Maksymalizm, czyli jak sobie utrudniam życie przy sprzątaniu…

5
(3)

Dalszy ciąg chaotycznych rozważań z posta o minimalizmie (link) – tym razem o przydatności i zasadności użycia organizerów na duperele, zastawach stołowych, sprzątaniu, guzikach…

Wymarzona zastawa stołowa

Mając lat naście wymarzyłam sobie dużą zastawę stołową ze wszystkimi bajerami (wazy do zup, sosjerki, maselniczka, stojak na serwetki…) składającą się z elementów tylu kompletów, ile ma elementów.
Wydawało mi się, że to nie jest szczególnie skomplikowane zadanie – ot, zbieram pojedyncze talerze, tu kupię, tam dostanę…
Wypowiedziałam to zanim wymyśliłam. Koleżanka narzekała, że zbił jej się już drugi głęboki talerz do zupy i że jak tak dalej pójdzie, cały serwis będzie do niczego, bo nie ma ich jak ani gdzie dokupić, a innego przecież nie postawi, bo będzie się rzucać w oczy – palnęłam bezmyślnie, że jakby miała każdy inny to każdy pomyślałby, że tak ma być… i spłynęło na mnie olśnienie. Że tak! Właśnie takie chcę mieć!

Misja zakończyła się sukcesem. Mam go. Zebrałam. I wygląda to jeszcze lepiej, niż się spodziewałam.
Całości używam kilka razy do roku, ale półtorej półki w kuchni zajmuje inne, kompletne, jednorodne paskudztwo. Jest tam, bo łudzę się, że może zdarzy się jakaś elegancka okazja, kiedy mi się przyda… ale nie, nigdy.
Nie, żebym w ogóle go nie używała. Używałam – a jakże! Ale tylko po to, żebym nie mogła sobie powtarzać, że trzymam i nie używam. Jak przychodziło co do czego i tak chciałam mieć na stole ładnie – i tak kończyłam z eklektycznym. Kompletny, nudny do porzygu poszedł w świat.

Kiedyś miałam skarpetki…

Całe mnóstwo skarpetek. A potem popukałam się w głowę uświadomiwszy sobie, że przecież w ogóle nie noszę skarpetek.
Podkolanówki, zakolanówki, pończochy – uwielbiam, mam, noszę. Więc po co mi skarpetki? Wywaliłam te, które do niczego się nie nadawały, resztę upchnęłam po rodzinie.

Innym razem uświadomiłam sobie, że dopadł mnie paradoks ręcznikowy…

Polegał na tym, że fajne i ładne miałam w szufladzie, a używałam takich, pamiętających rozpad Związku Radzieckiego.
Czemu? Po co? Czekając aż się zużyją? Ciężko jest zużyć ręcznik. O nie! – nie przeżyje mnie byle szmata. Zawzięłam się i wykończyłam je dość szybko. Kilka dobre wyglądających oddałam, ładnych używam.

Podobnie było z pościelą…

Tylko że tamtym froncie wymiękłam znacznie wcześniej. Lubię kolorową, a zebrała mi się cała kupa jakiegoś bladego badziewia w różyczki. Chyba ktoś mi się włamał i ponapychał komodę tymi cudami, bo nie miałam pojęcia, skąd się wzięły. Oddałam.

Problem pojawiał się za każdym razem, kiedy zamiast instynktu słuchałam… nie wiem czego.

Kupiłam komplet garnków. “Wszystko” było tańsze niż połowa pojedynczo. No to wzięłam wszystko.
Od pierwszego momentu wiedziałam, że brytfanny nigdy nie użyję, i że nakładka do ścierania owoców nie nadaje się do niczego. W życiu nie piekłam nic w brytfannie i to się raczej nie zmieni. Była monstrualnie wielka, chyba większa niż mój piekarnik – a i tak trzymałam ją dwa lata w oczekiwaniu na moment, kiedy uda mi się to cholerstwo komuś opchnąć w ramach prezentu.

Hej, nie marzysz przypadkiem o wielkiej, ciężkiej brytfannie?

Do niedawna miałam trzy pudła, do których kiedyś zapakowałam swoje stare zeszyty, kilka szkolnych podręczników i jakieś notatki z zamiarem ogarnięcia tego “kiedyś”.

Kiedyś odwlekało się w czasie. Pudła zmieniały lokalizację, nic poza tym się nie działo.
Kiedy kiedyś wreszcie nadeszło i zabrałam się za wypakowywanie… przypomniałam sobie, że zapomniałam, że parę lat temu już to częściowo przejrzałam i większość powędrowała do kosza, a zostały tylko te, z których chciałam coś wykroić.

