Bezprzewodowe słuchawki BOYI (działają kiedy chcą, przeważnie nie są w nastroju)

0
(0)

Myśli o słuchawkach wypełniają mnie nihilizmem, bo mam wrażenie, że to jedna z rzeczy, które byłyby cudowne, gdyby działały, ale zwykle nie działają lub bardzo szybko przestają działać.

W przypływie szaleństwa postanowiłam dać szansę bezprzewodowym słuchawkom. Czekałam na nie cała podekscytowana.
Mam je od tygodnia i już żałuję. To nie był udany zakup, więc przynajmniej pyknę sobie recenzję, bo z innymi postami dość marnie mi idzie.

Te dwa zdania na opakowaniu, obwiedzione czarną linią to cała instrukcja obsługi. Nic więcej nie było.
Puste pudełko, nic na bokach i standardowe pierdoły z tyłu.

Opakowanie nie było zafoliowane.

Pudełko było wepchnięte w szarawy, przeźroczysty worek, ale nic na nim nie pozwalało stwierdzić, czy to inwencja producenta, czy dobra wola sprzedawcy.

Brak jakiejkolwiek instrukcji zbił mnie z tropu, bo nie miałam pojęcia, co z tym zrobić. Wpadłam na to, że żeby je włączyć trzeba wcisnąć guzik z napisem “power”, ale bez przesady z tą intuicyjnością. Skąd ja mam wiedzieć, co z tym robić?

Wolałabym już instrukcję po armeńsku niż brak jakiejkolwiek. To, że zadali sobie trud opisania typu produktu w języku polskim jest wyłącznie irytujące. Czemu nie ma instrukcji?

W środku wyglądało to tak:

Kabelki były zwinięte i zabezpieczone, ale tuż po rozpakowaniu nie zrobiłam zdjęć, więc… upchnęłam je tam jeszcze raz byle jak.

Niebieski kabelek wygląda bardzo obiecująco… ale nie wiem do czego służy.

Czarny z końcówką USB służy do ładowania. Niewygodny, strasznie krótki. Nie do użytku w stacjonarce, bo słuchawki musiałyby na nim bezładnie zwisać całym ciężarem, uszkadzając albo port, albo kabel.  Ładowałam dwa razy; działał.

Nie mam pojęcia, do czego służy niebieski. Kończy się jackami, w słuchawkach jest otwór na jacka, ale nic się nie stało jak podpięłam je do komputera. Nic się nie stało, jak podpięłam je do smartfona. Końcówki są identyczne, na wszelki wypadek próbowałam też podłączyć je odwrotnie… nic.

Gdyby do sprzętu była dołączona instrukcja, może dowiedziałabym się do czego służą. Póki co nie wiem.

Fajny pomysł, żeby do czegoś tak czerwonego dołożyć coś tak niebieskiego. Chyba nawet lepszy niż nie wyjaśnić, do czego służy.

Nie spotkałam się jeszcze z takim kształtem kabla. Wydaje mi się, że mógłby mieć spory potencjał w nie plątaniu się i dłuższej współpracy, ale… co mam z nim zrobić?

A tak wyglądają słuchawki:

Opaska się rozsuwa, ale w jakiś dziwny sposób: nie sprawia, że obręcz staje się luźniejsza, ale dodaje trochę wolnej przestrzeni nad czubkiem głowy. Byłby z tego super bajer, gdybym zamiast wielkiego łba miała głowę w kształcie bochenka chleba pszennego.

Bez rozsuwania lekko cisną – nic, co fundowałoby prawdziwy dyskomfort, ale miło byłoby móc to trochę rozluźnić. Po rozsunięciu nadal cisną i jeszcze sterczą nad głową.
Próbowałam na innej głowie; to samo.

Wydają się dość solidnie wykonane.
Metalowy grzbiet nausznika (nie mogłam się powstrzymać przed użyciem tych słów, skoro tylko wymyśliłam, że można by je tak ze sobą zestawić) jest pokryty kolistymi rowkami. Ładnie się mienią, ale są nieprzyjemne w dotyku i po zapaćkaniu ich dżemem i przetarciu palcem zeszło chyba trochę czerwonej farby.

Poniżej ładne zbliżenie na kosmyki dywanika z misiem.
Co prawda chciałam zrobić zoom na słuchawkę, ale dopranym dywanikiem też można się pochwalić.

Są w kolorze lekko niedorobionej czerwieni… średnio intensywny cynober?
Niezupełnie tego się spodziewałam, choć zdjęcia w sklepie pozwalały przypuszczać, o jaki kolor chodzi. Zdjęcie na pudełku sugeruje elegancką ciemną czerwień, która nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.

