Codzienne malowanie nie wchodziło w rachubę. Nie jestem aż tak zafiksowana i brak mi pasji… a nawet, jeśli akurat miałam fazę fiksacji, to świadomość, że to się NIE BĘDZIE TRZYMAĆ psuł mi całą frajdę.

Wątpię, by to co teraz piszę mogło się komuś do czegokolwiek przydać, ale notuję swoje wrażenia, żeby móc za jakiś czas porównać, jak to wyglądało na dłuższą metę.

Żal patrzeć, ale prawa ręka wyszła mi trochę lepiej niż lewa, bo mimo trudności manualnych na etapie drugiej ręki miałam już większe pojęcie o tym, co właściwie mam robić.

Krótkie paznokcie to dla mnie koszmar.

Nawet pomijając kwestie wizualne: nie znoszę uczucia opuszka uderzającego o powierzchnię – od tego mam paznokieć, żeby mi te partie ciała osłaniał i chronił od dyskomfortu. Złamanie poniżej długości 4 milimetrów to jest dla mnie mała tragedia. Tak, jakbym musiała chodzić boso po żwirze.

Onegdaj pęknięty pazur wpędził mnie w taką rozpacz, że zaczęłam szukać sposobów na uratowanie go.
Youtube i blogi zapewniały gorąco, że sklejenie go z użyciem wzmacniającej od zewnątrz łatki, wyciętej z torebki po herbacie dokona cudów i uratuje długość… ale nie.
Może… może gdybym w ogóle się nie ruszała – MOŻE. Ale wątpię. Pod paroma warstwami zwykłego lakieru wytrzymał może z pół godziny. Hybrydowy baza+kolor+top nałożony na przyklejony wcześniej plasterek z torebki wytrzymał parę godzin. Więcej z tym było zachodu, niż chwil ulgi potem, a paznokieć i tak musiałam obciąć.

Mając tak małe rozeznanie w temacie nie napiszę wiele wnoszącej opinii, bo nie wiem jak zachowują się inne produkty, więc póki co muszę się ograniczyć z wrażeniami do samego faktu wymiany naturalnych paznokci na hybrydy.

A jako że są to paznokcie robione przeze mnie… niewiele to daje.

Nie dowiem się (przynajmniej nie prędko), czy to faktycznie niszczy płytkę, czy nie, bo zmasakrowała je moja brutalność – nie wiem czy to, co na nie nałożyłam mogło jeszcze pogorszyć sprawę.

Jestem ciekawa, czy to ma szansę zmienić kształt płytki. Jakiś czas temu piłowałam jak szalona, żeby zmusić je do przybrania bardziej migdałowatego kształtu i ku mojemu zdumieniu poszło nie najgorzej. ale jedną z płytek mam jakby zdeformowaną. Niby nic widocznego, ale irytuje mnie to, bo paznokieć ma silną tendencję do przybierania kształtu łopaty – gdyby wszystkie takie były, może aż tak by mi to nie przeszkadzało.
Nie wymagam zrozumienia, bo to ciężkie do pojęcia, ale nauczyłam się pisać na klawiaturze, waląc paznokciem środkowego palca prawej ręki w spację. Ruchy, które wykonuję są zupełnie nienaturalne i nielogiczne, ale mimo paru tygodni prób nauczenia się pisania “po ludzku”, nadal lubię sobie ten palec zawinąć i walić nim w spację, nawet jeśli w tej samej sekundzie planuję nim rąbnąć w “u”.
Jest lepiej, ale w miejscu w którym uderzałam o klawiaturę, paznokieć zrobił się płaski.

Żel trzyma o twardo w nieco estetyczniejszej pozycji… ciekawe czy tak zostanie.

Czując, że nie zdołam tego zrobić, trzymając paznokci prostopadle do tarki zaczęłam je zawijać… i chyba po raz pierwszy w życiu nie pozdzierałam sobie pazurów trąc kartofle na placki. To na plus. Jasne, że pewnie “mogłam” to zrobić i bez hybryd, ale jakoś mi nie wyszło.

