Wspomnienia z uzależnienia [Kompromitujące wyznania #2]

5
(1)

Minęło trochę czasu. Właściwie sporo; ponad dziesięć lat od momentu, kiedy było naprawdę źle.
Nie skończyło się, wracało co jakiś czas, choć już z nie z tak wielką siłą. Nie miało też takiej mocy rażenia jak wtedy. Na dobrą sprawę nie miało żadnego: zaczynałam czuć, że spadam, to zaczynałam odstawiać cyrk i dramatyzować tak, żeby popaść w śmieszność i w pewnym momencie móc zacząć się śmiać i udawać przed sobą i resztą Świata, że wcale nie było tak źle, że to było tylko gadanie i histerie. I nie musieć sprawdzać, jak było naprawdę.

Nie wiem, czy było trudno czy łatwo, nie pamiętam takich odczuć.

Pamiętam strach i poczucie, że nie chcę tego znowu – i żenujące próby wzniecenia alarmu wśród znajomych. Na dobrą sprawę nawet nie wiem po co – żeby dostarczyć sobie więcej powodów do trzymania się metaforycznego parapetu i nie spadania w dół?
Sam fakt, że o tym mówiłam tworzył jakiś idiotyczny paradoks: bo skoro już powiedziałam, to szanse na to, że faktycznie spadnę były małe – gdyby zależało mi na egzaltowanych otchłaniach, nie pisnęłabym słowa, ukrywała wszystko i robiła swoje dopóty, dopóki by się dało. Nie chciałam tego, więc na dobrą sprawę mogłam sobie odpuścić mówienie – ale gdybym milczała, to byłby znak, że krawędź znów jest blisko.
Nie chciałam sprawdzać, co by było, gdyby okazało się, że krawędź faktycznie jest blisko, a ja jestem z tym sama.
Bezsens, zważywszy na to, że choćbym zrobiła z tego reality show przed całym Światem, to i tak była rozgrywka ja vs. ja.

Staram się nie wracać myślami do tamtego okresu. Nie chcę, nie lubię, było okropnie, minęło i niech sobie tam siedzi.
Czasem mi nie wychodzi. Kiedy zaczynałam pisać ten post (nie teraz, parę miesięcy temu – właśnie uaktualniam to zdanie) od kilku tygodni emocjonalnie byłam równią pochyłą. Do krawędzi  było daleko (przynajmniej miałam takie wrażenie), a i tak się bałam, bo miałam wrażenie, że chwilami czuję się dokładnie jak wtedy; i że jestem znacznie bliżej niż mi się wydaje.

Napisałam między innymi (kiedy się za to zabierałam był początek grudnia):

Trzęsę się i nie śpię, a potem trzęsę się jeszcze bardziej – na swoje wyraźne życzenie. Babram się w czymś, w czym babrać się nie powinnam (dla utrzymania teoretycznej stabilności), ale cały czas łudzę się, że wytrzymam, dam radę, doprowadzę to do końca. Tak naprawdę na dwoje babka wróżyła: dam radę albo nie dam.
Jak nie dam to będzie źle. Chyba nie tak źle jak kiedyś, bo jestem już zbyt stara i zbyt słaba na takie ekstremum – z drugiej strony może właśnie to sprawi, że będzie jeszcze gorzej.

Nie wdając się w szczegóły najprawdopodobniej zatrzymam się na poziomie niezrozumiałego bełkotu. Nie chcę ich roztrząsać, ale wróciło do mnie parę rzeczy wartych odnotowania.
Nic specjalnie odkrywczego, ale robi mi się słabo na myśl o tym, że mogłabym wtedy znaleźć kogoś, kto zacząłby się ze mną obchodzić brutalnie żebym-się-ogarnęła.

Bywały pojedyncze sytuacje, od których uciekałam jak mogłam.
Bezpośrednio po nich było znacznie gorzej. Wszystkie moje żałosne próby wypłynięcia na powierzchnię – czyli do stanu, w którym mogłam normalnie myśleć, funkcjonować i przed niczym ani w nic nie uciekać – trafiał szlag. Tzn. JA je trafiałam – ja i moje poczucie winy, beznadziei, całego i-tak-dalej.

