Niespodzianka! Zdradzam Cię!

5
(1)

Pewnego pięknego dnia, po kilku miesiącach związku, wyznaniach miłości i innych duperelach Misiaczek poinformował mnie, że ma pewną ważną informację, którą musi się ze mną podzielić.

A mianowicie – zapomniał niebożę wspomnieć, że jego eks nie wiedziała, że jest eks, ale zaczęła coś podejrzewać, postanowiła zweryfikować swoje podejrzenia i skopiowała sobie zawartość jego telefonu czy dysku (najprawdopodobniej jednego i drugiego) i weszła w posiadanie naszych smsów i maili, moich zdjęć, zdjęć moich kotów, mojego mieszkania, mojej pracy oraz krótkich utworów pornograficznych z moim udziałem.

Nie umiem stwierdzić, czy to było dla mnie tak straszne, że wszystko, co wtedy przelatywało mi przez głowę wymazałam, bo było w tym zbyt wiele rozpaczy, czy popadłam w stupor i nie miałam nic do wymazywania, bo nie działo mi się nic ciekawego w środku.
Na początku chyba do mnie nie docierało. Jedyne co rozumiałam, to że ktoś ma MOJE rzeczy. Ktoś, kto nie miał ich mieć.

Nie wiem, czy poinformował mnie o tym bezpośrednio po tym jak został skonfrontowany ze swoimi ściemami, żeby zdążyć zanim ona odezwie się do mnie, czy poczekał, bo uznał, że to dobry moment, bo byłam daleko – akurat pojechałam z jakimiś ludźmi zwiedzać jakieś… nawet nie wiem co. Szykowaliśmy się do wejścia dokądś, kiedy zaczął przysyłać smsy. A potem to już nie wiem, co się działo, ani gdzie to było. Tylko, że siedziałam na/w jakimś klombie i wyłam, bo nie było ławek.
Tzn. dokładnie tak – wyłam, bo nie było ławek, i dopiero to doprowadziło mnie do płaczu, bo uświadomiłam sobie, że nie ustoję.

Chciałam być wściekła, a byłam zrozpaczona.

Nie przypominam sobie, żebym się kiedykolwiek zastanawiała nad tym, co_ja_bym_w_takiej_sytuacji – to przynajmniej oszczędziłam sobie żenady w związku z konfrontacją swoich hurr_durr-wyobrażeń z zapłakaną rzeczywistością.
Wątpię, żebym zgadła, że popłaczę, połażę, wrócę, rzucę luźną uwagę o nieumiejętności trzymania telefonu przy sobie i zamilknę, bo nie będę miała nic więcej do powiedzenia. Godność mi się wiła i wyła zdychając, a ja jej na to wielkie nic, bo cóż’em miała zrobić.
Mogłam spróbować “odejść”, ale nie zdobyłam się nawet na próbę czując, że i tak zaraz wrócę, a po takim powrocie będę się czuć jeszcze gorzej.
Wyszło na to, że bardziej zależało mi na tym, żeby być z nim w jakiejkolwiek dostępnej formie niż udawać – zresztą nawet nie było przed kim, że mam jakąś godność i och, nie pozwolę się tak traktować! (hue, hue)
Bezpośrednio po tym nikomu nie powiedziałam, bo miałam dość zrzędzenia własnych myśli, a co dopiero, jakby mi jeszcze ktoś dokładał tego samego do uszu.

Najlepsze (czyt. najgłupsze), że wtedy mi nawet do głowy nie przyszło, że mógłby nie chcieć być ze mną.

To było kompletnie poza moją wyobraźnią – możliwe, że logika pozwoliłaby mi do tego dojść, gdybym choć spróbowała jej użyć – czego nie zrobiłam.
A Misio nic nie powiedział. Żadnych “kocham Cię, ona nic dla mnie nie znaczy, to z Tobą chcę być” – nic kompletnie, nie wtedy. Informował mnie, że coś tam lub coś tam, a ja jak to cielę w malowane wrota. Nawet nie kojarzę, żeby targały mną podówczas jakiekolwiek “konkretne” emocje. Robił sobie co chciał, a ja zaliczałam trochę zbyt długie chwile zadumy, polegające na leżeniu na podłodze i gapieniu się w ścianę.

