Kultura gwałtu na przykładzie wpisów zebranych na forum wizaz.pl [WSTĘP]

4.5
(2)

Moja aktywność na tym forum zakończyła się niedługo przed założeniem bloga. Czyli… na ten moment jakieś cztery lata temu.

Pomysł zebrania wpisów ilustrujących to, jak dobrze się miała (i nadal ma) kultura gwałtu pojawił się trochę wcześniej.

Z oczywistych przyczyn nie mógł być poruszony w miejscu macierzystym.

Zapewne, gdybym miała możliwość poruszenia zrobienia tego tam, to nie poświęcałabym czasu na gromadzenie i przygotowywanie tych wszystkich screenów.
A bardzo chciałam mieć: słusznie przeczuwałam, że skroi się z tego niezwykle czasochłonne, wykańczające, choć idiotycznie zbędne monumentalne dzieło.

W pewnym momencie zobowiązałam się, że to zrobię.
Skłamałabym mówiąc, że nie miałam nadziei załatwić tego niższym kosztem, w jakimś pojedynczym, chaotycznym wątku podsumowującym.
Kilku czy nawet kilkunastopostowy wywód z limitem 5000 znaków… gdybym nie zastanawiała się nad tym, co piszę, co właściwie mam do powiedzenia i jak to wygląda, mogłabym się wyrobić w jeden weekend, może tydzień. Na pewno też wyglądałoby jak coś, czemu poświęciłam sporo energii, choć nie wiem, czy pozostawiłoby po sobie poczucie ulgi.

Podjęłam dwie próby założenia wątku na ten temat, ale nie załapały się na publikację.

Dobrze się stało.

Przypuszczam, że nie czułabym się dobrze ze świadomością, że chciałam zwrócić uwagę na problem, a załatwiłam wszystko po łebkach.

Siedziałam tam, dość intensywnie chyba z półtora roku – pisząc, pisząc i pisząc na konto portalu, który już na wstępie rościł sobie prawa do wszelkich publikowanych tam przeze mnie, autorskich treści.

Swoją drogą ciekawe: zwykle wszelkie fora dyskusyjne i portale społecznościowe zastrzegają sobie, że nie odpowiadają za treści publikowane przez użytkowników, a tam zupełnie odwrotnie. Zawsze mieli najlepsze regulaminy.

Po czterech latach niewiele już z tego pamiętam, najprawdopodobniej mnie nikt już nie pamięta, a większość autorek postów pewnie też już dawno poszło swoją drogą i może już nawet nie pamięta, co kiedyś wypisywały.
Może dziś już by tak tego nie ujęły? A może stałyby twardo przy swoim niegdysiejszym stanowisku.

Nie wiem i nie wydaje mi się, by to miało większe znaczenie.

Z tego co pamiętam, miałam tam na pieńku z każdym, kto kojarzył mojego nicka, bo dokonywałam notorycznych “nadinterpretacji” i zapewne kłóciłam się o wszystko.
Teraz to już nie ma żadnego znaczenia: co się wykłóciłam to moje, co nadinterpretowałam to ich.

Z przyczyn nieoczywistych doprowadzenie tego do końca zajęło mi cztery lata.

Wiarę w to, że uda mi się nie polec z motyką w Słońcu straciłam po kilku miesiącach.
Wielokrotnie do tego wracałam – za każdym razem z nieco słabszym przekonaniem, że kiedykolwiek wyjdzie z tego coś sensownego.
Co nie przytłaczało mnie technicznie, wykańczało emocjonalnie… i tak na zmianę.

Dopiero po roku uświadomiłam sobie, jak bardzo nie chcę, by zrobił się z tego jakiś personalny bełt. Na okoliczność personalnych bełtów założyłam bloga.
Skasowałam wszystko, co do tamtej pory napisałam. Komentarz do co drugiego screena dałby się podstawić do wzoru X-> ja + nie X.
Nie o to mi chodziło. Moment, w którym wypadało jeszcze to wszystko zrobić “na świeżo” dawno minął – a skoro tak, to mogło spokojnie zawisnąć między opcją “możliwe, że nie zrobię tego nigdy” a “ale jeśli jednak, to postaram się to zrobić lepiej“.

Zrobiłam co mogłam. Lepiej nie będzie. Nie zamierzam się tym dręczyć przez kolejne lata. Chcę to mieć wreszcie za sobą, nie przed oczami, jak wyrzut sumienia.

W ciągu ostatnich miesięcy zrozumiałam, że bardzo bym chciała, by to nie wyglądało jak personalne wąty.

Bo nie chodzi o to, co kto napisał, tylko o to, co inni dostali do czytania.

