Pozytywnie wykręcona blogosfera może mnie pocałować w altruizm

0
(0)

Serwisy blogowe padają jak muchy. Dziś są, jutro ich nie ma… – i nawet, jeśli między “dziś” a “jutro” mija kilka lat, to jednak cała masa ludzi straciła w ten sposób swoje wynurzenia i zapiski: pisali, kiedy mieli ochotę, BO mieli ochotę. A potem ją stracili, albo wyrzuciwszy z siebie to, co najbardziej ich bolało nie mieli już nic do dodania. Nie myśleli o tym wiele, mając gdzieś z tyłu głowy nieuzasadnione przekonanie, że jeśli za trzy, pięć czy osiem lat zapragną sobie przypomnieć, co tam nawypisywali, to wpiszą gdzieś swój stary login i voila!: niegdysiejsze wypociny znów pojawią im się przed oczami, przynosząc rzewne poczucie zażenowania (najprawdopodobniej) – a tu zonk.

Blogowanie na darmowych serwerach straciło na popularności, więc niszowe platforemki straciły rację bytu: część przestała pisać, część założyła własne strony, część przeniosła się na większe platformy, uświadomiwszy sobie, że skoro tam siedzi większość ludzi, do których czasem zaglądają, to o wiele łatwiej będzie ich czytać i komentować korzystając z tej samej.

W ten oto sposób cała masa ludzi bezpowrotnie straciła swoje zapiski. Bezpowrotnie – bo w internecie wiele rzeczy przepada na amen.

Z tego miejsca pragnę ponownie złożyć życzenia wszystkiego najgorszego dla osób, zarządzających mylogiem, które potraktowały ludzi w obrzydliwy sposób: nie ostrzegając i nie dając im szansy na ocalenie swoich wynurzeń.
Blog.pl zachował się nieco lepiej – ogłosili to w w miarę widoczny sposób, rozesłali informacje, dali ludziom dodatkowy czas na skopiowanie swoich postów… – w tym przypadku całkiem sporo ludzi nie dowiedziało się o tym na czas i “nie zdążyło”… ale to już niefart – jeśli serwis już na siebie nie zarabia, to nie można oczekiwać od portalu, że będzie go utrzymywał, bo może w 2043 roku jola-buziaczek-738434 zapragnie zajrzeć i sprawdzić, co wypisywała jako nastolatka.

Niestety albo stety: trzeba pilnować swoich rzeczy – czy to materialnych, czy niematerialnych.

Tzn. wydawałoby się, że tak powinien brzmieć morał tych historii: chcesz mieć pewność, że są bezpieczne i nadal istnieją, to ich sobie pilnuj.

Ale nie – morał z tej historii taki, że go pro albo wypierdalaj. A przynajmniej tak mi jakiś czas temu powiedziała pewna szeroko uśmiechnięta pani.

Dawno, dawno temu (końcem maja), za górami, za lasami (albo wcale nie – już zależy, gdzie kto mieszka)

W internecie panowało wielkie poruszenie, bo administratorzy stron internetowych i blogów musieli się zmierzyć z koniecznością optymalizacji swoich stron zgodnie z wchodzącymi w życie przepisami o ochronie danych osobowych (GDPR/RODO).

Chociaż to przepisy, które mają obowiązywać na terenie Unii Europejskiej, to jednak dostosować się do nich musieli wszyscy, którzy mieli klientów/czytelników z krajów UE.

Impreza była przednia, bo nikt, ale to absolutnie NIKT na całym borzym Świecie nie wiedział, jak się za to zabrać. Nikt nie przełożył tego z formalnego na ludzki i nikt nie podjął się interpretacji, za którą poświadczałby własną reputacją: że to na pewno o to chodzi, a nie o coś innego.

Miłą atmosferę podsycało sute okraszanie dyskusji na ten temat wstawkami o tym, że jak się zaczną kontrole i grzywny to WTEDY – nie wcześniej! – wszystko zacznie się klarować i osoby śledzące z zapartym tchem cudze nieszczęścia będą mogły sobie z czasem wywnioskować, że nie wolno tego i tego, należy to i to, a tamto i tamto jest chyba (sic!) spoko, bo jeszcze nikogo się za to nie czepili.

