Recykling dla idiotów, czyli jak kreatywnie hodować raka

0
(0)

Jakieś trzy lata temu mąż mojej koleżanki przysiadł do komputera i po spędzeniu kilku godzin w internecie zniknął w garażu i przerobił dwa zestawy starych opon na ozdoby ogrodowe.
I to by było na tyle jeśli chodzi o zawartość mojego rękawa, z którego mogłabym sypnąć przykładami na to, jak to ludzie sensownie i praktycznie wykorzystali rzeczy, które były śmieciami, a po kreatywnej interwencji zmieniły się w coś użytecznego – a i to zależy od tego, co dokładnie przeglądał (nie mam pojęcia): nie wiem na ile kreatywnym jest sięgnięcie po instrukcję i wykonywanie znajdujących się tam instrukcji krok po kroku (ale przypuszczam, że sporo może zależeć od jakości tej instrukcji, czasem są tak niezrozumiałe, że faktycznie prowokują do tworzenia alternatyw).

Obejrzałam setki genialnych instruktaży jak zrobić coś użytecznego ze ~śmieci.

Jak do tej pory nie trafiłam na ANI JEDEN, który nie pasowałby do żadnej z trzech kategorii.

1. Jak zrobić trochę więcej śmieci z już istniejących śmieci.
2. Jak bezsensownie zmienić zupełnie dobre materiały plastyczne/dekoracyjne w niezdatne do recyklingu odpady mieszane.
3. Jak szybko i pomysłowo zwiększyć szanse na raka u siebie i otoczenia.

Kompletnie niezrozumiałym jest dla mnie to uporczywe podpinanie TOPIENIA I SPALANIA PLASTIKU pod ideę recyklingu.

(A jeszcze bardziej to, z jak niewielkim sprzeciwem się to spotyka).

Przecież to dokładne przeciwieństwo zachowań przyjaznych środowisku.
Proceder, grający w jednej lidze ze spalaniem śmieci w domowym piecu – i też istnieją ludzie, którym się wydaje, że to ekologiczne rozwiązanie (zakładając, że skoro spalone śmieci “znikają”, to znika i problem).

Podgrzewając, topiąc, dziurawiąc rozgrzanym prętem, piekąc (!) plastikową butelkę uwalnia się toksyny, dioksyny, metale ciężkie i cały najgorszy syf, jaki tylko można – jeszcze solidnie się zaciągając.

Jednocześnie stopień skomplikowania (niewielki) i jakość efektu (koszmarny) każe przypuszczać, że w dużej mierze są to pomysły na zabawy z dziećmi.
Cóż może być lepszego dla młodego, rozwijającego się organizmu niż potężna dawka dioksyn?
Nie, żeby dorosłym coś takiego miało szansę szkodzić mniej: trudniej przychodzi mi wyobrażenie sobie dorosłego człowieka, siedzącego nad świeczką i nadpalającego plastik dla zabawy – ale może to błąd po mojej stronie.

Więcej genialnych pomysłów tej fanki ekologii tutaj (gif stworzony z materiałów IdunnGoddess)

Nie wiem, czy nie chwytam żartu… może te wszystkie “kreatywne” kanały i blogi DIY, których tematyka oscyluje wokół 1001 sposobów na dokarmienie raka?

Kiedy zobaczyłam te genialne pomysły po raz pierwszy (dawno temu) uznałam je za żart.
Nawet się zaśmiałam – to był niezły pastisz, zważywszy na to, ile razy widziałam instruktaż, w którym jakaś Leonarda da Vinci szydełkowania nawija nitkę na palec, macha szydełkiem kilka razy i prezentuje pierwsze 10 cm2 robótki, którą powinni wystawiać w Luwrze. W porównaniu z tym tutorial klasy: weź trzy kubki po jogurcie, obklej je taśmą przeźroczystą a zyskasz organizer biurowy to niezły dowcip (odtworzenie procesu twórczego jest możliwe, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby tego robić).