W ferworze dyskusji mogło to wyglądać różnie.
Ale tak to jest: ludzie sobie gadają, mając na myśli różne rzeczy, czasem są czymś zaaferowani do tego stopnia, że nie zwracają uwagi na to, co obnażają przy okazji.

Sporadycznie zdarzają się też niefortunne wyrażenia – choć akurat na tym forum większość użytkowników była tak miła, że wielokrotnie powtarzała morał ze swojej opowieści, pięknie rozwijając wątek i miażdżąc wszelkie ewentualne zalążki wątpliwości względem tego, co mają na myśli.

Lata mijają, ludzie jako jednostki się zmieniają (niektórzy), ale ludzie jako grupa pozostają z grubsza tacy sami.

Nikt nie chłonie treści mając na względzie to, że ta czy tamta osoba może za kilka lat myśleć zupełnie inaczej, żałować swoich słów, nie dowierzać że kiedykolwiek padły z jej ust czy wyszły spod palców.
Chłonie to, co ma podane: tu i teraz.
Szczególnie mocno odbiera wszelkie wypowiedzi na temat tego, co go dręczy.

Ponowne zapoznawanie się z tym, co znalazłam na tamtym forum było… koszmarne.

Straciłam rachubę, ile razy miałam ochotę zacząć krzyczeć i już nigdy nie przestawać.
Straciłam rachubę, ile razy zaczęłam ryczeć z bezradności.
Zabierałam się za to dziesiątki razy dokładnie wiedząc, z czym będę mieć do czynienia, a i tak… w okolicach dwudziestego przejrzanego posta byłam wyczerpana, tak kompletnie wycieńczona, że musiałam się zająć czymś innym (a potem wcale nie chciało mi się do tego wracać), ale na nic innego też nie miałam już siły.

W obecnie już bliżej mi nieznanym przedziale czasowym pozbyłam się dziesiątek screenów z wynurzeniami autorstwa osób, które do tej pory podejrzewam o hobbystyczną perfidię i chęć szkodzenia ludziom dla własnej rozrywki.

95% tego co zostało, to treści, których autorzy mieli – moim zdaniem – dobre intencje.

To jeden, wielki festiwal victim blamingu, ale większość uczestników nie miała bladego pojęcia, czym właściwie jest victim blaming.

Wychodzili z założenia, że – by można im to zarzucić – musieliby mówić otwarcie, że ta konkretna osoba jest w 100% winna, że została przez kogoś skrzywdzona LUB, że musieliby twierdzić, że WSZYSTKIE ofiary przemocy są całkowicie odpowiedzialne za to, co je spotkało.

Realny Świat z ich opowieści aż nazbyt często przypominał skrzyżowanie Mad Maxa i londyńskiej White Chapel z okresu świetności Kuby Rozpruwacza, suto okraszony grupami nagich kobiet, przechadzających się ulicami w bezksiężycowe noce.

Własne doświadczenia i obserwacje nie mogły ich doprowadzić do takich wniosków, bo Polska u progu dwudziestego wieku tak nie wyglądała.
Zatem: albo hasali ostro naćpani i nigdy nie schodzili z fazy na psychodelikach, albo nigdzie nie hasali, ale ufnie przyjęli wszystkie prawdy życiowe z drugiej ręki.
Żadna z tych osób nie była zawieszona w próżni.
Nie miałam, nie mam i nie będę mieć pojęcia o tym, czego doświadczali i co sprawiło, że zaczęli myśleć w ten sposób.

Zakładam, że starali się dojść do jak najrozsądniejszych wniosków, bazując na tym, co przyswoili jako fakty, standardy, prawidłowości, morały i tak dalej.

Wygląda to jak wygląda… czy miało szansę wyglądać inaczej?

Wątpię – ale teraz już ma.

Nie miało to, nie ma i miało nie będzie nic wspólnego ze mną.

Minęło sporo czasu, odkąd zaczęłam. “Zbyt” dużo, ale chyba mniej więcej tyle, ile musiało minąć.
Nie byłam w stanie konsekwentnie się tym zajmować przez dłuższy okres.
Kilka dni docinania screenów i kilka tygodni zbierania się po tym do kupy.
Kilka dni segregowania ich na mniejsze grupki “tematyczne”, a potem kilka miesięcy odwyku od wszystkiego, bo zaczynałam mieć problemy z normalnym funkcjonowaniem.

Z perspektywy czasu wiem, że niepotrzebnie próbowałam się zmobilizować do zrealizowania tego pomysłu jak najszybciej: byle nie skończył jako jeden z niezrealizowanych, bo był dla mnie znacznie ważniejszy – udawało się na krótką metę, ale potem… psychicznie po prostu nie mogłam tego znieść.