Cyrk na kółkach.

Największa konsternacja i panika była na… międzynarodowej grupie szydełkowej, gdzie nikt się w wielkie blogerstwo nie pchał, ale parę osób miało własne strony i lamentowało, że NIKT NIGDZIE nie jest w stanie udzielić konkretnej informacji: co zrobić, żeby móc dodawać sobie posty na obecnych zasadach i nie musieć się obawiać grzywien, a jednocześnie nie szastać swoim adresem w internecie.

Dyskusja była burzliwa – i to jak.

Ktoś wyskoczył z historią swojego prześladowcy, który zamawiał na jego adres mnóstwo płatnych przy odbiorze, drogich przesyłek i darmowych próbek pampersów dla dorosłych.
Ktoś inny przypomniał sobie, że w hameryce osoby publiczne niższej klasy – czyli blogerzy, youtuberzy, instagramerzy i tak dalej – po wycieku swoich danych osobowych do sieci kończą z jakimiś wariatami, włamującymi im się do domów i dzwoniącymi po SWAT z fałszywymi alarmami bombowymi.

Ciężko było mi sobie wyobrazić, że szydełkowe serwetki i szale mogłyby budzić w kimś aż taką namiętność, żeby zapragnął napuszczać antyterrorystów na 65-letnią pasjonatkę moheru, ale różne rzeczy się zdarzają.

Jeszcze inna osoba – już nieco realniej – zauważyła, że ma na swojej stronie mnóstwo zdjęć członków rodziny w ciuchach, które zrobiła, zdjęć domu, obrusu na stoliku w altance… i że to niedorzeczne, że tyle się mówi o “zagrożeniach” na facebooku, gdzie ludzie widzą tylko jej nazwisko, zdjęcia i tyle, ile zechce im pokazać, a jednocześnie żąda, żeby wlepiła na stronę swój dokładny adres, najlepiej z dopiskiem “taki mam rozkład mieszkania, chodźcie na włam i weźcie WSZYSTKO“.

Oczywiście rozwiązaniem tych problematycznych kwestii jest coś w stylu “to wrzuć na wstrzymanie stara ruro i nie publikuj takich fot“, a nie będzie kłopotu.

Byłam dość podekscytowana wprowadzeniem GDPR, bo – że to tak eufemistycznie ujmę – doprowadzało mnie do szału to, że z niektórych baz danych trudniej się wykaraskać niż z kościelnych statystyk, japońskiej mafii i umowy telekomunikacyjnej z tepsą.

Nie wpadłam na to, że przy okazji spróbuje dobić blogerów.
Nie tych popularnych i zarabiających na tym co robią – bo oni i tak mają działalności gospodarcze i administratorów, za którymi mogą się schować: tych małych i piszących bez konkretnego celu.

Faktem jest, że nie robienie czegoś w ogóle niemal do zera niweluje ryzyko doświadczania przykrych konsekwencji robienia tego… ale nie wynika z tego też nic fajnego.

Ale taka retoryka jest gówno warta.

Wściekłam się jakoś tak końcem… środkiem… początkiem? – kurde, nie pamiętam, kiedy dokładnie: w maju. Na pewno działo się to jeszcze przed wprowadzeniem GDPR/RODO, ale miałam już za sobą lekturę kilku burzliwych dyskusji na ten temat.

Jakaś szurnięta baba, ekspercąca w temacie robiła livestreama na ten temat, zachwalając, że jest otwarta na wszelkie pytania.
Przez dobre dwie godziny (jak nie lepiej) odpowiadała na pytania osób, które BYŁY zainteresowane “poważnym” (zarobkowym, zwiększającym zasięgi, aktywnie poszukującym czytelników) blogowaniem.
Wszystkie te osoby chciały zbierać dane, żeby wysyłać newslettery i analizować ruch, wszystko bardzo ładnie wyjaśniła, uspokoiła, że nie trzeba podawać pełnego adresu, że wystarczy imię i nazwisko administratora, ale dokładnie tak samo, jak wszyscy inni wszędzie: pominęła przypadki osób, które miały te opcje (analytics, newsletter, zapamiętywanie numeru IP) włączone, ale nigdy z nich nie korzystały, nie czuły potrzeby korzystania z tego i chcą sobie pisać, czy fotografować ło-tak-ło, bez pełnej profeski.