Boję się momentu, w którym gwałtownie zahaczę o coś paznokciem. Moje odruchy raczej się nie zmienią tylko dlatego, że usztywniłam i przedłużyłam sobie pazury.
A mam je takie, że mniej więcej raz na tydzień-dwa zahaczam o coś z takim impetem, że paznokieć wywija mi się na lewą stronę. Parę razy nawet tak został: zafundował mi czarne krwiaki po bokach płytki, ale nie pękł, tylko się wywinął jak psie ucho.
Przywracanie go do właściwiej pozycji było czystą rozkoszą. Cóż… teraz albo zacznę wykonywać bardziej dostojne ruchy, albo zerwę go sobie do mięsa (zwłaszcza, jeśli pieprznę się w jeden z tych, które już przed żelem były długie.

Nie wiem na ile to kwestia hybryd, na ile marnego wykonania, a na ile tego, że w tej nieszczęsnej lewej ręce niewiele mi już z tych paznokci zostało, ale przez pierwsze 24h po zrobieniu… no, nie było to najprzyjemniejsze uczucie na Świecie; potem minęło, albo się przyzwyczaiłam.

Gdybym miała trochę rozumu, darowałabym sobie te męki i poszła do kosmetyczki, ale ten pomysł jakoś mnie nie porywał.
A rujnowanie sobie rąk we własnym zakresie i owszem.

Cieszę się, że darowałam sobie zakup lampy LED i poprzestałam na mostku.

Internety bardzo odradzały mostki… nie wiem czemu.
Jak ktoś wie, o co chodzi to takie rady mu niepotrzebne. Jak nie wie, to za Chiny ludowe nie osiągnie takiej wprawy, która byłaby równoznaczna z potrzebą utrwalania kilku paznokci jednocześnie (zresztą na upartego da się to zrobić i w mostku, chociaż nie złapie kciuka). Po paru miesiącach i kilkunastu aplikacjach – może. Ale nie każdy, kto to kupuje będzie to robił non stop i zaspokajał ambicje profesjonalizmu.
Na hybrydy rekreacyjne mostek wystarcza w zupełności – a jakby miał przestać wystarczać, to przez kilka miesięcy praktyki i konsumpcji recenzji/zdjęć/tutoriali człowiek dowie się więcej i zorientuje lepiej, niż tylko czytając, a lampki nie są wieczne.

Zastanawiam się jaką wartość mają te niby-pielęgnacyjne olejki do skórek.

Nie mają pudełek, a transparentne buteleczki były wystawione na działanie światła słonecznego we wszystkich drogeriach i salonach, w których byłam. Słońce zabija właściwości olejków, więc to tylko martwy, pachnący, kolorowy tłuszcz, który wcale nie odżywi skórek. A jeśli odżywi… to najprawdopodobniej byle olej rzepakowy też.

Parę dni po napisaniu (i nieokreślony jeszcze czas przed opublikowaniem) nabawiłam się poczucia, że Świat mnie prześladuje.
W głębokim centrum zadupia… niby miasto, ale siermiężność spożywczaków, które w lodówkach miały tylko piwo wprawiła mnie w nerwowy nastrój oczekiwania na ciecia, który pojawi się znikąd i opieprzy mnie za brak biletu do tematycznego parku rozrywki “wczesne lata ’90“… nic, nic, nic… i nagle drogeria pełna akcesoriów do hybryd.

Pół godziny ekstazy… i wyszłam z klipsem do włosów za 6,50, bo pomyślałam, że jak sobie nakupię tych pięknych kolorów, to żadna siła nie skłoni mnie do użycia tego nietrafionego różu, który mam w domu, ani tych szarości, którymi już zdążyłam się znudzić, chociaż są dokładnie takie, jak chciałam.

Bardzo to było mądre. Teraz będę wyć do księżyca z tęsknoty za holo.

Trochę żałuję, że nie zafundowałam sobie dokumentacji fotograficznej swoich wyczynów.