Mimo to…
Gdybym ułożyła je w pryzmę, miałaby pewnie ponad dwa metry.
Po przejrzeniu i powyrywaniu wszystkich interesujących kartek (głównie z rysunkami z marginesów i tyłów zeszytów) zostało z tego ledwo trzy centymetry.
Po odkrojeniu białych fragmentów zrobiła się z tego tak mała kupka, że zwątpiłam, że uda mi się zapełnić choć połowę zeszytu A4, który na to przeznaczyłam. Kleiłam przez jakieś 3-4 godziny.
W sumie jakieś 6-7 godzin, których nie udało mi się na to przeznaczyć nigdy wcześniej.

Trzeba było to zrobić od razu – nie miałam wtedy dobrego kleju, więc najpewniej dawno by odpadło i się pogubiło, ale przynajmniej mogłabym zrzucić marny wygląd na karb pośpiechu. A tak? Czekałam lata, a wyszło chu… tak sobie. Ale może coś jeszcze wymyślę.

Jeśli chodzi o organizery na ubrania to jestem na NIE

Wspominałam o tym w poprzednim wpisie.
W większości przypadków nie spełniają swojej funkcji, bo są marnie zaprojektowane i jeszcze gorzej wykonane.
Może nieprzypadkowo… patrząc na to pod odpowiednim kątem można dostrzec nutkę geniuszu.

Może na przykładzie...

Wyobraźmy sobie dwie panie: nazwijmy je Edwarda i Eulalia.

Edwarda jest perfekcjonistką, lubi sprzątać, minimum raz w tygodniu dezynfekuje wszystkie powierzchnie domestosem. Ma niewiele ubrań: te, które ma lubi przechowywać w idealnym porządku.
Eulalia jest skrajną bałaganiarą, nie znosi sprzątania, kiedyś kupiła sobie spory zapas środków czyszczących, ale użyła ich raz – od tamtej pory stoją gdzieś pod zlewem lub za kiblem i zbierają kurz. Ma sporo ubrań, które przeważnie leżą chaotycznie porozrzucane po całym mieszkaniu, acz większość z nich gromadzi się w okolicach łóżka, pralki i suszarki.

Jeśli obie panie wpadną na pomysł kupienia sobie organizera na bieliznę, to…

Edwarda wybierze coś solidnego – jakiś niewielki, trwały organizer. Włoży go do szuflady lub umieści na jednej z półek w szafie. Ułoży tam bieliznę, którą do tej pory i tak miała poukładaną tak schludnie, że znalezienie odpowiednich majtek czy rajstop nie sprawiało jej najmniejszego problemu. Niewykluczone, że nowy zakup (organizera) oszczędzi jej dwie-trzy minuty tygodniowo, ale nie będzie w tym cienia przesady, jeśli stwierdzimy, że organizer będzie dla niej jedynie źródłem komfortu psychicznego: będzie mogła sobie pomyśleć, że poukładała wszystko jeszcze ładniej i prawdopodobnie będzie zadowolona z zakupu.
Natomiast Eulalia… sięgnie po coś taniego. Spodoba jej się elegancki wygląd szuflad, ale w głębi duszy będzie wiedzieć, że jej otoczenie nigdy nie będzie TAK wyglądać – chyba, że ktoś poukłada to wszystko za nią. Jej organizer będzie lichy, wiotki i nie rozpadnie się po tygodniu tylko dlatego, że trzeciego dnia po upchnięciu w nim bielizny powyciąga wszystko w poszukiwaniu tej konkretnej pary skarpetek i nie będzie miała siły/czasu wpychać wszystkiego z powrotem. W błyskawicznym tempie organizer stanie się zbędnym gratem, dręczącym ją niczym wyrzut sumienia.

Na takich Eulaliach trzepie się biznes. Edwarda kupi raz i będzie używać, jeśli jej się spodoba, lub wyrzuci i nie kupi kolejnego, jeśli nie. Eulalia będzie podejmować kolejne beznadziejne próby zaprowadzenia porządku i kupować kolejne, bezużyteczne dla niej i bezużyteczne w ogóle graty.

Jeśli do tego będzie korzystać z porad takich Edward… cóż.
Może czegoś nie wiem, może nie widziałam, ale nie widzę w tym większego potencjału.

Jeśli już koniecznie COŚ, to skłaniałabym się ku wersji ekonomicznej:

  • przywlec parę pudeł z supermarketu;
  • ustawić w łatwo dostępnym miejscu;
  • podpisać (majtki, biustonosze, skarpetki, topy/gorsety/halki czy co tam kto nosi);
  • powrzucać tam ubrania zgodnie z napisami.

Jeśli uda się ten stan utrzymać przez tydzień, można pomyśleć o czymś bardziej zaawansowanym.
Jeśli się nie uda, to z organizerami tym bardziej się nie uda – trzeba zacząć z jednym pudłem/koszem na rzeczy do prania i stopniowo wprowadzać kolejne utrudnienia.