Ale to przecież żaden problem, udostępnić swoje dane!

I tak i nie: jak człowiek dostaje coś w zamian – np. nie musi biegać po mieście w poszukiwaniu sprzętu AGD, tylko zamawia go sobie ze sklepu internetowego, to podaje swoje dane osobowe sprzedawcy, bo w zamian oczekuje dostawy zakupionych produktów.
Nie udostępnia ich na wiekuiste użytkowanie w dowolny sposób, jaki tylko dany sklep sobie zamarzy, oczekuje i ma prawo żądać, by zostały wykorzystane w sposób, którego oczekuje, o którym został poinformowany i na jaki się zgodził.

Ale jeśli nie dostaje nic w zamian PODAJĄC te dane, ani nie ma żadnego interesu w GROMADZENIU jakichkolwiek danych innych osób, to po jaką cholerę miałby to robić?

Durna ja, napisałam jednej z histeryzujących nad koniecznością skasowania swojego bloga pań, że skoro niczego nie sprzedaje, niczego nie rozsyła ani niczego nie gromadzi, to wystarczy, że usunie wszystkie dodatki gromadzące jakiekolwiek dane osób, odwiedzających jej stronę, to – rozumując logicznie – regulacje GDPR nie powinny jej dotyczyć i będzie mogła sobie spokojnie dalej robić, co robi, przestawiając się Światu jako CrochetLady1658 (przypadkowy login).

Tyle tylko, że to wszystko nie zawsze JEST logiczne. A znalezienie konkretnego potwierdzenia tych domysłów było niemożliwe. NIGDZIE tego nie było, dosłownie NIGDZIE.

Wszędzie to samo pitolenie, że och, może teraz nie jesteś zainteresowany, ale przecież za jakiś czas możesz się stać popularny, zapragniesz coś reklamować na blogu, zarabiać, analizować ruch i Bóg wie co jeszcze – więc równie dobrze możesz się na to przygotować już teraz.
No, fajnie by było i pewnie większość by sobie tego życzyła – ale na pewno nie wszyscy chcieliby rezygnować z anonimowości – poza tym znakomitej większości nigdy się to nie przytrafi, więc czemuż mieliby postępować tak, jakby ten stan miałby być kwestią czasu?

Niby nic, niby nic, niby nic – a jednak śmierdzi naciąganiem ludzi na podawanie danych osobowych… w ramach “dostosowywania się” do regulacji, których celem jest ochrona danych osobowych.

Chyba już przytaczałam to porównanie, biadoląc nad tym poprzednim razem (co na pewno robiłam – choć nie pamiętam, w którym poście): że równie dobrze mogłabym się rozejrzeć za jakimś fajnym hangarem na helikopter, bo choć w tym momencie nie stać mnie na nowy rower, to za parę miesięcy kto wie… może kupa kasy spadnie mi z nieba i będę sobie latać helikopterem.

Innymi słowy: to idiotyczne. Niedorzeczne. Głupie. Durne. Zbędne.

Szurnięta baba – której podówczas nie miałam jeszcze za szurniętą babę – zauważyła moje pytanie i wytłumaczyła mi spokojnie, że analiza ruchu na blogu bardziej mi się opłaca, że będę mieć z tego super korzyści i że to żaden problem napisać regulamin i podać dane.

No i okej, fajnie – tylko, że o tym gadała przez bite dwie godziny, słyszałam to już, czytałam wszędzie i NIE O TO KURDE PYTAŁAM.
Ponowiłam pytanie z wyjaśnieniem, że nie o to mi chodzi i że to już wiem, a pytam o inną sytuację.

No bo co, jeśli ktoś nie jest zainteresowany analizą ruchu na blogu i zwiększaniem zasięgów? Ani wysyłaniem newslettera? Ani robieniem NICZEGO poza wstawianiem postów i zdjęć?

