Terroryści stołowi, jakże ich nie znoszę!

5
(1)

Do pewnego momentu nie zdawałam sobie sprawy z tego, że coś takiego jak terrorysta stołowy w ogóle istnieje, zakładając że to po prostu mieszanka indywidualnych dziwactw i drobnych złośliwości. Później zwróciłam uwagę na imponującą konsekwencję w irytowaniu, połączony z brakiem konsekwencji w zachowaniu i zaczęłam podejrzewać, że to raczej styl życia.
Dostawałam szału, mimo silnego wrażenia, że doprowadzanie mnie do niego może być świadomie obieranym celem.
Ostatecznie zaczęłam czynić obserwacje kliniczne na kolanie.

Bo jeśli to nie jest złośliwa premedytacja, albo “różnice kulturowe“, które są dla mnie nie do przeskoczenia, to może chodzić chyba tylko o brak piątej klepki.

Jak przez mgłę pamiętam fragment filmu (a może filmiku kabaretowego?), i scenę w której ludzie sobie rozmawiali, dopóki jeden z nich nie zaczął się uporczywie wpatrywać w stojący obok tort. Druga osoba to zauważyła, zaproponowała żeby się poczęstował, a ta pierwsza – wśród lamentów, że “taki kawałek to dla niego aż za dużo i absolutnie tyle nie zje”, najpierw odkroiła sobie kawałeczek i ekspresowo połknęła, a potem zeżarła też całą resztę z tych 3/4 tortu, który tam stał.

Ach jakże trafne to było przedstawienie! Z tym, że terroryści stołowi mają tendencję popadania w jeszcze większy ekstremizm.

Stoi sobie na stole talerzyk z herbatnikami np. – albo taca z plackiem, albo talerz z kanapkami…

Jakieś 99% ludzi widząc, że coś jest wyłożone na środek stołu, do którego zostali zaproszeni… poporcjowane, może nawet ułożone na jakimś takim, ładniejszym talerzu dochodzi do wniosku, że to jest poczęstunek.

Jeden nie ruszy póki mu się nie zaproponuje (bo a nuż to jednak nie dla niego tam stoi).
Drugi zapyta czy może i jak usłyszy że owszem, to weźmie sobie kawałek ciasta, herbatnika, czy co tam akurat będzie.
Trzeci po prostu się poczęstuje – leży to zeżre (z założeniem, że jakby nie było dla niego, to by to sobie gospodarz schował) kawałek czy dwa.
Czwarty rzuci się na jedzenie, jakby własnego w domu nie miał i zrobi wszystko co w jego mocy, żeby jak najlepiej najeść się na zapas w gościach.
Piąty ze znanych tylko sobie powodów nawet nie tknie – może najedzony, może na diecie, może boi się, że zatrute… lub cokolwiek innego.

Powyższe typy jawią mi się jako – z grubsza – normalne.

Ale ten 1% świrów, który zaczyna urządzać spektakle!

Różne – zależnie od okoliczności: byle pod prąd i inaczej niż wszyscy.

Uchowaj borze, żeby to była kwestia tego, że ktoś jest przyzwyczajony do tego, że wszystko co je, je na talerzyku i nawet maluśkiego herbatnika nie weźmie nie mając tego talerzyka “żeby przypadkiem nie nakruszyć” – czy co tam nim motywuje.
To jeszcze nie jest rzecz, która by mnie drażniła – nawet jeśli muszę się przejść, bo (niech ich szlag), żądają talerzyka do je… paluszków.
Taki to raz, drugi zawoła i przestaje rzucać się w oczy. Za którymś razem człowiek po prostu pyta, czy przynieść miednicę, czy nalać mu herbaty nad wanną, żeby nie naświnił.

Ale jak ta sama osoba prosi o talerzyk do herbatnika, kiedy talerzyków nie ma… ale za to kiedy są (bo na stole leży np. ciasto z galaretką, które dość ciężko byłoby zjeść bez łyżeczki) radośnie oznajmia, że “oszczędzi mi zmywania” i zaczyna walkę wręcz z tym plackiem, wywalając go na obrus, dywan, własną koszulę, cudze spodnie…

Zresztą pół biedy jak zaczyna walkę wręcz!

