Dziewięć i pół miesiąca

5
(2)

Czas mijał, mijał… w pewnym sensie nie miałam świadomości, że nie pisałam aż tak długo – “w pewnym sensie” znaczy tyle co póki nie weszłam na bloga kilkanaście godzin temu ani razu nie sformułowałam myśli typu “ooo, nie napisałam nic od 9,5 miesiąca; nie zmierzyłam się z konkretną liczbą, która… na dobrą sprawę nie jest istotna.

Długo.
Kilka miesięcy z tych dziewięciu i pół trzymałam się z dala od komputerów. Niezamierzenie. Jakoś tak wyszło. Nie zajmowałam się niczym, co absolutnie wymagałoby użycia czegoś technicznie bardziej rozbudowanego niż smartfon.

Skupiając się na pierdołach:

Na tym etapie chyba już jestem gotowa zacząć zbierać na nowy komputer. Czort raczy wiedzieć, kiedy nadejdzie. Przyzwyczaiłam się do wymiany sprzętu dopiero po osiągnięciu punktu konkretnej niemożności korzystania z poprzedniej machiny, a tym razem mam dwie. Żadna z nich nie pozwala na swobodne korzystanie: touchpady są w opłakanym stanie, wejścia USB niechętnie przyjmują cokolwiek, dyski nie dają sobie rady z jutubem.
Lubiłam sobie pisać, mając teledyski na 1/3 ekranu i edytor na 2/3. Nie mogłam. Nie, żebym kiedykolwiek dysponowała płynnie działającym kompletem: prąd + internet + komputer + klawiatura + myszka. Nigdy. Nie, żeby to było coś kompletnie uniemożliwiającego cokolwiek: nie – ale było na tyle upierdliwe, że kolejne próby stały się sporadyczne, aż w końcu… ostatni raz uruchomiłam komputer jesienią.

Pisanie wierciło mi dziury w brzuchu, nie dość głębokie.

Kompletnie zapomniałam jak zalogować się na stronę. Gdzie w ogóle wejść, co kliknąć… kiedy robiłam to ostatnio? Nie mam pojęcia. Może przed poprzednią przerwą? może jeszcze wcześniej?

Nie były to zbyt uporczywe próby. To tu, to tam… raz… drugi… aż doszłam do etapu lekkiego wkurzenia: JAKIM CUDEM MOGĘ TEGO NIE PAMIĘTAĆ?!

Notowałam sobie jakieś szkice potencjalnych-może-kiedyś-do-stworzenia-wpisów, które albo gdzieś pogubiłam (na kartkach), albo porzuciłam (w telefonowych notatkach).

Czemu nie wpadłam na to, żeby cyknąć fotkę tym kartkom? Ach, te niezgłębione tajemnice Wszechświata.

Olśniło mnie dokładnie w momencie, kiedy skończyłam szyć zasłony. No bo cóż można robić w Wielką Sobotę, zważywszy na to, że zwyczajowo przepada się za siedzeniem w kuchni i dekorowaniem okolicy?
Nic nie ugotowałam, nie upiekłam, nie stuningowałam ani jednego jajka. Do 21:30 w Wielką Sobotę szyłam zasłony, a o 21:31 przyłapałam się na myśli, że chyba jednak wiem, jak się zalogować.

Teraz pragnę sobie to poczytać za niezwykłe osiągnięcie i warty odnotowania fakt mikrohistoryczny!

Nie jest to do końca logiczne. Na Wigilię lecę z minimum z 12 daniami (plus ewentualne wariacje typu “danie trzecie – pierogi z kapustą i grzybami; danie trzecie B – pierogi z grzybami i soczewicą”) + kompot/sok + placki, a jednak to wczoraj, w Wielką Sobotę, Anno Domini 2020 udało mi się upierniczyć ABSOLUTNIE WSZYSTKIE GARNKI, PATELNIE i RONDLE, JAKIE MAM W KUCHNI.

Tych 12 wigilijnych dań: dużo. Wiele więcej niż na wielkanocne śniadanie. Ale tam mam lepiej dopracowaną logistykę: to sobie przygotuję wcześniej i zamrożę, to zrobię w wigilię Wigilii i zapakuję próżniowo… – jest czas, żeby część z tego umyć w trakcie, podobierać wszystko tak, żeby jak najmniej przekładać…
Tym razem poszła jazda dowolna na full. Wszystko wszędzie.

Pandemia, izolacja, ludzi mało, paru rzeczy w sklepie nie było, zamówienie z internetów nie dotarło i jeszcze na deser znalazło mi się inne, mocno absorbujące zajęcie. A przygotowanie tego żarcia na ten dzień było mglistym gwarantem mojego poczucia bezpieczeństwa, więc gotowałam wszystko jednocześnie. W kilkudziesięciu garnkach.

Zdążyłam, udało się. Jak tylko skończyłam pakować wszystko do lodówki i zamrażarki to przestało być takie super ekstra ważne (acz oczywiście nadal by było, gdybym tego nie zrobiła).

Skończyłam kuchenne ewolucje grubo po drugiej w nocy. Nawet szybko poszło… nie licząc mycia. Odpalanie blogaska nie wchodziło w rachubę przed śniadaniem… ani bezpośrednio po (bo zachciało mi się spać). Potem się trochę poociągałam w niepewności co i czy w ogóle mam do powiedzenia.