Poduszeczki w słuchawkach najprawdopodobniej oblezą ze sztucznej skórki po dwóch tygodniach użytkowania… albo i nie, bo bazując na moich dotychczasowych doświadczeniach z nimi mogą nie pociągnąć aż tak długo.

Dzyndzelek w jednej z słuchawek umożliwia zmianę głośności… oznaczenia sugerują, że można przy jego użyciu przewijać i zmieniać utwory. Nie udało mi się tego zweryfikować: naciskałam, przesuwałam, nic nie przeskoczyło: utwory musiałam zmieniać ręcznie.

To jedyne bezprzewodowe słuchawki z jakimi (jak do tej pory) miałam styczność, więc nie wiem jak to wygląda u innych producentów.
Każdorazowe wysłuchiwanie komunikatów “Power on“, “The bluetooth device is connected successfully” i “Power off” staje się irytujące już w okolicach trzeciej próby włączenia. Nie dotarłam do opcji, która pozwalałaby to wyłączyć. Możliwe, że się da – chociaż wątpię.

Jakość dźwięku raczej średnia.
Nie jest tragiczna, nie mam wysokich oczekiwań wobec sprzętu za taką cenę, ale intymność słuchania jest zerowa. Nawet przy ustawieniu głośności na jakieś 30% muzykę słychać z dwóch metrów – kiedy słuchawki są na głowie użytkownika, więc w zasadzie nie spełniają swojej podstawowej funkcji.

Po co kisić sobie coś na łbie, skoro i tak raczy się wszystkich dookoła muzyczką jak z boomboxa?
Odpalenie disco z komóry wypada nawet bezpieczniej, bo przynajmniej słychać, co się dzieje dookoła. Nie słyszałam, co ludzie do mnie mówili, póki ich nie zdjęłam/nie wyłączyłam, a oni dokładnie się zapoznali z bitem, który podówczas kontemplowałam. Nie o to mi chodziło.

Chciałam wypróbować bezprzewodowe słuchawki, bo wszystkie przewodowe przedwcześnie dokonywały żywota – bądź to na skutek brutalności, której się wobec nich dopuściłam, bądź to z nieznanych przyczyn. Parę lat temu wywaliłam ponad cztery stówy na super śliczne słuchawki z Hello Kitty, trzęsłam się nad nimi jak nad niczym, pilnowałam, żeby broń borze nic się nie zgięło ani nie szarpnęło… a i tak szlag trafił kabel po dwóch tygodniach. Nadal jestem w żałobie, chociaż żeby trochę odbić sobie stratę nosiłam je zimą jako nauszniki.
Przy stacjonarnym komputerze miałam słuchawki Sony, modelu nie pomnę. Były dosyć drogie, dźwięk był super, przetrwały ponad trzy lata, ale miały tak nieprawdopodobnie długi kabel, że nigdy nie mogłam pojąć, cóż mogło kierować twórcą tego modelu. Ja rozumiem, że metr to czasem za mało, rozumiem półtora, ale one miały zdrowo ponad 2,5 metra długości. I kabel plątał się tak koszmarnie, że nawet siedzenie 2,5 metra od komputera i słuchanie muzyki tam wydawało mi się mało możliwe. A jak ludzie grają w gry video, to się zwykle ruszają gwałtowniej niż jak tylko coś tam sobie oglądają czy czegoś słuchają… więc jeszcze mniej użyteczne.

Działają bardzo loteryjnie. Raz da się je włączyć, po czym kilka kolejnych prób kończy się niczym.

Sprzęt je wykrywa, połączenie jest, komunikatów się człowiek osłucha jak głupi… ale nic więcej się nie dzieje. Po czym nic się nie zmienia, a po którejś z kolejnych, n-tej próbie wreszcie zaczynają odbierać. Nie udało mi się stwierdzić, od czego to zależy.
Nawet zapisałam sobie dokładnie co robiłam, kiedy udało mi się je odpalić – zakładając, że poprzednie, bezowocne próby były wynikiem jakichś moich nieświadomych błędów… ale nie. Przy kolejnym podejściu mogłam to sobie robić do usranej… nie włączały się. Parę godzin później, kolejna próba – włączyły się.

Nie wiem, czy wszystkie słuchawki bezprzewodowe fundują użytkownikom takie rozrywki, ale ten badziew jest dla mnie kompletnie bezużyteczny.

Słuchawki, które włączają się czasem, jak akurat mają dobry humor i oczekują ode mnie aż tak rozwiniętej intuicji, że nie raczą mnie nawet instrukcją i działają bardziej jak głośnik są bezużyteczne, ale właściwie czego mogłam się spodziewać po produkcie firmy, o której nigdy nie słyszałam.

Śmieć nie warty kosztów przesyłki (a “darmowa” była). Ciekawe, czy uda się je zwrócić.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 0 / 5. Wyniki: 0

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.