Nie, żebym o tym nie pomyślała… ale jak już się zabiorę za porządne obfotografowywanie czegoś, to potem zwykle wychodzi mi z tego wielkie nic.
A zdjęcia mogły być naprawdę dobre. Teraz najlepszy okres już minął (a przynajmniej mam taką nadzieję), ale wcześniej… o matko święta! Jeden paznokieć w miarę dobrze, drugi jako tako, trzeci… mimo że starałam się robić go tak samo jak poprzednie… z profilu wyglądał jak kaczy dziób. Dosłownie JAK KACZY DZIÓB. Próbowałam zeszlifować, ale nic ciekawego z tego nie wyszło, ostatecznie i tak musiałam zdjąć i zrobić od nowa.
Inny nie wiem jakim cudem utrwaliłam sobie niemal na płasko i myślałam, że zdechnę z bólu zanim zmywacz zacznie działać.

Straszne były te moje próby.

Już całkowicie traumatycznym przeżyciem były cyrki związane z palcem wskazującym prawej ręki.
Ciągle wychodził beznadziejny!
Tak się zawzięłam, tak cyzelowałam, że w końcu zaczął wyglądać przyzwoicie.
A jak już uznałam, że jest dobrze i zabrałam się za kciuk, to przypadkiem zapaćkałam go sobie żelem i utrwaliłam tą smużkę w lampie. Ogarnęłam sytuację, ale wtedy spojrzałam na zegarek i uświadomiłam sobie, że spędziłam dwie godziny nad jednym paznokciem!

Przy okazji odkryłam parę oczywistości, o których najprawdopodobniej powinnam wiedzieć duuużo wcześniej… ale zwykle olewałam paznokcie: przejechałam pilnikiem, czasem maźnęłam jakąś niby-odżywką albo topiłam w olejach przy okazji smarowania innych partii organizmu. Miałam co prawda parę zrywów z próbami opiłowania ich w migdały, ale że zaraz potem któryś się łamał…

Np. zawsze zastanawiałam się, do czego służy ta błona na płytce paznokcia.

Gapiłam się na cudze dłonie – niektórzy ją mieli, inni nie, a moje próby ustalenia, czy ktoś aby wie o co chodzi zwykle prowadziły do dyskusji o skórkach. A mnie nie chodziło o skórki, tylko o tę cieniutką, prawie niewidoczną powłoczkę ciągnącą się (prawdopodobnie) od macierzy aż po płytkę i wystającą na kilka milimetrów dalej niż skórki.
Żeby było śmieszniej – nawet wydedukowałam sobie, że to może być przyczyną szybkiego odpryskiwania baz i lakierów, ale nie próbowałam ich usuwać, bo bałam się, że zacznę grzebać za bardzo i uszkodzę płytkę. Hybrydy pozbawiły mnie resztek sentymentów. Zeskrobałam je i… magia! Wszystko zaczęło się trzymać idealnie.

Poza tym… to niesamowite, o ile lepiej czuję się ze świadomością, że moje paznokcie wreszcie wyglądają tak, jak tego od nich oczekuję.

Nie wiem, czy poświęcanie dwóch godzin na jeden (budowałam i malowałam podwójną warstwą nude, nie układałam z drobinek brokatu mini reprodukcji “Bitwy pod Grunwaldem” – żeby nie było, że czas był adekwatny, a efekt spektakularny; wzbijałam się od koszmaru po prawie-estetykę) jest stosowną inwestycją, ale zdecydowanie nie mam poczucia, że nie było warto.
Jakbym wiedziała, zabrałabym się za to wieki temu i pewnie wyrabiała się w dziesięć minut ze wszystkimi. A tak? Ech..

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 5 / 5. Wyniki: 4

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

3 thoughts on “Ach, paznokcie hybrydowe!

  1. Ja się próbuję nauczyć ładnego nakładania i rozcierania cieni. Kilkadziesiąt prób, za mną, palet i pędzli już nie mam gdzie trzymać i nadal czuję, że nawet nie załapałam, o co chodzi.

    1. Ostatnio rysuję sobie cienie na żelowym blenderze i odbijam jak pieczątki. Paznokcie są zbyt zajmujące, żeby się pastwić jeszcze nad czymś.

      1. Cienie też są zajmujące. Jak sobie pomyślę, że wypadałoby jeszcze brwi, a najlepiej cały ryj, to wszystkiego się odechciewa.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.