Obiecałam sobie, że to zrobię. Niekoniecznie “na już”, ale zrobię.

Chodziło o przygotowanie kompilacji postów, poruszających tematykę gwałtu i przemocy seksualnej, znalezione na tym, konkretnym forum.

Nieopatrzne zapuszczenie się w dział dyskusyjny na forum filmweb.pl czy “feministyczne” grupy na fb często owocowało znajdowaniem podobnych (a w przypadku filmwebu znacznie gorszych treści).
Nie zaryzykowałabym stwierdzenia, że oto to jedno konkretne jest/było bardziej bezlitosne niż jakiekolwiek inne miejsce w sieci – bo to nie byłaby prawda. Nawet gorzej: niewykluczone, że to było jednym z bardziej wyrozumiałych.

Kiedy bite trzy cztery miesiące temu usiadłam do tego z mocnym postanowieniem, że tym razem naprawdę to skończę, nie wierzyłam, że to się stanie.

Bardzo chciałam, ale spodziewałam się, że w pewnym momencie – jak za każdym razem wcześniej: zwyczajnie tego nie zniosę.
Tymczasem… wszystko wskazuje na to, że jednak zniosę.
Ba, co nieco sugeruje nawet, że chyba właśnie kończę pisać książkę pod najidiotyczniejszym tytułem, o jakim kiedykolwiek słyszałam.

“KGNPWZNFW” brzmi godnie.
Nie umiem tego wymówić nie zapluwszy się, jest zatem adekwatne do mego majestatu.

Wcześniej miałam sporo wątpliwości: czy to w ogóle ma sens? Po co ja to robię?
Zostałam z: nie, najmniejszego, ale obiecałam.

Mam nadzieję, że żadna z osób, których wypowiedzi umieściłam w poniższym opracowaniu nie ma mi tego za złe.

I to jest dość drastyczny zwrot akcji, bo o ile mnie pamięć nie myli, kiedy zabierałam się za to po raz pierwszy, chciałam dołożyć wszelkich starań, żeby absolutnie każda osoba, której wypowiedź zapragnęłam przytoczyć miała mi to za złe jak jasna cholera.

Trudno mi stwierdzić, czy byłam głupsza wtedy, czy jestem teraz.
Wtedy wychodziłam z założenia, że w przytłaczającej większości przypadków motywem nadrzędnym osób, zabierających głos były takie rzeczy jak sadyzm, podłość, perfidia, chęć poniżania i zadawania bólu.
Teraz widzę głównie niewiedzę, ignorancję, bezmyślność, niedoświadczenie i echa własnego (nie mojego, tylko cytowanych) bólu, w związku z czym moja furia znacznie osłabła. Prawie zdechła.

W tej wersji – a inne nie ujrzą nigdy światła dziennego – w żadnym z przytoczonych niżej i wyżej przypadków nie chodzi już o to, kto, co i kiedy napisał.

Na pewnym etapie spędziłam wiele godzin (naprawdę wiele godzin) na przycinaniu podpisów i zamazywaniu nicków z awatarami przy każdym screenie, ale ostatecznie wróciłam do ich “naturalnej” formy.
Te wypowiedzi nie pojawiły się na prywatnej grupie dyskusyjnej, nie wydarłam ich z niczyjego, osobistego bloga. Nie były kierowane do żadnej wąskiej, sprecyzowanej grupy odbiorców.
Wszystkie te rzeczy zgodnie z wolą portalu wiszą w internecie, obnażając to, co naprawdę siedzi w ludzkich głowach.

Nie “w głowie osób, które to pisały”.
W głowie każdego, kto czytając to nie zwariował z przerażenia i rozpaczy.
W głowie każdego, kto się nie sprzeciwił.
W głowach milionów ludzi, którzy powtarzają to w innych miejscach i pielęgnują te przekonania, utrwalają je, popierają, przekazują dalej i nie widzą w takich rzeczach nic złego.

Jakkolwiek skora jestem do przypisywania ludziom jak najgorszych intencji – zwłaszcza jeśli są w swojej postawie konsekwentni i nie wykazują żadnych oznak zwątpienia – tak wydaje mi się, że wszystkie te screeny bardziej niż cokolwiek innego obnażają realny stan edukacji i świadomości seksualnej u progu XXI wieku.

Takie rzeczy siedziały ludziom w głowach kilka lat temu, te same rzeczy siedzą w nich nadal.