To nawet nie trwało jakoś specjalnie długo. Kilka dni… gdzieś tam wyłaził, z kimś się spotykał, aż oznajmił mi radośnie, że wszystkie wiadomości ode mnie i zdjęcia zaszyfrował tak, że już nikt poza nim nie będzie miał do nich dostępu. I że wszystko już sobie z nią wyjaśnił i że już nikt nie myśli, że są razem, ani ona ani nikt, że wszyscy wiedzą, że jest ze mną (nie dopytałam jacy niby “wszyscy”). Bla, bla, blaa…
A mnie było wszystko jedno. Dosłownie wszystko jedno. Jakbym się stała bohaterką tragedii antycznej: czego bym nie zrobiła, to i tak przesrane. Więc nie robiłam nic: niech się dzieje co chce, rób co chcesz – zdradzaj sobie mnie, ją, może jeszcze kogoś, z nią, ze mną, albo jeszcze z kimś, a ja sobie będę na podłodze leżeć, w ścianę gapić, bo nie upilnowałeś moich smsów chuju, a wierzyłam, że to zrobisz, źle sobie myślałam, więc teraz będę sobie tu kurde leżeć aż zdechnę.

Trudno było o lepszy materiał na zdradzaną dupę – mam wrażenie, że osiągałam nieznane nauce stadia bierności: nie chciał żebym leżała na podłodze, to nie leżałam, jak było mu obojętne, to leżałam.

Z czasem zaczęło się robić nudnawo, więc w końcu przeniosłam się z leżeniem na balkon, aż w końcu przetoczyłam się na miasto i podzieliłam się wrażeniami z koleżanką.

Chyba instynktownie wyczułam, że do związku wkradła się chwilowa nuda i czas poszukać rozrywek gdzie indziej.
Najpierw wyraziła ogromne zainteresowanie tym, czy uprawiam z nim seks. Oszołomiłam ją odpowiedzią, że “nie jestem pewna“, więc opieprzyła mnie za debilizm – a nie byłam pewna: on ze mną tak, ja z nim raczej nie, bo było mi obojętne wszystko. Jak już skończyła z tym i względnie zaczęła rozumieć, o co mi chodzi, to wyraziła zrozumienie, twierdząc, że ona też by tak nie mogła, myśląc o tym, że jej facet sobie bzykał i dotykał raz jej, raz jakiejś innej.
Niewiele mnie to obchodziło. Tzn. może by i obeszło, ale byłam tak załamana i rozwalona świadomością, że rzeczy, o których pisałam jemu i które miał czytać tylko on kołaczą w głowie, wnerwiają albo śmieszą jakąś inną laskę, i że to przez niego, i że gdzieś tam w środku jestem wściekła, ale nawet nie umiem tego z siebie wyrzucić, bo chce mi się wyć – nie płakać, a wrzeszczeć – bo coś co było moje, wbrew mojej woli moim być przestało i teraz robi za czyjąś rozrywkę_albo_gorzej.

A to nawet nie było nic szczególnego. Tzn. nic, czego mój wojujący ekstrawertyzm nie byłby w stanie ze mnie wyrzucić ot tak, jakbym akurat była w nastroju.
Gdybym była. I gdybym to zrobiła, to zapewne po krótkiej chwili głębokiego zażenowania zajęłabym się czymś innym i tradycyjnie zapomniała o tym aż do momentu, w którym zrobiłabym to znowu.
Ale nie byłam. I nie zrobiłam.

Ewakuowałam się, kiedy tamta rozmowa z koleżanką zaczęła przybierać jakiś dziwny obrót i koncentrować na zdumieniu, że wymyślam sobie nieistniejące problemy, zamiast uświadomić sobie, że on_z_nią_sypiał, ale i tak zrypało mi to mózg – że się tak dosadnie wyrażę.

Nie tak znowu dawno (choć oddając sprawiedliwość nie pamiętam dokładnie kiedy, to równie dobrze mogło być dwa miesiące jak i dwa lata temu), wpakowałam się w dyskusję, dzięki której zaliczyłam spektakularne deja vu. Coś pięknego!
Nie wiem, czy się w niej wypowiadałam – jeśli tak, to udałoby mi się ustalić czas… który nie jest istotny, więc odpuszczę sobie grzebanie w pamięci w poszukiwaniu zbitek słów, po których mogłabym to znaleźć.