Widując pojedyncze (i rzadkie!) przypadki, kiedy komuś naprawdę udało się zrobić coś ładnego uznawałam, że po prostu stwierdził, że dla takiego efektu warto (bo poprzedził to sobie jakąś prymitywną rozkminą na poziomie: ach, tylu ludzi spala śmieci i inny syf a ja potem muszę to wdychać – jak dołożę do tego swoją cegiełkę, to różnica nie będzie zbyt duża, a będę mieć coś ładnego z nadtopionej butelki).

Ale ostatnio, szukając pomysłów na papierowe kwiatki trafiłam na KREATYWNE metody wytopienia ze “starej” płyty CD ŚWIECZNIKA – nie, nie, z żadnym kolcem na woskową świeczkę pośrodku – ŚWIECZNIKA NA PARAFINOWY WKŁAD w aluminiowej koszulce.
Na taki wkład, co to jak się go nie umieści na porcelanowej/szklanej podstawce, to wypali dziurę w stoliku.

Jakiż to musi być boski zapach… osmalona płyta cd, topiąca się w stałym kontakcie z nagrzanym do 200 czy 300° aluminium. Toż to jaranie fajek kiściami nie jest tak toksyczne i szkodliwe.

Po raz kolejny straciłam złudzenia, kiedy prześledziwszy lajki i komentarze odkryłam, że ludzie naprawdę, zupełnie serio polecają to sobie jako ciekawe metody RECYKLINGU.
W duchu ekologicznym!
Przecież to jak podłączanie sobie kroplówki z rakiem.

Wiele jestem w stanie zrozumieć….

Wspominałam o swoich skłonnościach w notce o maksymalizmie.

Robię różne dziwne/głupie/zbędne rzeczy:

Kiwam się nad każdym pudełkiem zastanawiając się, czy aby do niczego mi się nie przyda.
Cienkie tekturowe opakowania z “czystą” powierzchnią większą niż A5 kroję, bo na tej tekturce rysuje się lepiej niż na blokach tańszych niż 50gr za kartkę. 
Zeskrobuję naklejki z warzyw i owoców po czym naklejam je na pudełko, żeby po ~2 latach mieć powyklejane całe pudełko.
Odstawiam rupiecie na kilkumiesięczną kwarantannę, żeby przypadkiem nie wywalić czegoś, co dwa dni po odjeździe śmieciarzy okaże się super potrzebne.
Zbieram dzyndzle od puszek z napojami (wychodzi średnio z pięć miesięcznie, bo praktycznie ich nie kupuję, ale okazjonalnie obrywam od cudzych, bo chcę sobie coś zawiesić, a te dzyndzle są lepsze i trwalsze od “normalnych” uchwytów).
Słoiki też zbieram – bo po zgromadzeniu dwudziestu czy pięćdziesięciu sztuk w tym samym rozmiarze i poczekaniu na sezon zawsze udaje się je korzystnie wymienić z dlaczego-w-sklepie-nie-można-kupić-takich-fajnych-małych-słoiczków na trzy kilo wiśni czy coś w tym stylu.
Nie przepuszczę żadnemu działającemu zamkowi, ładnemu guzikowi, naszywce, taśmie, wstążce, haftce, zatrzaskowi (bo szycie), bawełnianej koszulce (bo dywan, który z nich kręcę ma zaledwie metr średnicy, a chciałabym, żeby miał co najmniej dwa), parę miesięcy temu zaczęłam nawet kręcić gałkę z powiązanych ze sobą krótkich ścinków włóczek, tasiemek i sznurków, bo zamarzył mi się najidiotyczniejszy sweter na świecie (prawdopodobnie skończy jako poduszka)…
Wyrywam kartki z gazet z interesującymi mnie artykułami i spinam tematycznie – internet srinternet w którym nie ginie “nic” poza informacjami, których szukam (i to w ekspresowym tempie – 2-3 lata to już dość by wszystkie newsy były wyczyszczone i no-longer-available).