Bo może wystarczy mu świadomość, że parę osób wpadnie z google, ktoś z czegoś skorzysta, raz na miesiąc zostawi jakiegoś komcia i fajrant?
Albo może ktoś już ma tylu odbiorców ilu chciał mieć (jak np. na blogaskach o robótkach ręcznych, gdzie panie gawędzą sobie w komciach w gronie internetowych znajomych i tylko od czasu do czasu wpadnie ktoś “nowy” i o coś zapyta)?
Albo ktoś czuje potrzebę ekstrawertycznego wywnętrzania się i świadomości, że MOŻE ktoś to przeczyta (a może nie), ale nie chodzi mu o nic ponad wyrzucenie z siebie tego czy tamtego?
Albo wali te posty i foty, żeby móc w wygodny sposób pokazać komuś swoje prace?
Albo… coś jeszcze innego. Nonsensem byłoby twierdzić, że WSZYSCY mają identyczne motywy, WSZYSCY chcą suawy tu, teraz, natychmiast, WSZYSCY chcieliby zrobić sobie z tego dodatkową robotę i łohohoho, co jeszcze.

Wtedy babsko się zapowietrzyło i wydarło na mnie, że z takim podejściem to żadne blogowanie, że jak mam tak robić i mieć takie priorytety, to lepiej żebym w ogóle tego nie robiła i że jak piszę o osobistych sprawach to równie dobrze mogę to robić w pamiętniku i nie pokazywać nikomu, a jak chcę pokazywać, to powinnam sobie zmienić tematykę i wybierać obłe tematy, to nie będę mieć problemów z potrzebą anonimowości.

Och, i że najlepiej zrobię jak w ogóle tego bloga usunę, skoro nie umiem się za to zabrać jak należy.

Och! I że dzielenie się osobistymi wynurzeniami w internecie to nieodpowiedzialne jest i łohohoho.

Bo mogę_sobie_to_pisać_w_pamiętniku.

To cudownie, że mogę i że każdy inny też może!

Jeszcze cudowniej, że owo “może” znaczy tyle, co “rób jak mówię, albo wypad, bo liczy się to, co JA uważam za blogowanie i to co JA uważam, za godne motywy ku temuż – i pisanie dla samego pisania NIE JEST jednym z nich tępa dzido!“.

Na tym etapie miałam już gotowy regulamin z danymi. Nawet przez chwilę wisiał, choć kiwałam się nad tym trochę dumając, czy aby na pewno mi to potrzebne: rzadko mam gości, jeszcze rzadziej komentujących, a analyticsa włączyłam na dwa albo trzy miesiące, bo żadna prymitywna wtyczka, rzucająca okrągłe liczby bez konkretów i nie śledząca nikogo nie chciała działać (tu konflikt z inną wtyczką, tam brak aktualizacji dla najnowszych wersji wp, tam jeszcze coś innego).

Wszystkie te cudowne funkcje są mi potrzebne jak umarłemu kadzidło.

Nie korzystałam z żadnej z nich poza małym widgetem na stronie głównej menu, który informował mnie, że i wczoraj i dziś na bloga weszło co najmniej 18 osób, więc pokrzepiona myślą, że moooże, ktoś coś przeczytał mogłam zacząć sobie zrzędzić, że znowu palnęłam pięć szkiców i nie dokończyłam żadnego, a ludzie na pewno czekają na coś nowego!
I to by było na tyle – podejrzewam, że tak u mnie jak i u 90% użytkowników analyticsa, którzy korzystają/korzystali z niego BO DZIAŁAŁ i pozwalał zerknąć na liczbę odsłon. O ile mi wiadomo nie gromadzi, ani nie udostępnia administratorowi konkretnych IP użytkowników, ale przechowuje ciasteczka, żeby obliczać statystyki: ile osób uciekło po trzech sekundach, kto kliknął w kolejnego posta, kto wrócił, kto przyszedł z google. A sam fakt przechowywania ciasteczek sprawia, że używanie tej wtyczki czyni stronę podległą regułom GDPR/RODO.

Odechciało mi się kompletnie – zresztą chyba właśnie o to chodziło.

MOGĘ-i-zrobię-to-bo-mogę to zupełnie inna sytuacja niż MUSISZ-to-zrobić – nawet, jeśli nie zamierzasz korzystać z płynących z tego korzyści (jak tworzenie baz danych, przechowywanie danych, odstępowanie ich dalej i udostępnianie, sprawdzanie ip użytkowników i pewnie coś jeszcze).

