Grzeczne dziewczynki (za moich czasów nikt nie robił z igieł wideł)

4.7
(3)

Za parkami, za domkami… w tym momencie nie umiem tego znaleźć, a narobiłam tyle szkiców i postów, że gubię się między tym, co opublikowałam, odłożyłam na później i skasowałam, ale mam wrażenie, że napisałam gdzieś, że ~ w mojej szkole nikt nikogo nie wyzywał od gejów.
Nawet, jeśli tego nie napisałam, to zdecydowanie miałam taką myśl, którą wypadałoby sprostować: nie pamiętam takich sytuacji. Może były, ale po prostu nie byłam ich świadkiem? Może byłam, ale nie pamiętam?

Nie wiem i raczej już się nie dowiem. Lista wspomnień na tyle jaskrawych, by nadawały się do opisywania nie jest długa, choć – póki nie zabrałam się za opisywanie miałam wrażenie, że mam ich znacznie więcej. Niby mam, ale w większości to krótkie urywki nie tworzące żadnej interesującej historii.

Wyzywania kogokolwiek od gejów nie pamiętam, za to od lesb i owszem.

Póki nie przeszkadzałam nikomu w zabawie, nie było problemu. 
Zresztą… pierwszej propozycji wspólnego znęcania się nad koleżanką nie zrozumiałam.
Stałam, gapiłam się i czekałam na moment, w którym okaże się, że to jakaś inscenizacja albo żart, albo… nie wiem, COŚ.
Nie okazało się, ale i tak nie mogłam załapać czemu jedna robiła wszystko, co kazała druga, chociaż to było upokarzające i okropne. Poszłam sobie stamtąd.
Potem próbowałam zapytać o to tę, która była upokarzana, ale kazała mi się ~zająć swoimi sprawami.

Oczywiście nie mam pojęcia co powiedziała, minęło zbyt wiele czasu, pamiętam tylko jeszcze mniej zrozumiałe wtedy dla mnie poczucie, że mam się odwalić.
Dużo później olśniło mnie, że przecież nie miała powodu sądzić, że jestem jej koleżanką czy łaskawą wybawicielką, a sporo przesłanek pozwalających na podejrzewanie, że szykuję jakiś kolejny numer, żeby jej dowalić. Olała mnie więc, a ja wyciągnęłam sobie kosmiczny wniosek i przeżyłam parę ładnych lat w przekonaniu, że są ludzie, którym odpowiada bycie ofiarą.
No bo przecież nie protestowała i nie poskarżyła się na swoje nieszczęście (kolejnemu potencjalnemu oprawcy).

“Problem” pojawił się kiedy uniemożliwiłam jednej z “koleżanek” znęcanie się nad inną dziewczynką.

Drażniła mnie ta nadęta pinda, jej rosnąca pozycja w stadzie. A zwłaszcza to, że wszyscy stawiali ją za wzór, którym być wcale nie powinna. Pewnie był jakiś dodatkowy “drobiazg”, który sprawił, że miałam coraz większą ochotę ją zaatakować.
Stanęło na tym, że zachowałam się – ujmijmy to enigmatycznie: średnio.
Ale bezpośrednią konsekwencją mojego ówczesnego średniego zachowania był koniec otwartego i fizycznego znęcania się nad tą dziewczynką, która stwierdziła, że ma dość.

No a tamta małpa podjęła próbę udupienia nas obu :)