Robię też lub/i robiłam dużo innych, głupot.
Wszystko to tradycyjnie – bez konsekwencji, ale z uporem: czasem częściej, czasem rzadziej. Raczej ze skąpstwa, nudy i sentymentu niż na fali jakiejkolwiek ideologii.

To prawie na pewno powidoki postkomunistycznego niedoboru, w których wyrosłam i wbitego w głowę przekonania, że to, że coś dziś jest łatwo dostępne nie znaczy, że będzie równie łatwo dostępne jutro. I że (z)używanie nowych rzeczy jest równoznaczne z marnowaniem ich, chyba że jest jakieś naprawdę dobre uzasadnienie…
Oczywiście sfiksowałam dzięki temu przez to przynajmniej w pewnym stopniu – przejawia się to m.in. tym, że wolę rzeczy używane od nowych i w silnej skłonności kolekcjonowania rupieci, które dopiero w dalekiej perspektywie zużyję do zrobienia “czegoś”, co nie jest mi niezbędne do szczęścia, ale znacznie je potęguje.

Generalnie – lubię rupiecie.
I lubię robić różne rzeczy ze śmieci.
Przeważnie cała frajda mija w momencie, kiedy ostatecznie uświadamiam sobie, że nic z tego nie będzie – zwykle idę po linii największego oporu, nie korzystam z cudzych doświadczeń, narobię się jak dziki osioł i wychodzi mi czysty chłam, który wygląda marnie i nadaje się zupełnie do niczego.

Na kaloryferze w kuchni wisi wielki wór moich porażek.

Zbieram nakrętki od butelek – od lat funkcjonuje ta akcja pt. ~zbierz 250 ton nakrętek PET a kupimy za to wózek dla niepełnosprawnego dziecka – więc wisi u mnie ten wór, a jak się przepełnia to przekazuję je jakiemuś znajomemu dziecku, które niesie je do szkoły (nie wiem, czy to funkcjonuje poza szkołami, nie interesowałam się, bo nie miałam powodu).
Prowokowały mnie te nakrętki, prowokowały… nie raz mnie już sprowokowały. Średnio raz na miesiąc podejmuję beznadziejną próbę zrobienia z nich wiatraczka, w JAKIŚ sposób – nieznany mi jeszcze i wciąż nieodkryty.
Wiatraczek ten – który prawdopodobnie nigdy nie powstanie – postawiłabym sobie na grządkach celem płoszenia zwierzyny, ale najprawdopodobniej po raz kolejny skończę, wystawiając tam szmatę na kiju, bo wizja istnieje (chyba) tylko w mojej głowie, nie ma żadnych instrukcji, nie wiem czy to ma szansę działać.
Generalnie: wybieram najładniejsze, kolorowe nakrętki, robię w nich dziury szydłem i próbuję je połączyć sznurkiem tak, żeby się trzymały. Trwa to z godzinkę albo dwie – potem dochodzę do wniosku, że nie umiem tego zrobić, wyjmuję sznurek, wsypuję podziurawione nakrętki z powrotem do worka i staram się nie patrzeć w tamtym kierunku przez kolejne dwa-trzy dni, żeby nie czuć zgnębienia w związku z tym (kolejnym) spektakularnym niepowodzeniem.

Oceniłabym swoje zdolności manualne jako dobre (albo i wyżej), ale nawet jak uczę się jakiejś nowej metody, próbując podążać za instrukcjami pierwszych pięć, dziesięć, piętnaście dni prób to za mało, by stworzyć coś satysfakcjonującego.
Nie wierzę, że ludziom piekącym płyty CD w piekarniku wychodzi za pierwszym razem (tutaj link do jednego z tutoriali na kolorowe płytki z plastiku wypiekanego w PIEKARNIKU – jakże boski smak muszą mieć babeczki czy zapiekanki pieczone w przesiąkniętym swądem topionych płyt CD piekarniku!).