Cyrk przyjeżdża do wsi… jak prosi o nóż… łapie za nóż… albo wyjmuje łyżeczkę z cukiernicy… albo zabiera widelczyk ze spodka z cytryną i próbuje tym przepołowić kawałek, który wciąż znajduje się na paterze!
Nie dość, że kompletnie rozwala “własny” kawałek i dwa sąsiednie… nie dość że w akcji zmaca połowę tego, co jest na stole; nakruszy i zaplami obrus, to jeszcze przed końcem wizyty powtórzy ten numer ze dwa razy i osobiście zeżre/wymarnuje większość poczęstunku, to jeszcze potem ponarzeka, że nie zostało mu podane jak należy.
Nigdy w życiu, w żadnym wypadku nie zrobi tego po prostu biorąc kolejne kawałki, herbatniki czy kanapki, NIEDOPUSZCZALNYM jest, by po prostu wzięła i zjadła, przedstawienie musi być!

Razu jednego leżały sobie na tacy kanapki: MAŁE! naprawdę małe.

Nie pierdyknęłam na stół kilku 90-centymetrowych bagietek, łaskawie przekrojonych na pół ze słowami “częstujcie się”.
Tu bym zrozumiała – no nie każdy jest AŻ TAK głodny, nie każdy zdołałby to zjeść w ciągu jednego posiedzenia.
Ale okrągła bułeczka o średnicy sześciu centymetrów – i to jeszcze przekrojona w poprzek na TRZY części, nie na dwie… to może być dla kogokolwiek zbyt duża porcja?!
Większość ludzi traktowała to jak przystawkę i nawet nie brała na dwa gryzy tylko do środka i żuje.

Kanapkowy psychopata poprosił o nóż i mając “własny” talerzyk zaczął rżnąć ten nieszczęsny plasterek bułki na pół NA TACY – tam gdzie leżała razem z innymi.
Zmacał dwie sąsiednie, i nie zważając na to, że głównym elementem był liść sałaty (który uparcie kroił, strącając wszystko z sąsiednich kanapek), podjął walkę ze “sporną” połówką pomidorka koktajlowego – półtora centymetra średnicy!
Na każdej kanapce leżały trzy takie. Jedną połóweczkę sobie nożem przysunął, a drugą zaczął rżnąć tak, żeby mieć ćwiartkę.
I rżnął tak zawzięcie, że zniszczył mi nową tacę.
Zdążyłam jej użyć dosłownie raz przed tym atakiem, a teraz na moich pięknych wzorkach jest wielka szrama zdartej emalii, którą zauważyłam jak popisowo zapakował sobie do ust trzecią z kolei połówkę kanapeczki, nawet nie odgryzając kawałka – więc ewidentnie porcje nie były dla niego “za duże”.

To są jakieś zaburzenia odżywiania? Kompulsy? Zwykły, staropolski pierdolec?

Chyba że tak w praktyce wygląda powiedzenie “jem jak ptaszek” –  byle drobne było, hałasu narobić, nasrać byle gdzie i równowartość własnej wagi w żarciu wsunięte w jeden wieczór.

Nie zwracałam uwagi na ilość pochłanianego żarcia póki nie doszło do przecinania na pół kawałka placka na półmisku.
Nie wiem, ile wtedy zjedli inni, ale to, że osoba, namiętnie połówkująca wpierniczyła większość tego, co było na stole zauważyłam – choć trudno nazywać to “zwróceniem uwagi”; wcale jej nie zwróciłam, została wielokrotnie przywołana; ciężko było przeoczyć ten spektakl.

No bo bez przesady – ile razy można słyszeć “och, ja tyle nie zjem, może tylko troszkę spróbuję“, widzieć jak kroi ten nieszczęsny kawałek jeszcze na talerzu… odsuwa, przysuwa, zjada… sięga po kolejny, ponownie zapewnia, że “to za dużo” i zżera jeszcze sześć, dbając o to, by wszyscy zostali poinformowani, że “to już ostatni” i “więcej już nie może“, po czym lufnie jeszcze dwa i zacznie mędzić o przepis, mimo że nigdy nic nie piecze i zawsze tak żre.

