Chłopcy tak mają (za moich czasów nikt nie robił z igieł wideł II)

5
(2)

Dawno, dawno temu, za płotami, za wioskami toczyło się życie, które zgodnie z nadal obowiązującymi standardami krystyny można by określić mianem “normalnego”.

Zaczęłam opisywać radosne przygody okołoszkolnej części mojego dzieciństwa na niedługo przed bezcenną wypowiedzią pani Krystyny, która uważa prześladowanie słabszych za owoce liberalno-lewackiej propagandy. Za moich czasów tego nie było, żadnej demoralizacji, przeżyliśmy (my – ja i grupka moich koleżanek i kolegów) dzieciństwo i młodość zgodnie z “naturą”.
Opisałam też wiele innych rzeczy, ale nie zebrałam się na opublikowanie ich – co znaczy, że zrobię to za jakiś czas albo wcale. Jeszcze nie wiem, ale stąd “vol. 2”.

Pierwsza fala nostalgii napadła mnie jakieś kilka tygodni temu, w kuchni, pakując owsiankę do słoika celem jej późniejszego spożycia poza domem.

Niestety niewiele pamiętam z zerówki. Przy różnych okazjach próbowałam sobie przypomnieć, ale nie… nie mam nic poza kilkoma przebłyskami.
Szuranie kolanami po gołym parkiecie… kolejka do dwóch udręczonych, ruskich lalek siedzących na półce… i spędzanie przerw na jakiejś dziwnej konstrukcji – nie pamiętam czym była (resztką rusztowania? dziwnym parawanem?) – stało to w klasie i przy każdej możliwej okazji się na to wspinałam i siedziałam na kancie, machając nogami, walcząc z kilkorgiem innych dzieci o pierwszeństwo wspinaczki. Maksymalnie na rogach mogły siedzieć cztery osoby, ale wspiąć mogliśmy się tylko w jednym miejscu i tylko od dobrej woli pierwszego na miejscu zależało, czy przesunie się na któryś z “wolnych” rogów i umożliwi wejście kolejnym.
Strasznie zazdrościłam mniejszym dzieciom, że krzesła są dla nich za duże i muszą się na nie wdrapywać, ale za to potem mogą siedząc machać, zwisającymi z nich nogami – ja nie mogłam, byłam prawie najwyższa i fundowałam sobie substytut, machając nogami, siedząc na kancie CZEGOŚ, za co pani ciągle nas upominała, powtarzając, że to nie jest miejsce do siedzenia.

Jeśli chodzi o zazdrość, to jej obiektem był też należący do jednej z koleżanek twardy tornister, w którym nic się nie gniotło.
Ja miałam tylko jakiegoś cudem zdobytego wora na sznurku… z nadrukiem Barbie – którego zazdrościła mi połowa klasy (żeby było śmieszniej: z tą dziewczyną włącznie – ale o tym dowiedziałam się parę lat później, wtedy niezbyt wiedziałam, co to Barbie). Dostałam tego wora nie w zerówce, tylko jakoś z rok-dwa lata później, ale na tamten tornister gapiłam się tęsknym wzrokiem chyba aż do końca trzeciej. Nie wiem, co nosiłam w zerówce. Wydaje mi się, że coś czarnego z nadrukiem z cukierków, ale nie wiem, czy to było przed Barbie, czy po.

Poza siedzeniem na czymś i zazdrością o plecak (która niekoniecznie była zerówkowa, ale chyba wtedy się zrodziła) zachowały mi się tylko wspomnienia z codziennego porównywania śniadań i śmiania się z każdego, kto miał kanapkę w papierze, do którego brzydko przyklejało się masło. Eleganckie kanapki były zawinięte w folię aluminiową. Marzyłam sobie, że też kiedyś będę mieć kanapkę w folii aluminiowej, ale nigdy o tym nie wspomniałam o tym w domu, bo wydawało mi się, że to coś tak abstrakcyjnie drogiego, że nawet nie ma o czym mówić…
Byłam też święcie przekonana, że te dwie czy trzy osoby, które miały kanapki w ekskluzywnym sreberku mają je codziennie ciągle w tym samym sreberku i pilnują, żeby nie zniszczyć (zresztą może i tak było).