Z “recyklingiem” w tytule – smażenie plastiku na żelazku do obejrzenia tutaj (gif na podstawie materiałów DIY Nikol & Alexandra)

Ale nawet, jeśli innym idzie znacznie szybciej i zaliczają mniej wpadek, albo mają niższe oczekiwania względem efektu swojej pracy (a bardzo w to wątpię, bo moje są bardzo niewygórowane, kiedy próbuję robić coś, czego “nie czuję”), to przecież nie jest jednorazowa próba: zanim zrobią ten przeklęty świecznik śmierci zmarnują co najmniej kilka płyt, wdychając to świństwo godzinami – i to jeszcze wierząc, że robią sobie i środowisku wielką przysługę, bo tworzą coś, z czego będą korzystać, nie wyrzucając bezmyślnie…

Dlaczego nikt nie obnaża okrutnej prawdy i nie uświadamia, że to NIE JEST ekologiczne?

I mówiąc o “okrutnej prawdzie” mam na myśli świadomość, że NIE MA żadnych cudownych, super genialnych trików na to, by w pięć minut zmienić się w wirtuoza sztuki współczesnej?
NIE MA. Śmieci pozostaną śmieciami – chyba, że:

a) będziemy je segregować, starać się produkować ich jak najmniej i utylizować wszystko bezpiecznie – tak, by móc mieć nadzieję na to, że możliwie jak największy % załapie się na recykling,
b) mamy talent i umysł geniusza, który naprawdę zmieni śmieci w dzieła sztuki – i to takie, za które inni zechcą zapłacić (żadne tam “enigmatyczne metafory przemijania” wyeksponowane w instalacji, składającej się z worka foliowego, pustej torby po chipsach, dziesięciu petów i butelki po coli),
c) będziemy to (cokolwiek planujemy stworzyć) ćwiczyć do porzygu, aż w końcu się uda i będzie wyglądać dobrze.

Stworzenie ładnych rzeczy z reguły wymaga pracy, zaangażowania, umiejętności i myślenia. I wielu godzin, dni albo i tygodni nauki.
Samo tworzenie jest super – nawet, jeśli efekt nie okaże się ani ładny, ani praktyczny, to można się całkiem nieźle pobawić.
Ale – na kanister cyjanowodoru (! – w formie apostrofy) – czy to jest warte palenia śmieci?!

Czemu wszyscy się tak zawzięli na topienie plastiku “w duchu eko”?!

Grzechem byłoby wyrzucić taką, zupełnie jeszcze dobrą torbę i nie wycisnąć z niej maksimum rakotwórczych oparów – więcej tutaj (gif z materiałów, dostępnych na kanale Artkala)

Przecież to nie ma najmniejszego sensu. Przecież to śmierdzi. Strasznie śmierdzi – jak można się NIE ZORIENTOWAĆ?
Nie chodzi nawet o ludzi, którym konsekwencje ich poczynań są obojętne – oni mogą o tym nie myśleć, mogą to olewać i nie będzie w tym żadnej sprzeczności… ale co kłębi się w głowie osoby, która rzekomo ma na względzie jakąś tam “ekologię”?

Wydaje mi się, że z takim resume powinnam umieć dostrzec potencjał we wszystkich tych (albo chociaż w części) pomysłach na zrobienie “czegoś” z niczego, a widzę tylko robienie śmieci ze śmieci.

Część z tych pomysłów – klasy: rozetnij butelkę na pół, będziesz mieć pojemnik na kredki jest idiotyczna od początku do końca i nieprzydatna dla nikogo; wygląda źle i jest niepraktyczna.
Plastik jest zbyt lekki i kredki się wysypią, rysiki połamią a pocięta butelka i tak powędruje do śmieci.