Chciałoby się wierzyć, że jakieś artykuły, wywiady, przemówienia, akcje uświadamiające, nowe informacje i dość znaczące odrzucenie tabu związanego ze sferą seksualną – zwłaszcza dotyczące przemocy, traumy, nadużyć; molestowania, gwałtów sprawiły, że ludzie lepiej rozumieją problem i już tak bezmyślnie nie młócą jak cepem, dzieląc się mądrościami wyssanymi z domysłów ich rodziców i dziadków.

Chciałoby się, ale nie ma ku temu żadnych podstaw. Jesteśmy z grubsza w tym samym miejscu.
Niby już wiemy, że jak skaleczymy się w kolano, to dobrze jest opatrzyć ranę, ale nie wpadliśmy na to, że przed przyklejeniem plastra nie należy jej nacierać błotem.

Po części chciałabym mieć luksus patrzenia na to z perspektywy osoby, która sama nigdy nie przyłożyła do tego ręki, ale go nie mam.

Napisałam tam parę syfiastych wiadomości, których teraz się wstydzę… i których wstydziłam się już po paru godzinach od napisania.
O ile pamiętam nie uraziły żadnych wrażliwych, recenzenckich serduszek, uczyniły mnie częścią problemu.
I dobrze – tego by tylko brakowało, żebym próbowała rozkręcić jednoosobową krucjatę widząc siebie jako jedyną sprawiedliwą.
Nie jestem nią, jestem takim samym bezmyślnym gnojem jak cała reszta (bezmyślnych gnojów).
Ramię w ramię budowaliśmy razem kulturę gwałtu, a skoro część tej budowli należy do mnie, mogę spróbować zburzyć chociaż ten kawałek, bo wiem z czego jest zbudowany.
Gdybym była jedyną sprawiedliwą… to mogłabym tego nie wiedzieć.

Mam oczywiście całe mnóstwo zajebistych wyjaśnień na to, dlaczego w obrzydliwy sposób powiedziałam ofierze gwałtu, że jest odpowiedzialna za dołożenie wszelkich starań do ujęcia i ukarania jej oprawcy – po tym, jak napisała, że się boi i nie ma na to siły…
dlaczego napisałam ofierze przemocy, że musiałaby ogłupieć z niedojebania, żeby zgadzać się z tezami, które padły wcześniej – co było zdaje się wyrazem mojego negatywnego stosunku do filozofii pt. “on na pewno nie ma złych intencji“…
dlaczego w momencie, kiedy ofiara zastanawiała się, czy zgłosić sprawę na policję skupiłam się na kłótni z inną użytkowniczką, która obiecała jej, że jeśli tylko pójdzie i zacznie mówić, to od tego momentu “wszystko będzie dobrze”, upierając się, że przecież nie może jej tego obiecać…
ale nie wydaje mi się, by koniec końców miały znaczenie.

Wyszło jak wyszło, czyli podle. Nie powinnam była tego pisać, a przynajmniej nie w taki sposób.
Podejrzewam, że najbardziej trafnym będzie stwierdzenie, że ja też jestem owocem wyhodowanym w kulturze gwałtu, odruchowo bardziej skłonnym do szukania źdźbła w oku ofiary, nie dostrzegając belki we własnym (czy w tym powiedzeniu nie powinno przypadkiem chodzić o okno, nie o oko? jakie źdźbło w oku? jęczmień pod?),

Chciałabym czuć się na tyle pewnie, by móc napisać to w czasie przeszłym i stwierdzić, że teraz już na pewno nie przykładam, ale to nie jest ten moment.
Jak na razie nic nie zrobiłam, żeby to – za przeproszeniem – odkupić (czy tam zrównoważyć).
To, co niebawem zacznę publikować raczej nie będzie równowagą. I nie podoba mi się – sama idea wyciągania tego poza jego macierzyste podwórko trochę mi zgrzyta, wolałabym móc to załatwić tam, ale nie było takiej możliwości. Byłam zbyt wściekła, by wtedy to wszystko wyrazić… a nawet jak wyjątkowo nie byłam, to i tak szybko ulatywało w przestrzeń.

Z tego miejsca chciałabym gorąco podziękować wszystkim tym, którzy tak zawzięcie mnie cenzurowali.

Nie miałam pojęcia jak monstrualna jest skala tego koszmaru.
Nie widziałam, że jestem jego częścią i mogąc bez skrępowania i konsekwencji mówić, co mi leży na wątrobie… prawdopodobnie skończyłabym temat na dziesięciu postach i wróciła do dyskutowania z innymi użytkowniczkami o penisach naszych partnerów.
I nigdy nie zaczęłabym pisać bloga.
A lubię pisać tego bloga.

 

 

Część pierwsza:

A ja to bym na Twoim miejscu…

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 4.5 / 5. Wyniki: 2

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.