Jestem pewna, że gdybym się postarała, to bym mogła, bo padały tam dokładnie te same słowa, które usłyszałam kiedyś. Piękne, magiczne, wypalające dziurę w głowie

~”Posłuchaj, musisz zrozumieć, że on cię nie zdradził, bo skoro masz gdzieś z kim sypia, to ciebie nie można zdradzić, idiotko. Ogarnij się.”

Nie jestem pewna, czy te słowa padły (że mam to “gdzieś”).
Możliwe – ale nawet jeśli je wypowiedziałam, to nie dlatego, że faktycznie miałam to “gdzieś”, a dlatego, że nie to bolało mnie najbardziej i nie to było w tamtym momencie najistotniejsze, a uczepiła się tego jak pijana płotu: seks i seks i seks, a to, że mi obiecał, że nie dopuści do tego, żeby ktoś dobrał się do moich rzeczy.
Obiecał. Nie musiał. Sam się garnął do tych obiecanek, bo chciał zabrzmieć uroczo, kiedy biadoliłam o tym, jak ciężko zniosłam poprzednie takie sytuacje (dotyczące gmerania w moich rzeczach i czytania moich zapisków).
Obiecał i kurwa nie dopilnował. Może i nie jego wina, że się do nich wdarła, ale JEGO wina, że w ogóle było się komu wdzierać.
Nie sypiania i nie bycia w mniej lub bardziej zaangażowanych związkach z innymi kobietami mi nie obiecywał – nie szalałabym z robieniem z tego podstawy do stwierdzeń, że skoro o tym nie wspomniałam i nie oczekiwałam takowych, to nie miałam podstaw do czucia się źle ze świadomością, że sobie Misio poligamię uprawia, ale faktem było, że zajmowało to moje myśli znacznie mniej niż mantra “Obiecał. Obiecał. Obiecał. Kłamał. Obiecał. Kłamał. Obiecał. Kłamał.” i niż późniejsze poczucie, że coś ze mną nie tak, bo boli mnie nie tam, gdzie powinno – i że to świadczy o tym, że można mnie zdradzać.

Raz, że dlatego, że dumałam nad jakimiś pierdołami, zamiast skupiać się nad tym, co istotne – czyli “seks, oborze, oni pewnie uprawiali seks!“.
Dwa, że w związku z tym, że nie umiałam sobie ustalić priorytetów w odpowiedni sposób zasługiwałam na to, żeby mnie fizycznie i emocjonalnie zdradzać – no boo skoro nie przeszkadza mi to AŻ TAK, to nawet nie będzie zdrada.
Trzy, że za takie porypane priorytety należała mi się zdrada w sposób, który uznaję za dość istotny, by się nim zadręczać, bo biedny Misio na pewno czuł się niepożądany, nieatrakcyjny i niedopieszczony, skoro mi na nim nie zależało na tyle, by pędzić na oślep celem rozszarpania każdej kobiety, która zbliży się do niego na pięć metrów.

Wszystkich tych bezcennych mądrości liznęłam w trakcie jednej z bardziej epickich przyjacielskich pogawędek, w jakie się w życiu wpakowałam.

Po latach, na wiadomo_jakim_forum wpadłam na historię kobiety, skołowanej działaniami pojeba, który robił jej wodę z mózgu wmawiając, że jego zdrady i kłamstwa są w całości jej winą.

Dziewczę owo twierdziło, że fizyczna wierność nie jest dla niej jakoś szalenie ważna i że gdyby misio był otwarty na związek otwarty to nie miałaby z tym problemu – i że zapytała go, co o tym sądzi i stanowczo odmówił, pitoląc jakieś bzdury o pięknie wierności i prawdziwych związkach wyłącznie między ludźmi, którzy są sobie wierni.
Przystała na to, a misio bezzwłocznie zaangażował się w zdradzanie jej. Odkryła to i poczuła się zraniona tym, że ją okłamał. Ponownie zaproponowała otwarty związek deklarując, że jeśli będzie z nią szczery, to nie będzie jej ranił, a jeśli ma ochotę na sypianie z innymi to ok. Miś oczywiście stanowczo odmówił i kontynuował zdrady – które ponownie odkryła, jak byli już po ślubie i mieli małe dziecko.
Czuła się skołowana i nie rozumiała jak to możliwe, że on nie rozumie – biedny, zdezorientowany miś nie wiedział, co to znaczy “szczerość” i “wierność”, na której samemu tak mu zależało (tzn. tak dokładniej to na tym, żeby ONA była wierna JEMU i kupowała jego ściemy, że on też jest), ale doskonale wiedział, że nadal czuje się zraniony tym, że puszczała się przed ślubem zdzira jedna i bezczelnie zaproponowała otwarty związek, bo nadal chciała sypiać z byle kim… tak się biedny nacierpiał, że aż musiał ją okłamywać, ożenić się z nią, zdradzać non stop i jeszcze wysilać na jakieś ściemy i udawanie, że tego nie robi.