Za to w przypadku organizerów “warsztatowych” na drobiazgi jestem na TAK

Bez nich zginęłabym jak ciotka w Czechach – o tyle dobrze, że w przeciwieństwie do tych ubraniowych bubli, narzędziowe sprawują się całkiem nieźle i często są porządnej jakości.

[Właściwie jedynym nieudanym zakupem były pojemniki na żywność, które miały być idealne do mrożenia i mikrofali. Kupiłam, zrobiłam pięć kilo canelloni, zapakowałam, zamroziłam, jadłam przez miesiąc, ale piekłam po wyłożeniu na talerz, bo pierwszy pojemnik po wyjęciu z mikrofali jakby trochę zmienił kształt.] W ogóle jeśli chodzi o pojemniki na żywność, to generalnie nie chce mi się nic do nich wkładać.

Do tych warsztatowych powkładałam wszystko oprócz guzików.

Guziki trzymam w wiaderku...

Wiadrze właściwie. Kilkanaście kilo tego mam.
& taa, wystarczyłoby mi kilkaset sztuk – gdybym była jasnowidzem i wiedziała, co będę szyła za miesiąc i kwartał. Kiedyś biegałam po pasmanteriach w poszukiwaniu takich, których akurat potrzebowałam i NIGDY nie udało mi się znaleźć na czas właściwych. Nie dość, że drogo to jeszcze zamiast dużych, żółtych musiałam sobie przyszyć średnie, brązowe.

Moja babcia sporo szyła, miała pełną szufladę guzików. Uwielbiałam w nich grzebać – dla samego grzebania.
Odkąd mam tę puszkę-wiadro, dzień dziecka trafia mi się mniej więcej trzy razy w tygodniu.

Zaczynałam tak prymitywnie, jak tylko się dało: zebrałam wszystkie duperele na kupę, rozłożyłam miski i sru: zbędne do jednej, pozostałe tematycznie.
Jakbym nie miała tego wszystkiego w różnych miejscach, to wystarczyłoby poprzekładać do pojemników z przegródkami, ale oci… nie dałabym sobie rady z ciągłym otwieraniem i zamykaniem po znalezieniu kilku kolejnych szpilek czy klipsów.
I jeszcze bym to wszystko powywalała tak pięć minut przed końcem… a potem całkiem dała sobie spokój z takimi głupotami.

Do tej pory tak robię – jeśli większa ilość dupereli rozchodzi się po okolicy, to najpierw grupuję tematycznie, żeby nie biegać dwadzieścia razy do łazienki z każdym kolejnym kosmetykiem.

Wracając na planetę Ziemia…

Nie ma takiej siły, która skłoniłaby mnie do regularnego sprzątania. Jak trzeba to też nie – nie ruszę.
Standardowo: cuda wymyślę, a nie ruszę.
Okazjonalnie nachodzi mnie dzika żądza pucowania i szoruję tę kuchnię czy łazienkę do stanu sugerującego, że niechybnie niedawno kogoś tam ubiłam.
I nie – to, że utrzymanie tego stanu kosztowałoby mnie trzy czy pięć minut codziennego wysiłku nie skłania mnie do kiwnięcia palcem, kiedy ten dziki szał mija.

Sprzątające koleżanki zawsze oglądałam jak coś w typie National Geographic Live. Kosmos. Ja bym tak nie umiała.
Rozstawiam kubły na śmieci takie, takie i takie, pudła na to, to, to i to. Wrzucam tematycznie wszystko, co wpadnie mi w ręce. Wywalam śmieci. Po kolei zbieram pudła i zanoszę ich zawartość tam, gdzie znajdują się jej bratnie dusze (na miejscu wypakowuję, nie że w tych pudłach).

Mam sporo koszyków, koszyczków, pudełek i organizerów (plastikowych i własnoręcznie robionych).
Im trudniej się otwiera, tym jest mniej użyteczne.

Kiedyś próbowałam się bawić w rozkładanie zamków, gumek, kawałków wstążek, naszywek do ozdobnych puszek, ale to była męka – nawet jak podpisałam sobie co gdzie jest, to i tak otwieranie pięciu, żeby wydobyć wszystkie akcesoria potrzebne do naszycia na bluzce paru koralików zajmowało tyle czasu, że z czasem przestałam je zamykać… pokrywki zaczęły się walać po okolicy…
Na tym froncie pomogło przesypanie wszystkiego do dużej szuflady: odsuwam, grzebię i po minucie mam wszystko, co chciałam.
Do puszek wsadziłam rzeczy, po które sięgam 2-3 razy do roku.