Mimo wszystko możliwe, że dałybyśmy sobie radę całkiem nieźle, gdyby nie nasi rodzice… ba! tych konfliktów prawdopodobnie w ogóle by nie było.
Moim uroiło się w głowach, że małpa będzie miała na mnie “dobry” wpływ i spędzanie czasu z nią będzie korzystniejsze niż łażenie po lesie z kolegą, którego nie lubili.
W “normalnych” warunkach pewnie skończyłoby się na tym, że nie przypadłybyśmy sobie do gustu i rozeszły w przeciwnych kierunkach. No ale… nie można było. Po kilku wymuszonych wizytach, które musiałyśmy sobie złożyć znienawidziłyśmy się na amen.
Stanęło na tym, że śmiała się z tego, że jestem od niej młodsza i ona znacznie szybciej będzie dorosła, a ja zawsze będę dla niej dzieciakiem. W odpowiedzi podobno groziłam jej śmiercią (wcale nie: powiedziałam tylko, że może nie dożyć – nie sugerowałam, że mogę mieć z tym cokolwiek wspólnego). Ku mojej radości jej matka potem nie życzyła sobie mojego towarzystwa (swojej narobiłam takiego wstydu, że “za karę” darowała sobie kolejne próby szukania mi znajomych).
Matka drugiej dziewczynki też uroiła sobie, że jak jej córka będzie koleżanką małpy, to będzie się lepiej uczyć i w ogóle: cud, miód, orzeszki. Małpa jej nie znosiła, ona nie znosiła małpy – różnica polegała na tym, że małpa mogła się kolegować z kim chciała, a dziewczyna miała problemy ilekroć jej matka zaczynała ją podejrzewać o nie dość zawziętą “przyjaźń” z małpą.
Małpa się zorientowała i natychmiast zaczęła to wykorzystywać do szantaży i wymuszeń. Była na etapie chwalenia się, że ma własnego niewolnika (ta, która proponowała mi wspólne zabawy zaczęła czerpać od niej inspirację).

Startowałyśmy ze strasznie słabej pozycji.

Nikt nam w to nie wierzył, bo to były “dobre” dzieci, a my… no, my nie. Ona była biedna, więc pewnie patologiczna, więc pewnie wymyślała z zazdrości.
Ja byłam trochę mniej biedna, więc za każdym razem, kiedy próbowałyśmy komuś powiedzieć, co się dzieje, robiłam za “zmanipulowaną ofiarę tej intrygantki, bo potwierdzałam jej słowa i opowiadałam jakieś “niestworzone historie” o dziewczynkach, które przecież-nigdy-by-czegoś-takiego-nie-zrobiły.
Któregoś razu małpa źle obliczyła czas i zaserwowała kilka swoich tekstów tuż pod nosem wychowawczyni. Potem m.in. musiała się zmierzyć z bezlitosnym “nie spodziewałam się tego po tobie” z ust wychowawczyni i… tyle.
Zapewniła nas, że to był jednorazowy wyskok – nie, nie małpa. Wychowawczyni nas o tym zapewniła, mimo że doskonale wiedziała, że nie był ani jedyny ani przełomowy.

Nie radziłam sobie z sytuacją, ale nauczona przykładem problemu spódniczkowego nie strzępiłam ozora. Spróbowałam raz, spróbowałam drugi i dałam sobie spokój uznawszy, że jeśli w ogóle cokolwiek osiągnę, to prędzej szlaban dla siebie.
Prosiłam w duchu, by za którymś razem wreszcie zdecydowała się na jakąś formę fizycznej agresji w moim kierunku. Nie wierzyłam, że ktokolwiek to przerwie, ani że kiedykolwiek dadzą nam spokój, ale nie chciałam przegrać. Nie pamiętam, czy cokolwiek odpowiadałam na obelgi ze strony małpy i jej koleżanek – możliwe, możliwe, że nie. Pamiętam, że czekałam na moment, kiedy będzie sama, myśląc, że zrobię jej nie-wiem-co, ale kiedy faktycznie była sama, nie zrobiłam jej nic, bo cóż by mi z tego przyszło?

“Lesba” pojawiała się chyba dlatego, że po prostu była najgorszym wyzwiskiem, jakim można było kogokolwiek obdarzyć. Nie wiedziałam, co znaczy.
Długo nie wiedziałam. Potem zaczęłam się zastanawiać, czy to miało związek z tym, że trochę tą “lesbą” jednak jestem, ale – dość dziwny by to był pomysł zważywszy na to, że byłam kim jestem przez cały czas, koleżanka nie była, a “problemem” było to tylko do momentu, kiedy zmienił się układ sił.

Zaczęło się pod koniec drugiej klasy, skończyło na początku piątej, kiedy jedna osoba się wyprowadziła, a do nas doszło dwóch nowych uczniów.

Jeden był… dziwny. Nigdy nie widzieliśmy czegoś takiego. Pamiętam swoje bezgraniczne zdumienie, że nauczyciel każe mu robić to i tamto, a on kładzie się na materacach i stwierdza, że nie ma takiego zamiaru. Do tamtego momentu sceny z “Walki o ogień” rozgrywały się tylko na przerwach, ewentualnie w drodze do i ze szkoły. Od tamtego momentu także i na lekcjach.
Jeszcze dziwniejsze jest to, że pamiętam zdziwienie jego leżeniem na materacach, a nie pamiętam, jak doszło do tego, że się z nim pobiłam. I o co – nie mam pojęcia. Ciężko też nazywać to “bójką”. Skopał mnie.