Myślałam, że ja to robię. Że taka jestem. Że “muszę”.
A potem, po wyeliminowaniu czynników, które kopały mnie po głowie okazało się, że wcale nie chcę, nie potrzebuję, że o niebo lepiej jest bez tego.
Że to wszystko było aż/tylko rozrosłą do monstrualnych rozmiarów złością, którą czułam, póki nie wiedziałam, jak to zrobić żeby przestało boleć.

Może uzależnienie nie było dość silne.
A może po prostu ludzie, którzy nie wychodzą ze swoich nie doświadczyli luksusu przerwy od tego, co kopie ich po głowie.

Albo tylko mi się wydaje, że z czegokolwiek wyszłam a to, że nie mam ciągu na samozagładę; że nie czuję trzystu ton miażdżących mi klatkę piersiową przy każdej próbie oddechu i że właściwie od dawna czuję się całkiem-prawie-szczęśliwa to tylko takie złudzenie, które w pewnym momencie rozpadnie się w cholerę i tym razem nie będzie już czego zbierać…
Ale nie wydaje mi się. Dwa razy było bardzo źle, ale to nie był nawet ułamek tego, jak koszmarnie było dziesięć (a właściwie już naście) lat temu.

Nie trawię tego pierdolenia o “sile psychicznej”, którą trzeba mieć, żeby

Każdy ma siłę i każdego można sprowadzić do poziomu zapędzonego w kąt, oszalałego z głodu, strachu i bólu zwierzęcia, które wie, że zaraz umrze. Ludzie niczym jakoś specjalnie się od siebie nie różnią – jednych sabotuje choroba, innym utrudniają “bliscy”, jeszcze inni coś-tam, ale koniec końców każdy zmieni się w zrzędzącą, jęczącą, zalęknioną pierdołę, jeśli się go zamknie na tydzień w ciemnej piwnicy – metaforycznie albo i nie.

Zdaję sobie sprawę z tego, że dla wielu ludzi powtarzanie sobie, że są “silni” i dzięki temu dokonają lub dokonali tego czy tamtego jest pokrzepiająca i ważna… ale z tego dość jasno wynika (i większość z nich nie ma oporów przed doprecyzowaniem tego niuansu, więc nawet nie trzeba się nad tym jakoś specjalnie zastanawiać), że inni – ci, którym się nie udało lub nie uda są “słabi”; mimo że tak naprawdę gówno wiadomo o tym, co kto przeżywa, z czym się mierzy, co ciągnie go w dół i czemu przegrywa – a to już jest wstrętne.

Poza tym… nawet gdyby ta na wpół mityczna “siła” charakteru faktycznie istniała, to przypuszczam, że nie różniłaby się jakoś szczególnie od innych ludzkich właściwości – siły fizycznej, inteligencji, bogactwa, wiedzy czy jędrnego tyłka pod tym względem, że jak ktoś ten jędrny tyłek ma, jest inteligentny, ma full kasy czy codziennie rąbie 15 serii z setką na sztandze, to zwisa mu i podynduje każdy, kto poddaje to w wątpliwość.
Tylko zakompleksieni z poczuciem, że wcale tego nie “mają” i pozerzy, którym bardziej zależy na tym, by Świat widział ich w konkretny sposób (niż na tym, by mieć/osiągnąć to czy tamto). A to oni najczęściej się o to wykłócają we własnej sprawie – bo jakże to tak: wysilić się albo udawać, że się to zrobiło dla własnej satysfakcji czy wygody to mało, najwartościowszy jest luksus bycia “lepszym od innych” (i to tak, żeby o tym WIEDZIELI – nawet, jeśli czasem trzeba osobiście im o tym przypomnieć). Mniejsza o śmieszność.

Jednym z moich ulubionych wspomnień jest moment, w którym było mi już tak wszystko jedno, że tylko siarczysty mróz powstrzymywał mnie przed wybraniem się na poszukiwanie guza.