Innych jakoś nie kojarzę. Jedli? Nie jedli?
Pojęcia nie mam. Chyba jedli – przynajmniej póki nie poszła kurtyna, a na scenę nie wkroczył ten król monodramy.
Ale ci wariaci od ćwiartowania herbatnika i chowania sobie połowy cukierka “na później”, po uprzednim zakomunikowaniu tego wszystkim zgromadzonym, jakby to była jakaś super ważna informacja, co kto robi z cukierkiem.

W niektórych przypadkach mam wrażenie, że to jakiś… objaw… czegoś?

Z jednej strony urządza przedstawienie pt. “CAŁY kawałek to dla mnie za dużo” i dokłada wszelkich starań, by przykuć uwagę wszystkich dookoła w momencie, kiedy coś tam sobie bezceremonialnie piłuje – z drugiej wcale nie kończy na połówce, wzbogaca wszystko efektowną narracją…

Trudno mi zakładać, by ktokolwiek uznawał takie zachowanie za kulturalne – tj. rżnięcie czegoś na tacy czy półmisku w momencie, kiedy pozostali bądź to w ogóle nie sięgają po sztućce, bądź odprawiają ceremoniał w zaciszu własnego talerza, ewentualnie jakąś tam szpatułką czy widelczykiem podsuwają sobie tę przystawkę na swój talerz… a potem to już się tylko gapią na przedstawienie.

To nawet nie wydaje się prawdopodobne jako czyjeś przyzwyczajenie rodzinne.
W takim wypadku cała rodzina albo cała grupa raczyła tym szokiem kulturowym, a wygląda to raczej na działanie z partyzanta – jeden dziwak tu, drugi dziwak tam… a grzeczne-czy-niegrzeczne zwracanie uwagi spływa po nich jak po kaczkach.

Swego czasu znałam jedną mistrzynię, która specjalizowała się w wyżeraniu innym z talerza.
Wbrew ich woli i mimo uporczywych próśb, by tego nie robiła.
Nałożenie jej na talerz tego, co akurat było do zjedzenia nie wchodziło w grę.
Bo ona nie jest głodna! Nie będzie jeść! Nie chce robić kłopotu!…” – ale zaraz znowu zaczynało się wyżeranie z talerza sąsiada… bo to właśnie uznawała za “brak kłopotu”.

No to pojawiała się propozycja od tegoż obżeranego, że się z nią podzieli i da jej trochę na jej talerzyk, albo że może jednak normalnie na swój porcję weźmie…
NIE!” – Bo ona wcale nie będzie jeść!
Po czym kontynuowała aż do kompletnego wnerwienia tej osoby… po czym zabierała się za talerz kolejnej.
Jak się człowiek nauczony doświadczeniem już nawet nie pytał, tylko od razu jej nałożył, gotowa była się obrazić i wyjść, a jak nie wytrzymał i pogonił ją za macanie mu uszek w barszczu, to pożaliła się, że chamy same żarły i nawet nie chciały jej poczęstować, albo zalewała się łzami, że jest taka głodna, a egoiści nie dadzą jej nawet kęsa.

Co to za cholerstwo? Przecież nie może chodzić o tworzenie pozorów, bo to nie trzyma się kupy. Pozorów czego? Bycia świrem?

Żywcem nie wiem, czy to manipulanci w akcji, czy manifestacja jakiegoś zaburzenia, z którego nie zdają sobie sprawy.
Gdyby nie ta nieszczęsna taca, pewnie nie zwróciłabym uwagi na kolejne sesje rżnięcia kanapek, ani nie przypomniała ile razy byłam świadkiem takich ekscesów, a sporo tego było.
I to chyba zawsze w kontekście rzeczy, nad którymi się konkretnie napracowałam – ja, albo autor konkretnego poczęstunku. Krakersy czy markizy nie obudziły żądz, ale tartinki albo nie daj boszsz tartoletki… pobojowisko ekspres.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 5 / 5. Wyniki: 1

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.