Gdybym miała opisać wszystkie “problemy” związane z przemocą, ten wpis stałby się jeszcze dłuższy, więc daruję.

Bójek było więcej, znacznie więcej. Niektórzy chłopcy i niektóre dziewczyny się nie biły – i generalnie też nikt ich nie bił, jeśli już, to obrywali w inny sposób. Reszta lała się przy każdej okazji, ale to było takie na wpół udawane. Ostatecznie to była tylko podstawówka – nie wciskaliśmy sobie nawzajem palców w oczodoły ani nie łamaliśmy nosów.

W czasie bójek starałam się w miarę możliwości nie robić nikomu krzywdy, nie zawsze z wzajemnością, ale to były poniekąd dobrowolne interakcje.
Raczej nie padałam ofiarą przemocy fizycznej – nie licząc takich drobiazgów jak szczypanie, kiedy nie chciałam oddać swoich kredek.
Albo zrzucenia z rozhuśtanej do 300 stopni metalowej huśtawki, którą po upadku oberwałam prosto w łopatki i która zdarła mi skórę z rąk i pleców na długości kilkunastu centymetrów – nie jakoś koszmarnie; ot, głębokie zadrapania i siniaki. Przez chwilę nie mogłam wstać a przez resztę dnia byłam nieprzytomna.
Albo wepchnięcia do lodowatej rzeki… – ot, takie tam – w drodze do domu zamarzałam tylko od kolan w dół.

Skopanie nastąpiło już po huśtawce – ale albo zdążyłam o tym zapomnieć, albo wtedy nie było aż tak źle – bo czułam, że nigdy w życiu nic tak mnie nie bolało. Nikt nigdy wcześniej nie zasunął mi kopa na pełnej prędkości i nigdy wcześniej nie miałam tak jaskrawo bordowych sińców. Raz centralnie między nogi i trzy kolejne już “tylko” w podbrzusze. Nie dałam rady dojść do domu o własnych siłach, a wyglądałam tak, że ktoś wpakował mnie do samochodu i podwiózł.
Nie powiedziałam nikomu, bo na myśl o pokazaniu gdzie mnie skopał czułam się jeszcze gorzej. Bałam się, że umieram, bo wysikałam się z krwią, ale nie chciałam umierać ze spodniami w kolanach. Zresztą… dlaczego akurat tym razem miałoby to cokolwiek dać? Mówiłam setki razy i nic nie dawało.
No i… jak już poczułam się trochę lepiej, to robiło mi się niedobrze na myśl o tym, że wobec niego mogliby wyciągnąć jakieś konsekwencje, bo wszyscy mieli go za wrzód na dupie – a wobec tych dwóch małych sadystek nie, bo to przecież dziewczynki i nic takiego się nie stało.

Przez kilka kolejnych dni udawałam, że jestem chora, żeby nie musieć nigdzie chodzić, bo bolało przy chodzeniu.

Jak wreszcie poszłam, to okazało się, że mój najlepszy (vel. jedyny) kolega jest już najlepszym kumplem tego, który mnie skopał. I przyszłam sobie jak zwykle, na miejsce z którego zwyczajowo zaczynaliśmy swoje eskapady, to okazało się, że jesteśmy w trójkę. Powiedział, że on mnie sory za to – to też było zupełnie nowym doświadczeniem.
Nikt nigdy wcześniej mnie nie sory za cokolwiek (wymuszanych w szkole “przeprosin”, połączonych z uściśnięciem dłoni i przesyłaniem sobie serdecznego “zdechnij w męczarniach” nie liczę).
Przyjęłam, nigdy więcej nic mi nie zrobił. Mnie. Bo z innymi bił się dość intensywnie.

Nasze drogi zaczęły się rozchodzić, kiedy mieliśmy po 13-14 lat, a moje zainteresowania ewoluowały w nieco bardziej wapniackie. Trzeba przyznać, że średnio byli zainteresowani szyciem damskich sukienek.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 4.7 / 5. Wyniki: 3

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.