Serce krwawiło z rozpaczy nad jego dramatem, a rój idiotek* rzucił się do tłumaczenia tępej zdzirze, że NIE MA PRAWA czuć się zdradzona, oszukana i zraniona, bo (aż żal byłoby nie rozrysować tak genialnego toku rozumowania na grafie):

Wszystkim było oczywiście bardzo przykro, że cierpi (hue, hue, ma za swoje lafirynda!), ale jednogłośnie uznano, że takie odstępstwa od normy mogą być społecznie akceptowane, o ile działają i nie potrzebują niczyjego wsparcia czy aprobaty (choć gdyby mogli zakazać, to ach! aż by furczało!), a zwłaszcza dopóty, dopóki nikt o nich nie wie (i wszyscy myślą, że zdradzają się po borzemu, a nie że uprawiają jakieś dziwactwa), a każdy, kto dobrowolnie choć wyraził gotowość wejścia w taki układ (który nawet nie musiał stać się faktem) NIE MA PRAWA czuć się źle, bo NIE MOŻE zostać skrzywdzony, NIE MOŻE zostać okłamany, gdyż żadną miarą nie można dotknąć, skrzywdzić lub okłamać człowieka, który był gotów zrobić coś inaczej niż inni.

Ciekawe o co chodzi? To jakiś podświadomy lęk przed tym, że misio się nasłucha o takich wariatkach, napatrzy i zasunie… takim samym argumentem, co one? Że wcale nie zdradzał, bo to, co uważają za zdradę, czego się boją i co je boli kiedy/jeśli się dzieje “nie ma prawa boleć” i “nie jest zdradą“, bo jakaś tam grupa kobiet, do której partnerka nie należy “nie miałaby z tym problemu“?
Brak mi innych pomysłów. No chyba, że to podłość dla samej przyjemności bycia podłym i ranienia kogoś, kto akurat gości w świątyni zgnębienia i rozpaczy – nie wykluczałabym. Ewentualnie może to być kwestia kompletnego skretynienia i punkt wyjścia do rozważań “czy jak ktoś jest głupi, to jego wina czy nie?”.

Nie dotyczyło mnie to, więc mogłam podziwiać pełnię mentalnego spierdolenia** w pełnej krasie.

*,**- bez urazy. Nie pamiętam, kto tam wyskakiwał ze swoimi mądrościami, nie sprawdzałam tego, więc to nie żaden osobisty przytyk, a opinia o tej konkretnej akcji – jakby się jakimś cudem zdarzyło, że ktoś to kojarzy, siebie kojarzy i poczuwa jako odbiorca obelgi. To wrażenie oczywiście nie jest mylne, ale w/w nie niosą ze sobą nic szczególnego – tzn. nic ponad to, o czym tu napisałam.

Z mniej lub bardziej oczywistych względów nie byłam w stanie tego dostrzec parę lat wcześniej, tonąc w tym po uszy.

Gdybym była, oszczędziłabym sobie mnóstwa mentalnej mordęgi.
Nie byłam – więc minęły długie tygodnie zanim wyszłam ze świątyni dumania uznawszy, że jednak nie jestem szurnięta i nie mam już ochoty nigdzie leżeć, bo jestem zraniona i wściekła, a moje przeczytane przez osobę niepowołaną smsy SĄ dość dobrym powodem, by to czuć.

Tyle się z tym naszarpałam, że radość z tych wniosków była tak wielka, że mało brakowało, a uznałabym, że w ogóle nie ma problemu.
Czym w tym czasie zajmował się Misio nie jestem pewna – chyba niczym szczególnym; kręcił się w okolicy i zachowywał jakby nigdy nic. Miałam przygotowaną doskonałą odpowiedź, poświadczającą o tym, jak bardzo mam gdzieś jego przeprosiny, ale nigdy mi ich nie zaserwował, więc… cóż, żart był po jego stronie.