Inne – jak te topione płyty, na których pani z tutorialu dumnie prezentuje biżuterię – mogą się okazać “przydatne” dla małej, (bardzo małej) grupy ludzi, którym:

a) odpowiada ta estetyka,
b) które traktują odłożenie trzech pierścionków na krzywy, plastikowy spodek z dziurką jako poprawę jakości życia, które wcześniej skazywało ich na koszmar odkładania ich pojedynczo na półkę czy wrzucania do szuflady.

Nieliczne – jak np. użycie dużej ilości plastikowych worków do skręcenia sznurka lub/i uplecenia liny są uniwersalnie dobre i przydatne… ale komu? Człowiekowi, którego nie stać na kupienie “normalnej” liny, ale jednocześnie mającemu mnóstwo czasu na zrobienie jej (osiągnięcie prędkości rzędu 10cm/h wymaga sporej wprawy) i wymagają dostępu do naprawdę dużej ilości “surowca”.

Odbiłam się od tej ściany z moim “dywanikiem” z koszulek – miałam około dziesięciu takich, które nie nadawały się do noszenia ani oddania. Pocięłam je (co trwało wieki), zrobiłam tyle dywanika, ile się dało (co nie było ani łatwe ani przyjemne, bo materiał jest ciężki, szydełko chodzi bardzo opornie), ale wciąż jest za mały – nie przewidziałam, że do zrobienia tego, co chciałam będę potrzebowała nie dziesięciu a siedemdziesięciu podkoszulków i póki co robi za wałek na łóżku.

Tu pojawia się kolejny problem fałszywego recyklingu – materiały, których ci ludzie NIE MAJĄ. Nie gromadzą czegoś z myślą o użyciu tego w konkretny sposób, kupują nowe – marnują całe mnóstwo nieśmiganych produktów jednorazowych, żeby stworzyć coś, co nie będzie użyteczne ani przez moment.

Można sobie wmawiać, że – ach, to kwestia filmików: chcą być oglądani, chcą żeby to wszystko ładnie wyglądało, więc biorą ładnie wyglądające (i NOWE) rzeczy, ale w domyśle jest przecież wykorzystywanie zbędnych rzeczy.

Ale nie. Nie jest tak, bo gdyby tak było, roiłoby się od porad co warto gromadzić, jak to przechowywać.
Coś w stylu: jeśli chcesz zrobić naszyjnik z dzyndzli od puszek po piwie/coli, a wypijacie w domu 3 jednostki puszkowanych napojów dziennie, to obrywając je wszystkie po czterech miesiącach będziesz mieć dość tych uchwytów, żeby wykonać ten cudowny naszyjnik o długości 37cm, którego wykonanie zaraz zaprezentuję.
Jeszcze się z tym nie spotkałam. Ani razu – a chyba powinnam, zwłaszcza teraz, kiedy oglądam te bzdury hurtowo.

Mam zakładać, że to porady dla syllogomanów, którzy mają domy zawalone wszelkim rupieciem pod którym toną?
Wierzę, że akurat oni mogliby mieć “na stanie” dwieście używanych rurek po napojach, ale nie wierzę, by byli w stanie ot tak po prostu pójść, zebrać te rurki i zacząć coś z nich robić. Nie będą w stanie – zważywszy na to, że clue tego zaburzenia polega na nieumiejętności odróżnienia rzeczy przydatnych od nieprzydatnych i zawalania się gratami, z którymi nigdy nic nie robią.
Więc dla kogo te porady?
Który zdrowy na umyśle człowiek będzie miesiącami zbierał rurki po napojach, mył je, nie używał ponownie i czekał na moment w którym wreszcie będzie mógł zrobić takie za przeproszeniem gówno jak koszyczek na skarpety? ŻADEN. Takie długotrwałe zaangażowanie i konsekwencja można z siebie wykrzesać tylko, jeśli komuś na czymś naprawdę zależy – a żeby zależało efekt musi być tego wart. To NIE JEST efekt, który byłby tego wart. Dla nikogo.