Najjaskrawszym wspomnieniem jest mleko w słoiku.
Zwykłe, krowie mleko. W zwykłym, małym słoiku z lekko nadrdzewiałą nakrętką, które kiedyś wyciągnęła jedna z dziewczynek. Chyba nawet nie miała kanapki, tylko kromkę chleba i mleko w słoiku.
Śmiechu było co nie miara, została wydrwiona za wszystkie czasy i skończyło się na tym, że mleko wylała w kiblu i w ogóle przestała jeść w szkole twierdząc, że nie jest głodna. Raczej była. Tzn. na pewno była – ale to już wiedza zdobyta po latach – wtedy niezbyt mnie to interesowało, ani jej słoik ani drwienie z niej. Pewnie bym podrwiła, ale nie rozumiałam, co jest nie tak z tym słoikiem. Zapytałam babci, ale nie dowiedziałam się niczego konkretnego, tylko że też mogę nosić mleko jak chcę. Nie chciałam.
Potem, jak już zrozumiałam – tzn. jakieś 10 lat “potem”, na fali buntu wobec tej niesprawiedliwości zaczęłam ostentacyjnie nosić ze sobą kakao w butelce, czekając aż ktoś się przypieprzy, ale nikt nie raczył.

Swoje dzieciństwo wspominam dobrze i kojarzę jako szczęśliwe.

Koszmary stanowiły znaczną mniejszość, więc… cóż.

Jakoś w pierwszej klasie kolega z klasy wrzucił mi plecak do rzeczki. Pani kazała mu go wyjąć, ale wszystko przemokło i miałam przez to atrakcje w domu. Mimo wymuszonego uściśnięcia dłoni nadal miałam o to pretensje, więc następnym razem wrzucił do rzeki mnie, bez plecaka. Znowu miałam atrakcje w domu.
Do szkoły prowadziły wąskie, wysokie, betonowe schody z poręczą na 3/4 długości. Kiedy nadarzyła się okazja, zepchnęłam go z nich na beton, a o tym, że to nie najlepszy pomysł pomyślałam dopiero, jak już leżał na dole.
Udało mi się go nie zabić ani nie połamać. Przez moment zanosiło się, że będę mieć w związku z tym atrakcje i w domu i w szkole, ale chłopak uparł się, że go nie popchnęłam i powtarzał to dopóty, aż wszyscy, którym wydawało się, że widzieli to nieco inaczej uznali, że im się wydawało. Okazało się to początkiem pięknej przyjaźni i bujaliśmy się ze sobą przez kilka ładnych lat – co jest o tyle istotne, że to przez niego zaczęłam podejrzewać, że z pewnymi sytuacjami jest coś nie tak.

(ale do tego wrócę)

Wychowanie dzieci zaczynało się od wbicia im do głowy, że nie mamy prawa do decydowania o sobie. Że oni będą o nas decydować i mamy robić co każą, nie protestować, nie jęczeć, nie płakać i nie pytać “dlaczego”, bo jedyną odpowiedzią i tak będzie nieśmiertelne “bo ja tak mówię“.

Wtedy wydawało mi się, że nie ma innej opcji… – no bo nie ma: jeśli dziecko jest wrzodem na dupie, małpką do tresowania lub workiem do bicia, to nie ma.
Nie wiem, czego na etapie przed-szkolnym doświadczały moje koleżanki, bo wtedy ich jeszcze nie znałam, ale zdaje się, że miały podobnie – plus ewentualnie intensywniejsze bicie i alkoholizm ojca.

Kiedy poszłyśmy do szkoły* zaczęło się podnoszenie spódniczek.

*- tj. do pierwszej klasy po zerówce.

