Walentynkowe wspomnienia karteczkowej żenady

0
(0)

Chciałam okazjonalnie trzasnąć sobie kompilację okołowalentynkowych historyjek… ale zabierając się za ten wpis uznałam, że chyba żadnych nie mam. Zero. Nic. Pustka w umyśle. Ani dobrych, ani złych… żadnych konkretnych. Coś mi świtało tu i ówdzie, ale mimo paru chwil dłuższej kontemplacji nie udało mi się wycisnąć ze wspomnień niczego, co byłoby warte opowiedzenia.
Ostatecznie zdecydowałam się na pisanie o obrzydliwej komercji, potem ze sporą obsuwą dodałam post o “Pikniku pod Wiszącą Skałą” (również rozgrzebany okolicznościowo), a w międzyczasie przypomniałam sobie kilka sytuacji…

A z tych niewartych opowiedzenia:

Najpierw były szkolne kartki:

Wydaje mi się, że szkole robiłam jakieś kartki i razem z innymi wrzucałam je do tekturowego pudełka na korytarzu – i że wcześniej były próby ustawiania pudełek w klasach, albo wysyłania przedstawicieli samorządu, żeby przeszli po szkole i zebrali wszystkie kartki i życzenia… ale wtedy prawie nikt niczego nie wrzucał, bo większość chciała to zrobić anonimowo, a podchodząc do pudełka z czymkolwiek narażała się na zgadywanki, do kogo jest adresowana i szlag trafiał “magię”.
Pod koniec dnia ktoś obchodził z nim wszystkie klasy i rozdawał je adresatom…
Większość nic nie dostawała, więc to możliwe, że to nie była tragedia, jak ktoś kończył bez kartki… chociaż pewnie była. Dla mnie była. Jak raz nie dostałam, to tak bardzo mnie to nie obchodziło, że ostatecznie kolega natargał jakichś chabazi na poboczu i dał mi “kwiaty”, żebym się zamknęła.

Wydaje mi się, że to były bardziej walentynki sympatii, niż walentynki zakochania, ale nie mam pojęcia, komu je przesyłałam. Nie pamiętam też, od kogo je dostawałam (tzn. nie pamiętam na pewno). Wiem, że w ostatniej klasie dostałam pocztówkę z pamfletem.
Najpierw było mi przykro, a potem (chyba przez koleżankę) uświadomiłam sobie, że ktoś nad tym siedział, pisał, wymyślał rymy – to wszystko DLA MNIE, więc byłam głównie wzruszona. Zresztą nie był jakoś specjalnie obraźliwy ani wulgarny, raczej bardziej w tonie dopieczenia i drwiny niż czegoś gorszego – był nawet całkiem zabawny (co odkryłam lata później, kiedy ta kartka znowu wpadła mi w ręce).
A inne dziewczyny dostawały jakieś przepisane (wtedy jeszcze z książek) rymowanki, pfrrr….

Dużo wcześniej – byłam może w drugiej czy trzeciej klasie podstawówki…

Szałem były niby-notesikowe kartki do skoroszytów z kolorowymi obrazkami i nadrukami.
Każdy od czasu do czasu – niektórzy częściej, inni rzadziej – wyprosił u rodziców kupienie pliku takich kartek, które potem wymienialiśmy między sobą na przerwach. Nie jestem już całkowicie pewna, ale wydaje mi się, że chłopcy też to robili, choć przeważnie gardzili księżniczkami, elfami i innym tego typu badziewiem, nie byli też aż tak zaangażowani w kolekcjonowanie jak niektóre dziewczyny, które miały po kilkaset różnych wzorów i nosiły je dumnie, jak skarby.

Nie mogłam się zdecydować, czy zależy mi na tym zbieractwie, czy nie – kartki były ładne, wymienianie się nimi było fajne, ale widywałam z rzadka może ze dwie kuzynki, w związku z czym nie miałam szans na osiągnięcie takiej różnorodności jak te dzieci, które mając po dwadzieścia kuzynów i kuzynek w dobry, imprezowy weekend gromadziły bogatszą kolekcję niż ja przez cały rok.
Mimo to zaliczyłam kilka owocnych transakcji… po czym w okolicach walentynek oddałam wszystkie najładniejsze dziewczynie, która budziła we mnie dziwne uczucia – twierdząc, że już mi na nich nie zależy i może je sobie wziąć. Wzięła, a ja potem zawzięcie udawałam, że zupełnie mnie już te karteczki nie obchodzą (z bólem) i chyba nawet nie odpowiadałam na jej “cześć”, bo bałam się, że ktoś zobaczy, że robię się czerwona za każdym razem, kiedy pojawiała się w pobliżu (tyle dobrze, że przynajmniej nie chodziłyśmy do tej samej klasy).

Parę ładnych lat później przeraziłam się, że skazuję się na wieczne potępienie.