Z braku innych pomysłów na dojrzałe zachowanie zaczęłam się spotykać z byłym i umawiać na spotkania z internetu w celu kompletnie żadnym.
Nikt poza nim mnie nie obchodził, ale świadomość, że on o tym wie doprowadzała mnie do szału. Miałam irytujące poczucie, że ją ma, a wytrawny obserwator i znawca ludzkiej psychiki dostrzegłby w moim zachowaniu pewne symptomy świadczące o tym, że prędzej się trzy niedziele do kupy zejdą niż go rzucę.
Póki leżałam i mantrowałam, chwilami czekałam na moment, w którym powie, że to w jakiś sposób moja wina.
Byłam w tak cudownym stanie, że najprawdopodobniej bym w to uwierzyła. Za to nie wpadłam na to, że mógłby nie chcieć być ze mną. Ani na to, że to ja byłam numerem dwa. Ani w to, że mógłby serio chcieć się bzykać z kimś poza mną – bez względu na to, czy to robił, czy nie – zresztą nawet jeeeśli, to na pewno nie “serio”, bo serio na pewno było tylko ze mną, musiało być. Bo… bo… bo… bo musiało być. Mój umysł nie przyjmował innych opcji i nie brał ich pod uwagę.
Jakaś tam szczątkowa logika, która z czasem zaczęła mi się włączać podpowiadała z cicha, że to niekoniecznie akurat tak jest i będzie, ale to było jak za ścianą z grubego szkła.

W końcu nie wytrzymałam i go rzuciłam.
Zgodnie z wcześniejszymi przypuszczeniami: na całe trzy dni, ale bardzo stanowczo. Ach, najbardziej stanowcze trzy dni Świata. Dwa i pół właściwie…
Wróciłam już mniej stanowczo, za to z dostarczającą wielu rozczarowań świadomością, że niestety on jest tym, czego chcę bez względu na to, jak bym chciała chcieć inaczej. Poza tym mieszkaliśmy razem, więc tak czy siak wypadało tam wpaść.

Ach, jakże on mnie wtedy kochał. A ja poczułam taką ulgę, że mnie nie rzucił, że było mi wszystko jedno, czy to tak naprawdę, czy nie.

Ja. Poczułam_ulgę_że_mnie_nie_rzucił. On. Yai!

Mało rzeczy w życiu mnie tak wkurzało, jak świadomość, że go kocham razem z tym wszystkim co wyprawiał. A wyprawiał, że łohoho.
Zgodnie z moją wiedzą żadnych innych kobiet nie było – ale nie sprawdzałam. Żyłam sobie w słodkim, nie-wiem-na-ile-słusznym przeświadczeniu, że jakby było czym, to by się ostentacyjnie pochwalił, pogapił na to, jak się wiję i udowodnił, że i tak nie odejdę. To byłoby bardziej w jego stylu niż jakieś tam srerdu pierdu, nie chciałem Cię ranić. No i pewnie bym nie odeszła.
Obłęd na jego punkcie był porównywalny tylko z… obłędami na punkcie innych osób, przy których dostałam hopla z przerzutką na różnych etapach życia, ale tylko on miał aż_tak_wybitną Osobowość, że non stop czułam się nieszczęśliwa, ale jednocześnie nigdy nie miałam poczucia, że naprawdę jestem.

Sprzedał mi parę nietrzymających się kupy historyjek o tym, jaka to ona była dla niego zła-oraz-niedobra, więc przynajmniej pod tym względem przytrzymał się klasyki.
Najbardziej podła, bezduszna i nieczuła była chyba w momencie, kiedy bezpośrednio po odkryciu, że biedaczek przez pół roku zapomniał wspomnieć, że nie pracuje w innym mieście, tylko mieszka z inną laską, kazała mu się gonić – w przeciwieństwie do mnie.
Zniosła to jeszcze gorzej niż ja, ale wtedy o tym nie wiedziałam. To, co się z nią dzieje było jednym z wielu kolejnych niby-oczywistych rzeczy, na które wpadłam dużo, dużo później, a wtedy nawet nie przeszły mi przez głowę.