Nie wiem, czy jestem już na tyle stara, by inni zabierający głos w temacie molestowania seksualnego o tym zapomnieli.
A może – choć wątpię – niedługo po tym jak skończyłam podstawówkę ktoś znalazł sposób na rozwiązanie tego problemu?
Niewykluczone, że i wcześniej, ale nie mam jak tego stwierdzić, ani się odnieść. Pamiętam, że niektóre z nas miały dwie sukienki do Komunii – długa, biała na samą uroczystość i jakaś w miarę elegancka, ale krótsza, do kolan na Biały Tydzień i na procesję w Boże Ciało (żeby nie zniszczyć tych pożyczonych, lub na szybko odsprzedawanych kiecek) – i że zadzierali nam je do góry nawet, kiedy stałyśmy pod kościołem.

Od drugiej do piątej klasy chodzenie do szkoły w spódnicy było jednym, niekończącym się świeceniem majtkami i rozpaczliwymi próbami zdarcia spódnicy z głowy, na którą je nam zarzucali.
Chłopcy nie tylko maniakalnie nam je do podnosili, ale i – w przypadkach jakiejś bardziej zawziętej walki o utrzymanie jej na miejscu – zdzierali nam je tak, że kończyłyśmy z gumką w kolanach albo pod pachami.  Non stop, dzień w dzień, na każdej przerwie, w każdej minucie, kiedy nauczyciela nie było na horyzoncie. Nierzadko nawet wtedy, kiedy był.

Były jakieś pogadanki, grożenie palcem, upominanie, ale nawet nie dostawali uwag do dzienniczków.
My miałyśmy sobie pilnować spódnic, nie wrzeszczeć i zrozumieć, że chłopcy są w takim wieku, że nie są w stanie nad tym zapanować, a oni mieli się starać być grzeczni.

No i zrozumiałyśmy.
Ja też “zrozumiałam”, ale byłam zbyt nerwowa by nie urządzać bójek w tej sprawie.
Biłam się więc – ale z silnym poczuciem, że jestem niegrzeczna.

Nie wiem, jaka była skala tego problemu, ale na pewno nie ograniczał się do naszej szkoły. Kiedyś narzekałam na to dwóm kuzynkom w podobnym wieku – chodziłyśmy do różnych szkół oddalonych od siebie o kilkadziesiąt kilometrów i obie wiedziały, o czym mówię.
Kiedy jedna z koleżanek z klasy wróciła po tym, jak przez rok chodziła przez rok do szkoły w innym zakątku kraju, poinformowała nas, że i tak miałyśmy jak w raju, bo tam nie tyle podnosili spódniczki, co zdzierali ubrania – i nie równolatkowie, a kilka lat starsi chłopcy. I że któregoś razu napadli i rozebrali dziewczynę do naga. W szkole podstawowej, pod klasą, w czasie lekcji, kiedy nauczyciel się spóźniał.
Nie wiem czy i jeśli tak, to jakie konsekwencje ich wtedy spotkały, ale raczej niezbyt poważne, bo nadal normalnie chodzili do szkoły i siali postrach.
Za to tamtą dziewczynę rodzice podobno przenieśli do innej podstawówki – ze względu na ten fragment cała historia wydała mi się skrajnie niewiarygodna.
No bo żeby rodzice przejęli się czymś takim i faktycznie próbowali coś zrobić, żeby to przerwać? Pewnie jacyś totalni frajerzy.. Nieprawdopodobne…

Nie jestem pewna, dla ilu dziewczyn chodzenie w spodniach było jakąś opcją.
Ja w ogóle nie miałam spodni – nie licząc piżamowych i dwóch par “narciarskich” na zimę. Prawie wszystkie nosiłyśmy spódniczki i tyle. Nie było dyskusji.

Były dwie dziewczyny, które chodziły w spodniach i były wiecznie obcięte na krótko, bo ich rodzice wychodzili z założenia, że dzięki temu włosy urosną gęstsze.
Tzn. to nawet nie były spodnie, raczej takie niby-dresowe porcięta.
Zostawiali w spokoju jeśli chodzi o obmacywanie, za to prześladowali wyśmiewając, że nie są prawdziwymi dziewczynami i nikomu się nie spodobają.
Nie jestem w stanie tego powtórzyć ani zacytować, nic konkretnego nie utkwiło mi w pamięci – poza tym, że nie mogłam się zdecydować, czy zazdroszczę im możliwości normalnego przejścia po korytarzu, czy współczuję, że je przezywają. Z dwojga złego one chyba miały jeszcze gorzej.