Jak doprawiła to pozytywnie zakręconym tekstem o dołączaniu w ten sposób do niezwykłej wspólnoty profesjonalnych blogerów, poważnie podchodzących do tego, co robią – i to w kontekście niezwykle kuszącego dobra zastępczego po dostosowaniu się do zalecanej przez nią zmiany charakteru wpisów na obłe technikalia!

Obłe technikalia, które na pewno będą miały więcej odsłon!
Któż zaprzątałby sobie głowę takimi duperelami jak to, że zmieniając charakter wpisów przestałby robić coś, co byłoby dla niego przyjemne… i przerzucił się na coś, co prawdopodobnie nie będzie dawało większej satysfakcji i w czym – co jeszcze bardziej prawdopodobne u osoby, która nie rzuciła się na obłe tematy “czując” je już na samym wstępie – może w ogóle nie być dobra.

Sprawdzałam na sobie: nie dość, że jestem w tym do dupy, to jeszcze się męczę. Jakby tylko o to chodziło, żeby się umęczyć i być w czymś beznadziejnym, to naprawdę lepiej z tym kopaniem rowów – przynajmniej kondycja się poprawi i może nawet jakiś biceps wyskoczy po paru tygodniach.

Uczepiłam się ja wtedy jak pijany płotu, bo NIE każdy pisze po to, żeby zdobyć popularność i zarabiać – bez względu na to, ile tysięcy chętnych na “łatwą”, nowomedialną kasę MA właśnie ten cel, to przecież nie wszyscy.
Co było istotne o tyle, że każda taka osoba miała stosunkowo łatwe instrukcje do znalezienia w wielu różnych miejscach: chcesz iść w profesjonalizm, chcesz zarabiać = dodaj regulamin, opisz dokładnie co robisz, po co, gdzie i czy udostępniasz dalej te dane + podaj dane osobowe głównego administratora danych i kontakt mailowy.
Znalezienie tego NIE BYŁO takie trudne – fakt, że w tym szale i zamieszaniu nawet oni nie wiedzieli co dokładnie mają zrobić i jak się do tego zabrać, ale dla niedzielnych blogerów było dokładnie zero jakichkolwiek instrukcji.

Chyba, żeby “dostosuj się albo spadaj” traktować jako wartościową poradę techniczną.

Potem była jeszcze jedna sytuacja – wtedy to okazało się, że bloger nie ma prawa sobie nie życzyć, żeby stworzone przez niego treści były wykorzystywane przez sklepy internetowe.

Żadna tam polemika, cytat, komentarz, dyskusja, recenzja, krytyka, zachwyt czy rekomendacja.
Sru: tu osoba X opisała fajny produkt (link), my ten produkt sprzedajemy, weź chodź go kup.

Ta sama banda pacanów, która połowę energii wkłada w cenzurowanie nieodpowiednich komci i narzekanie na hejterów, którzy śmieli ich gdzieś zacytować recenzując/opiniując/krytykując dostała tekstowej apopleksji na myśl o tym, że przez jakąś idiotkę X, której sytuacja się nie spodobała i która zamiast się cieszyć z paru dodatkowych kliknięć w link do jej strony miała problem z tym, że:

a) może zostać oskarżona o kłamstwo przez osoby, które uznają to za wpis sponsorowany, stworzony na zlecenie sklepu – bo twierdziła na blogu, że nigdy nie miała żadnej “współpracy” z firmami;
b) może się negatywnie kojarzyć czytelnikom, którzy uznają, że obecność linku do jej strony jest równoznaczna z tym, że zna ten sklep i w pewien sposób rekomenduje go swoim czytelnikom (chociaż nie znała);
c) korzystają z jej pracy za free, nie wysiliwszy się nawet na jedno zdanie komentarza;