Niesamowity pomysł na zmarnowanie słomek do napojów do wglądu tutaj (Artika)

To nie jest trwałe, to nie jest solidne, nie jest gładkie, nie jest wygodne – ktoś może to uznać za ładne, ale “ładne” to za mało, by spodziewać się po kimś takiej determinacji. “Ładne” to dość, by pójść do sklepu i kupić dwa worki nowych, kolorowych słomek do napojów, usmażyć je żelazkiem, poprawić klejem (który nawiasem mówiąc zupełnie nie trzyma plastiku, jak 99% wszystkich klejów), sklecić, wypróbować i wywalić jako kompletny bezsens.

Nie mam aż tak wielkiego problemu z tym, że to jest toksyczne – mnóstwo rzeczy jest.

Jak ktoś chce to robić, bo lubi takie rzeczy, albo podoba mu się efekt – wszystkiego dobrego, niech mu metale ciężkie lekko siadają na płucach.
Prawdopodobnie i tak nawdychałam się więcej świństw, czerpiąc powietrze, zatruwane przez sąsiadów tanimi podróbkami węgla.

Ale nazywanie tego recyklingiem? Jakiś bełkot o ponownym używaniu…

w momencie, kiedy mamy do czynienia z absolutnym przeciwieństwem i zaprzeczeniem jakichkolwiek proekologicznych i prooszczędnościowych idei?

Przecież te miliony odsłon to nie dlatego, że miliony ludzi miłuje aranżację wnętrz w śmietnikowej stylistyce tylko dlatego, że chcą być trendy i eko.
Bardziej trendy i eko byłoby dokładniejsze segregowanie śmieci i dbanie o to, by miały jak największą szansę na recykling – bez jakiegokolwiek ograniczania ich produkcji, szukania alternatyw, zmiany przyzwyczajeń zakupowych…

Zrobienie czegoś ładnego nie trwa pięć minut nawet, jeśli mamy przed sobą nieśmigane materiały plastyczne.
Zrobienie czegoś ładnego z odpadów wymaga co najmniej znacznie większego wysiłku, bo trzeba sobie przed tym wszystkim jeszcze zgromadzić odpowiednie materiały i doprowadzić je do stanu, w którym będą się nadawały do użycia.
To bywa imponujące właśnie dlatego, że jest skomplikowane, czasochłonne i nieoczywiste.

A twierdzenie, że takie szybkie i nieskomplikowane instrukcje są dobre dla dzieci?
Też nonsens – co w nich dobrego, skoro dzieci nawet nie mogą zrobić tego same?
Jakieś zabawy z ogniem, żelazkiem i gorącym klejem nie nadają się dla dzieci poniżej 10-tego roku życia, kiedy to są najbardziej zainteresowane takimi rzeczami.
Do tego trzeba by nastolatka (mam poważne wątpliwości, czy nastolatek będzie zainteresowany trzepaniem takiego badziewia), albo dorosłej osoby – od których można oczekiwać większej świadomości ekologicznej, fantazji czy rozsądku. Bo różne rzeczy mogą ludzi motywować:

jeśli jest to ekologia – to większość tych pomysłów jest dla nich bezużyteczna, ba! sprzeczna z ideałami;
– jeśli chodzi o ubaw – to większość tych pomysłów nie sprawia wrażenia aż tak satysfakcjonujących;
– a jeśli chodzi o rozsądek – to efekty nie są ani użyteczne, ani trwałe

Kto to ogląda?!

Chyba że… może ludzie pod wpływem substancji psychoaktywnych?
Ta muzyczka mnie dobija, po paru minutach zaczynam mieć wrażenie, że mózg wywija mi się na lewą stronę… brrr.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 0 / 5. Wyniki: 0

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.