Spotkałyśmy się parę miesięcy później. Wyszło bardzo fajnie, bo choć w międzyczasie widziałam parę jej zdjęć, to wyglądała zupełnie inaczej, i nie miałam pojęcia, że właśnie rozmawiam z byłą-jednoczesną Misia, który mógł mnie uprzedzić. “Mógł” – miał na to mnóstwo czasu i jeszcze więcej okazji. Ale nie raczył, wręcz przeciwnie nawet; obserwował sobie z rozbawieniem i czekał nie_wiem_na_co.
Kiedy w końcu skojarzyłam i ona zauważyła, że rozglądam się za jakimś oknem, przez które mogłabym wyskoczyć, oznajmiła, że ~ mogę go sobie wziąć, ale niespecjalnie jest się po co schylać… i że nie ma mi za złe, że jej odbiłam tego skarba.

No… nie użyła słowa “Skarb”, no ale… no… wiadomo.
Zresztą gdybym wiedziała, że to odbijany, to… ale nie wiedziałam, więc… no… wiadomo.

Akurat wtedy nie musiałam się schylać.
Samo przylazło, smutne i zgnębione, bo chyba oczekiwało jakiejś walki na noże i konieczności uspokajania oszalałych z zazdrości kobiet.
Mało brakowało, a oddałaby mi go razem z kuwetą i zabawkami, a ja byłam na tyle zobojętniała (nie na niego, ale na całą tę idiotyczną sytuację), że cokolwiek by się nie dział, nie czułam już potrzeby leżenia na podłodze.

Strasznie chciał, żebym była o niego zazdrosna.

Nawet opowiadał jakieś głodne historyjki o innych kobietach, które go pragną. Nie rozumiałam po co, skoro – jak twierdził – był zainteresowany tylko mną; no to skoro tylko mną, to tylko mną, cóż mogły mnie obchodzić jakieś “inne kobiety” i to, czego one chcą?
Nie obchodziły: gadał dziad do obrazu, aż obraz zaczął jęczeć na temat swojego szczęścia byłemu, ewentualnemu i paru kolegom, którzy w przeciwieństwie do tych kobiet istnieli, więc Misio się nacierpiał zanim zrozumiałam, że chodzi o to, że mam pokazywać, że pamiętam, że jest nieziemsko atrakcyjny i za każdym rogiem czai się jakaś napalona zdzira, która nic tylko czeka, żeby całe to dobro zagarnąć dla siebie.

Nie żałował sobie – kiedy minęło dość dużo czasu wypomniał, że mogłam się bardziej przejąć, kiedy mi powiedział o (tu imię), bo przez tę moją niemal obojętność (sic!) wtedy się biedny nie czuł dość ważny i wyjątkowy. I że przez brak wyczuwalnej zazdrości miał wrażenie, że jest dla mnie nieatrakcyjny.

Co najzabawniejsze – ja bym z pewnością BYŁA zazdrosna, gdybym tylko miała na to siłę.
Gdzież mi tam do takiej pewności siebie, która pozwoliłaby mi nie być – zwłaszcza wtedy – ale tak mnie wyczerpywał na wszystkich frontach, że byłam na to zbyt zmęczona. Chciałam, chciałam… i coś tam mi się tliło, ale zaraz gasło, bo natychmiast to przyćmiewał to nowym bodźcem w takim stylu, że dochodziłam do wniosku, że znalezienie smakoszki świadomie chętnej na tę konkretną truflę może nie być aż takie łatwe i się raczej stadami pod blokiem nie gromadzą… a jakby tych chętnych chciał i się o nie starał (żeby były), to znaczyłoby, że nie chce mnie – więc tym bardziej nie byłoby się o co miotać.

Wiele dalej z tym nie dochodziłam, bo zwykle mózg mi się wyłączał przy tak skomplikowanych dumaniach, bo myślałam głównie o tym, kiedy będzie najbliższa szansa, żeby się wyspać, bo…

… ale o tym może innym razem. Albo nigdy. Raczej nigdy, ale wyjdzie w praniu.

Teraz dokończyłam tę historię, bo znalazłam ją w szkicach.
W bardzo rozbudowanej formie i z długim słupkiem edycji, świadczących o tym, że okresowo dość zawzięcie starałam się dokończyć tę historię. Nie pamiętam już dlaczego – choć mam wrażenie, że chodziło mi głównie o to deja vu i usilne wmawianie, że pocierpieć w wyniku zdrady można sobie tylko jeśli się na to zasłuży odpowiednio chwalebnym żywotem i poprawnym łowieniem priorytetów.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 5 / 5. Wyniki: 1

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.