ONI mogą ucierpieć.
Bo ONI nie mieliby żadnych problemów z linkowaniem ich postów przez sklepy i firmy sprzedające obojętnie co, byle były nowe wejścia.
Bo DLA NICH to by nie był problem, tylko powód do radości – bo kliki.
Bo nawet fajnie by było, jakby ktoś sobie pomyślał, że załapali współpracę, której faktycznie nie mieli, bo ten sam ktoś mógłby sobie też pomyśleć, że są już na tyle rozpoznawalni i istotni, że ktoś zechciał zapłacić za ich pisaninę.
Bo jak takie histeryczki będą mieć problem z tym, że ktoś podlinkowuje ich wpisy to ludzie ze strachu przestaną sobie przesyłać cokolwiek i stada bezlitosnych kontestatorów rzeczywistości będą musiały sobie znaleźć inne zajęcie, bo na blogu “już” nie zarobią.
Ale chwila – jakie “już”, skoro nigdy nic nie zarobili? Pewnie przez te histeryczki!

Bo oczywiście nikt, ani wytrawny obserwator, ani menadżer gwiazdy, ani jej prawnik ani nawet ona sama nie zdołałaby dostrzec różnicy pomiędzy sytuacjami:

A. Kazio prywatnie wysyła Józiowi linka do posta napisanego przez Małgorzatę Kożuchowską.
B. Kazio publicznie publikuje link do posta pani Małgorzaty.
C. Kazio publicznie publikuje link do posta pani Małgorzaty i dodaje “O, patrzcie jaki fajny/głupi/nudny/ciekawy wpis!“.
D. Kazio publicznie publikuje link do posta pani Małgorzaty, dzielącej się wrażeniami z wycieczki rowerowej ze znajomymi, w którym skupia się na tym, że była bardzo ładna pogoda i wybawiła się za wszystkie czasy – przy czym Kazio nie robi tego jako Kazio, nie używa też swego znanego pseudonimu internetowego SzczwanyBorsuk74, ale wali to na fanpejdżu swojego sklepu internetowego z podpisem “Małgorzata Kożuchowska zachwala dostępne u nas rowery marki XYZ, kupcie już dziś!“.

I nie – dyskusja nie dotyczyła tego, czy należałoby wszystkim Kaziom Świata tego ZABRONIĆ linkowania czy reklamowania swoich produktów w tak pokrętny sposób.
Dotyczyło tego, że przysłowiowa Małgorzata Kożuchowska musiałaby być rąbnięta w czerep, żeby – ujrzawszy coś takiego uznać, że sorry, ale sobie nie życzy, bo nie zna tego sklepu, nie reklamuje go, nie rekomenduje i prosi o sprostowanie, usunięcie linka lub (po ewentualnej odmowie) publicznie zaznacza, że nie ma z tym nic wspólnego i sobie nie życzy.

Przysłowiowa Małgorzata Kożuchowska powinna się zamknąć i nie narzekać, jeśli czegoś nie chce, bo ktoś inny może tego chcieć, a jak ona powie “nie”, to innemu mogą nawet nie zaproponować, bo z góry pomyślą, że mógłby odmówić. Altruizm przede wszystkim!

Och! Znalazłam ten fragment o samolotach w innym wpisie. Posłałam go w kosmos, ale skoro już napisałam, że wcześniej o tym pisałam, to niech nie ginie

Nie mam żadnych baz danych, wywaliłam disqusa, nie wysyłam newsletterów, nie przechowuję żadnych IP… jedyne rady, które znalazłam dla podobnych sobie frajerów to żeby na wszelki wypadek przygotować się do prowadzenia wielkiego blogowego imperium, pełnego reklam, współprac, pośredników i narzędzi, których nie używam, bo jak za jakiś czas tabuny czytelników rzucą się na moją stronę, to będę mieć jak znalazł i nie będę musiała się męczyć.
No super. Może jeszcze wynajmę niewielki hangar na wypadek gdybym idąc do Biedronki zapoznała wracającego z Lidla pertomiliardera, który oszołomiony moją urodą zakocha się od pierwszego wejrzenia i w prezencie zaręczynowym kupi mi nową cessnę. Teraz, wiosną można jeszcze dorwać coś niezbyt taniego, za to w dobrej lokalizacji, ale to pewnie całkiem rozsądna inwestycja zważywszy na to, że na 30 stopniowym mrozie maszyna może zacząć rdzewieć… – po co robić sobie taki kłopot, jak można zawczasu wynająć cieplutki hangarek blisko domu?

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 0 / 5. Wyniki: 0

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.