Z pierwszą dziewczyną utopiłyśmy się w serduszkach. Zrobiłam jej naszyjnik i jakieś bransoletki – dużo; pamiętam, że wyszedł mi z tego całkiem bogaty pakunek. Akurat ten naszyjnik pamiętam dokładnie, bo cały czas zastanawiałam się, skąd mam takie śliczne, zielone koraliki… nie mogłam skojarzyć, skąd je mam.
To już był chyba ten moment, kiedy robiłam jakieś zakupy w internecie – ale to było takie wydarzenie i tak wielkie łał, związane z tym, że oto kupiłam sobie coś, czego nikt dookoła nie ma, bo nie jest dostępne w żadnym z okolicznych sklepów, że wydawało mi się, że z grubsza pamiętam co i kiedy kupiłam. A tych zielonych koralików ni cholery… jakby pojawiły się znikąd.

Dopiero, kiedy go założyła olśniło mnie, że to pozbawione złotych łupek elementy różańca. Mojego komunijnego różańca, rzekomo przywiezionego przez ciotkę z pielgrzymki i poświęconego przez samego Papieża, który kiedyś rozerwał mi się w kieszeni.
I nie przyszło mi do głowy, że na męki piekielne skazywałyby mnie raczej wszelkie aktywności, związane z homoseksualną relacją, ale byłam przerażona tym niezamierzonym zbezczeszczeniem różańca.

Przy innej okazji wpadłam na idiotyczny pomysł wyrażenia uczuć pocztówką zamiast tradycyjnie – przez SMS…

Wzdychałam, wzdychałam, ale tak się bałam dostać kosza (który wydawał mi się oczywisty), że ostatecznie zdecydowałam, że zmienię charakter pisma, wybiorę kartkę zupełnie nie w moim guście (i oczywiście nie zrobię jej własnoręcznie, żeby styl nieopatrznie nie obnażył mojej tożsamości), przejadę się do miasta obok, żeby wysłać ją stamtąd…

Cała akcja zakończyła się spektakularnym sukcesem: obiekt moich ówczesnych westchnień nie tylko nie wpadł na to, że ja wysłałam tę walentynkę, ale i wydedukował KTO to zrobił… postanowił osobiście podziękować… – a ja myślałam, że takie rzeczy to tylko w telenowelach.

To by chyba było na tyle, jeśli chodzi o romantyczne historie z kartkami walentynkowymi w roli myśli przewodnich…

Przypomniała mi się jedna niezwiązana z kartkami. Chociaż… nie jedna a dwie – a właściwie to trzy!

Bo trzy razy trzy różne Misiaczki pochwaliły mnie za to, że nie daję sobą zawładnąć komercji i nie jestem zainteresowana żadnymi idiotycznymi prezentami z okazji Walentynek.

Gdybym wiedziała, że to znaczy, że mam popłynąć z sugestią, zacząć psioczyć i gorąco zapewnić, że tak, że owszem: Walentynek nie znoszę… 
Gdybym wiedziała, to pewnie bym to zrobiła i nie cwaniaczyła z tłumaczeniem, że na prezentach mi nie zależy, ale komercję uwielbiam i najchętniej bym zatonęła w serduszkach, pluszowych robakach, brokacie, kartkach, kwiatkach i reszcie tego badziewia – choć niekoniecznie w ramach prezentów i niekoniecznie w Walentynki, bo właściwie to mogłabym przez cały rok…

Za pierwszym razem nie załapałam, za drugim zaczęłam coś podejrzewać, przy trzecim poczułam tak nieznośny ból w związku z tym, że mam nie chcieć, że aż zechciałam.
Wcześniej byłam raczej średnio zainteresowana tym, żeby mi tę komercję kupował – przegapiliśmy już nasze urodziny, mikołajki i Boże Narodzenie, bo tak nam wyszło i pasowało…

Ale żadnej z tych okazji nie poprzedzała taka urocza sugestia...

… którą mogła nie być, gdyby założyć, że uznał, że mój stosunek do tego święta jest taki jak do innych i po prostu sobie gadał… ale na tamtym etapie aż za dobrze wiedział, że JESTEM owładnięta przez komercję – o ile pamiętam, nie minęło zbyt wiele czasu od poważnych rozmów pt. “wpływ pościeli z motywem z serialu Hannah Montana na męskie libido” i “przez te zasłony czuję się jak w burdelu“, ale dość sporo od przebojowego “będziesz nosić takie majtki, jakie ci wybiorę” (o którym wspomniałam we wpisie z zeszłego roku).

Yup, czuję zażenowanie, kiedy o tym myślę.
Nie dość silne, by spuścić na ten związek zasłonę milczenia – przynajmniej nie całkowitą.

… ale tak mnie ta potwarz ubodła… tak mnie ta subtelność urzekła, że zaczęłam się zachwycać wszelakim różowiastym i serduszkowatym badziewiem w obecności Misia.
Parę dni później – żeby nie było: piętnastego lub szesnastego lutego, nie w same walentynki rzucił mi pudełko przecenionych, metalowych bombek choinkowych z księżniczkami Disneya, z brokatem na wstążkach i pytaniem, czy dość komercyjne dla mnie.
Gdzie on to znalazł w lutym to do tej pory nie wiem. Moje podejrzenia balansowały między lumpem a śmietnikiem – co czyniłoby ten gest jeszcze romantyczniejszym, ale niestety nigdy nie udało mi się rozwikłać tej zagadki.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 0 / 5. Wyniki: 0

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.