Poprzedni zryw trwał krótko i też skończył się na granicy końca okresu abonamentowego.

Czyli (!) najpóźniej za rok będę mogła sobie całkowicie odpuścić te dumania, czy płacić za coś, z czego prawie nie korzystam, bo przegapię ten moment i nie będzie do czego wracać.

Póki co moje umiejętności kulinarne znacznie się poprawiły.
Bolało, bo porwałam się z motykami na słońca w innych układach planetarnych typu naleśniki z samopszy, naleśniki z mąki kokosowej, ciecierzycowej… To cholerstwo naprawdę nie chce wychodzić. Zjadłam takie ilości popsutych naleśników, że chyba nawet nie spróbowałam tych dobrych. W końcu powychodziły. Po wariacjach z ciastem, zmianach patelni, temperatury…

Strasznie to diabelstwo kapryśne, a internety nie pomagają. Bo co z tego, że komuś wyszło z przepisu X na patelni Y i w temperaturze Z? Nie odtworzę wszystkich warunków i mam kolejnego rozpadającego się gluta.
Chociaż źle mówię. Internety pomogły, bo po sprawdzeniu dziesięciu blogów z opisami niezłomnej walki zyskiwałam pojęcie w którym kierunku brnąć, bo doświadczenia z mąką pszenną to można sobie w toster wsadzić i też się naleśnik zrobi.

Potem wzięło mnie na parówki i kiełbasę. Z planowanymi parówkami się nie powiodło, bo część składników jeszcze w transporcie. Kiełbasa wyszła mi bardzo dobra, ale nie miałam ani tych długich kondomów na nie, ani końcówki, na którą się je nakłada, żeby wcisnąć teoretyczne mięso do środka.

W otchłani pamięci mignęło mi, że gdzieś coś takiego widziałam… kiedyś… dawno… nie wiem, czy nie wywaliłam. Nie przyszło mi do głowy, że kiedykolwiek będę robić parówki. Plus chyba nawet nie wiedziałam, że to część do tej maszynki (Jeśli w ogóle nią była). Jak sięgam pamięcią niczego poza makiem i serem tam nie pchałam. Walka była nierówna i zafundowałam sobie zakwasy, ale blender nie miał szans z ciecierzycą.
Pozawijałam w papier do pieczenia – co było dość radosnym zaskoczeniem: formowały się dość łatwo i nie stwarzały aż tak wielkiego problemu, ale nie po to wyjmowałam maszynkę do mięsa, żeby zrobić cztery kiełbaski. Trochę to trwało zanim dozawijałam do końca, nienawidząc ich szczerze i zastanawiając się, czy te radosne wynurzenia na blogach to ściema, czy ludzie naprawdę mają aż tak odmienne doświadczenia, czy to kwestia tego, że ja naprawdę lubię zrzędzić.

Tak się ładnie ułożyło, że po paru kuchennych wyczynach, po których byłam z siebie zadowolona wpadałam na jakiś tekst albo wystąpienie w którym ktoś startował ze snuciem jakichś argumentów od założenia, że przygotowanie obiadu to kwestia dwudziestu czy trzydziestu minut, więc ktokolwiek twierdzi, że nie chce, nie lubi lub nie umie (wyrobić się w czasie poniżej pół godziny) kłamie, albo nie ma pojęcia o czym mówi.

Co ci ludzie jedzą? Toż w pół godziny to się nawet ryżu nie da ugotować jak trzeba. Jasne że można, teoretycznie można po wypracowaniu dobrej organizacji, z zapleczem do przechowywania i okazjonalnym przygotowywaniem półproduktów do późniejszego odgrzania/rozmrożenia/dalszej przeróbki wyrabiać się z obiadami dla dwóch osób w czasie niższym niż pół godziny dziennie, albo po mocnym ograniczeniu menu do propozycji, które faktycznie da się przygotować szybko, ale nie mam przekonania, że osoba, która faktycznie to robi wyrażała się z pogardą o tych, którzy spędzają w kuchni więcej czasu, niekoniecznie za tym przepadając i karmią większą grupę ludzi niż siebie na solo lub siebie i partnera.

Same niepotrzebujące lat nauki Gordony Ramsaye dookoła, tylko ja jedna kroję warzywa na sałatkę półtorej godziny? Jasne, że mogę je porąbać jak maczetą albo wrzucić do jakiejś super efektywnej maszyny szatkującej, ale wtedy smak będzie taki sobie.

To by było na tyle, jeśli chodzi o post na rozgrzewkę.

Mam już inny, bardziej konkretny. Może się za niego zabiorę.
Szata graficzna bloga już mi się nie podoba, ale na tyle dawno nie grzebałam w szablonach, że… no, raczej sobie daruję. Może za jakiś czas, jeśli “za jakiś czas” nadal będę pisać. Na razie jeszcze tego nie wiem.

Wszystkie wtyczki nieaktualizowane od wieków, nowa wersja wordpressa… na szczęście ta zachowująca stary (teraz może już “bardzo stary”) panel – odpukać – nadal jeszcze działa. Likebox fanpejdża (o ile to się w ogóle tak nazywało) zaginął w akcji, ale zajmę się tym później (albo nigdy). Najpierw sprawdzę, czy ten pociąg jeszcze jeździ.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 5 / 5. Wyniki: 2

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.