Poszłam do znajomego, wyryczałam wszystko co mogłam… a on z jakąś idiotyczną radością i satysfakcją wymalowaną na ryju oznajmił mi, że od lat czekał na taką okazję, bo parę lat wcześniej był w “podobnej sytuacji”…
Opowiedział. ZERO punktów wspólnych, totalne ZERO, z opisu wyłaniała się jakaś podejrzana niby-depresja, która znikła jak ręką odjął po tym, jak znajomy opieprzył go za to, że nie szuka sobie roboty i powiedział mu, żeby:

Tadaaam!

WZIĄŁ  SIĘ  GARŚĆ

I że z perspektywy czasu wie, że to była cudowna rada. Zastosował się do niej i teraz jest szczęśliwy. I od dawna marzył, że kiedyś będzie mógł komuś pomóc tak, jak kiedyś jemu pomożono (o! jest takie słowo?!).
Poza tym cały czas z uporem maniaka zwracał się do mnie w sposób, którego nie znoszę. Dwukrotnie prosiłam, żeby tego nie robił – za pierwszym przestał na jakiś czas, drugi był niedługo przed tamtym wieczorem z żalami.
Szlag mnie trafił, a jak wychodziłam, załapałam się jeszcze na tłumaczenie, że zachowuję się jak ~idiotka, bo używa tego zwrotu, żeby pokazać, że mu na mnie zależy i mnie szanuje.

W pewnym sensie pomogło. Złość wyrwała mnie z obojętności, a opowiadanie innym znajomym (nie wspólnym, nigdy nie mieliśmy żadnych wspólnych) o pacanie, który narobił wstępów, jakby się miał tajemnicą sensu istnienia i receptury na kamień filozoficzny miał podzielić, po czym z całą mocą zarąbał mi prosto w twarz, żebym

Tak, dokładnie to

WZIĘŁA  SIĘ  GARŚĆ 

była dość oczyszczająca.

Ale przez to zaczęłam się zastanawiać… bo jeśli mówił szczerze…
Z jednej strony mam wrażenie, że “darowanemu koniowi…” i że jakiekolwiek uwagi i pretensje w momencie, kiedy ktoś “chce pomóc” jest mocno takie sobie i raczej niewdzięczne, ale nigdy nie poczułam się tak uprzedmiotowiona jak wtedy. Jakbym nie była niczym poza okazją do wyrównania sobie rachunków z losem – i to bez “jakbym”, byłam.

Raczej marny ze mnie materiał do takich akcji, bo praktycznie nie bywam nikomu za nic wdzięczna, a już na pewno nie chcę, by ktokolwiek był za cokolwiek wdzięczny mnie. To ryzykownie lepkie uczucie, z którym niby wszystko_w_porządku, ale automatycznie przypominają mi się wszystkie te wywody o niewdzięcznikach, którzy nie zaspokoili czyichś oczekiwań na “wdzięczność” i rewanże… i wszystkie te idiotyczne sytuacje, w których ktoś zrobił dla mnie coś, o co nie prosiłam (albo wręcz nie chciałam), albo “dał” mi coś, czego nie potrzebowałam i szybko wyjaśnił, że w związku z powyższym jestem zobowiązana miło byłoby, gdybym w zamian…
A gówno. NIE.  Ale niesmak zawsze czuję – po posłaniu na drzewo takich specjalistów od załatwiania spraw; tym bardziej, że jestem raczej frajerem i z reguły wystarczy, że ktoś powie, że czegoś chce/potrzebuje, a raczej to zrobię – o ile przy okazji nie próbuje mi wcisnąć pudełka czekoladek, przeterminowanych w 1984 sugerując, że że zrobię na tym interes życia.

Zastanawiałam się nad podaniem soczystych szczegółów, które znacznie uatrakcyjniłyby tego posta, ale ostatecznie ich tu nie dodałam. Głównie dlatego, że musiałabym je tu “dodawać”, nie wplotły się w wywód naturalnie – więc może “innym razem”. Albo i nigdy – bo nie czuję, żeby to, CO było obiektem uzależnienia miało jakiekolwiek znaczenie (przynajmniej w tym momencie).

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 5 / 5. Wyniki: 1

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.