Jak zaczęłyśmy same decydować o tym, w co się ubieramy, to przerzuciłyśmy się na dżinsy.

Oddając sprawiedliwość domniemanej rodzicielskiej obojętności – nie jestem pewna, czy mówiłyśmy o tym rodzicom. Może na początku coś tam przebąknęłam; jeśli tak, to nie zrobiło wrażenia.
Chyba za bardzo się wstydziłyśmy – a i nie oczekiwałyśmy zbyt wiele jako że najpopularniejszą radą była ta, żebyśmy się nauczyły radzić sobie same z takimi rzeczami (takimi = wszelkimi). A może mówiłyśmy, ale nie byłyśmy w stanie oddać  skali tego zjawiska?

Od pewnego momentu atakowałam za każdym razem, kiedy po prośbach i groźbach ktoś nadal pchał się z łapami.
Paradoksalnie – albo i nie – dzieci dość szybko pojmowały, że “nie” znaczy “nie”, dorośli nigdy. Nawet jeśli ktoś coś komuś robił na złość lub mimo protestów, to raczej ze świadomością, że robi to wbrew niemu, bez wmawiania, że jednak chce, albo mu się spodoba.
Dorośli dzielili się na takich, którzy od początku wychodzili z założenia, że jak dziecko nie chce to dziecko nie chce i na takich, którzy stawiali sobie za punkt honoru, że wymuszą coś dokładnie przeciwnego, bo dziecko by się zdemoralizowało, gdyby mogło decydować o czymkolwiek wszystkim.

Potem nastąpiła “faza” rozpinania staników, łapania za pączkujące piersi, tyłki, próby podglądania w kiblu…

Kiedy odblokowałam i z całej siły kopnęłam w drzwi nad którymi wisiał kolega z klasy, który przez to spadł i się poobijał (o podłogę dziewczęcej ubikacji) on dostał upomnienie, a ja miałam kłopoty. I to nie była jedyna taka sytuacja (ale jedyna z moim udziałem).
Wisienką na torcie była sytuacja koleżanki, która po serii wyzwisk, nieudanym uniku, kopnięciu (i zabraniu jej kolorowego szkiełka, znalezionego na poboczu) skopała “kolegę”, który ją atakował. Jej rodzice gościli na dywaniku u dyrektora, ona miała obniżone zachowanie i upomnienia od wychowawczyni przy każdej okazji, mimo, że ta cipa pani nie tylko wiedziała, ale i widziała setki razy ŻE i jak bardzo była atakowana, ale nigdy nie zrobiła absolutnie nic poza rzuceniem ukradkowego “uspokójcie się”.
Uspokoić się miała i ona (atakowana) jak i atakujący pod groźbą takich samych konsekwencji.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 5 / 5. Wyniki: 2

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

1 thought on “Chłopcy tak mają (za moich czasów nikt nie robił z igieł wideł II)

  1. Mieszkałem w małej wiosce na zachodzie kraju. Szkołę zaczynałem w latach przemiany ustrojowej. Prawie każdy miał ubranie do szkoły, po domu, jakiś lepszy strój który wyciągał z szafy z tytułu ważniejszych uroczystości. W pierwszych dwóch przypadkach był to na ogół dres. Z czasem zaczęły pojawiać się ciekawsze konfiguracje. Krajowi producenci rozszerzyli ofertę. Pojawiły się sklepy sprowadzające ciuchy z zachodu.

    Młodzież preferowała wygodne ubrania. Markowa bluza, profilowane spodnie, obuwie sportowe. Niektóre dziewczyny dbały o siebie w sposób ponadprzeciętny. Raz po raz ubrały się tak, że wszyscy je podziwiali ale były to rzadkie przypadki i właściwie bez znaczenia.

    Owszem, niektórzy chłopacy mieli pewne problemy w okresie dojrzewania. Niemniej na klasę było ich kilku. Owszem siali ferment. Niekiedy ich zachowania uruchamiały wyścig głupoty ale były to zjawiska rzadkie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.