Podsumowując zarzucę banałem – chyba każdy powinien to sobie dostosować do siebie.

Nie wiem, co trzeba zrobić, jak się nie umie określić potrzeb – próbować?
Chyba próbować.

Pozbywanie się niepotrzebnych rzeczy niby słuszne, ale nie do końca jestem przekonana, że to w tym tkwi sekret idealnego (czy dajmy na to nawet względnego) porządku.

Wspomniana tu wcześniej babcia miała wszystko. WSZYSTKO.
Zapasy, narzędzia, książki, stare podręczniki, akcesoria do szycia, do robótek ręcznych, ubrania, pamiątki, kwiatki, stare zabawki, dekoracje i pierdylion innych rzeczy. Nigdy w życiu nie widziałam u niej bałaganu.
Za to widziałam, że całkiem konkretny syf można urządzić w pokoju hotelowym mając do dyspozycji tylko kilkadziesiąt przedmiotów, które zapakowało się do walizki – a przecież przychodzi się na posprzątane.

Stąd mój sceptycyzm względem minimalizmu, który rzekomo pomaga w utrzymaniu porządku i zachowaniu pewnej logiki w przestrzeni.

Teoretycznie łatwiej i szybciej posprzątać 50 rozrzuconych przedmiotów niż 2500, ale mam wrażenie, że jeśli się zna/znajdzie sposób na ogarnięcie pięćdziesięciu, to sky is the limit.

Kiedyś miałam dość konkretny syf, już nie mam.

Tzn. chwilowo mam, ale skoro już przestawiłam jedno pudełko, to pomyślałam, że może wszystkie wyniosę do sąsiedniego pokoju i przesunę szafę – a skoro już odsunęłam szafę i wyniosłam część rzeczy, to żal byłoby nie skorzystać z okazji i nie odmalować ścian…

Sekretem sukcesu okazały się minimalne wymagania: jak sobie zaplanowałam, że danego dnia kiwnę palcem i kiwnęłam palcem to łohohohoho jaki sukces – w życiu się o taki nie otarłam póki powtarzałam sobie, że muszę posprzątać w kuchni czy gdzieś tam.

A skoro już zrealizowałam cele, to wszystko poza nimi było niemal jak kaprys… – tu grzebnęłam, tam grzebnęłam, gdzieś coś poukładałam… i z dnia na dzień syf był trochę mniejszy (chociaż nie znikał póki mnie ten wspominany wcześniej szał sprzątania nie dopadł).

Byle zacząć zanim straci się wszelkie nadzieje na doprowadzenie tego do końca i nie zmarnować za dużo czasu na planowanie i wybieranie bajeranckich akcesoriów do sprzątania – zanim się je przywlecze do domu znajdzie się tysiąc ciekawszych rzeczy do roboty niż szorowanie podłóg.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 5 / 5. Wyniki: 3

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

4 thoughts on “Maksymalizm, czyli jak sobie utrudniam życie przy sprzątaniu…

  1. “Za to widziałam, że całkiem konkretny syf można urządzić w pokoju hotelowym mając do dyspozycji tylko kilkadziesiąt przedmiotów, które zapakowało się do walizki – a przecież przychodzi się na posprzątane.”

    To o mnie! To o mnie!

    Nie mam dużo ciuchów, ale dalej nie ogarniam tematu. Jest jakiś niższy poziom, niż jedno pudło na brudy?
    Myślałam, czy nie iść w drugą stronę, kupić więcej łachów, jakiś sprawdzony model i kolor, tylko w kilku egzemplarzach, żeby nie sobie nie trzeba było kombinować jak zapełnić pralkę, ani zastanawiać się, co do czego pasuje. I tak noszę z grubsza dzień w dzień to samo, a resztę zakładam tylko wtedy, jak nie wyrobię z praniem zestawu podstawowego.

    1. Jest kilka niższych:
      – chodzenie ciągle w tym samym bez prania (póki się na grzbiecie nie rozpadnie),
      – chodzenie ciągle w tym samym z praniem (ale z czekaniem nago aż się wypierze),
      – rozrzucanie wszystkiego dookoła i pranie tego, co zaczyna konkretnie śmierdzieć,
      – rzucanie rzeczy do prania na/za pralkę (ale to już żadna różnica, równie dobrze można tam wstawić kosz na pranie).

      1. Najbliżej mi do punktu drugiego, ale nie jestem przekonana… Kosz na pranie mam, ale jakimś cudem zapełnił się innym badziewiem.

        1. To zdobądź koszyki na badziewie i przełóż je do nich, a rzeczy do prania do kosza na pranie?
          Jak nie ma gdzie ułożyć pierdół, to nic dziwnego że się chaotycznie rozprzestrzeniają na całe mieszkanie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.