Z pewnym zdumieniem odkryłam, że trzy* cztery lata temu aż tak zdecydowanie odcinałam się od strajków kobiet.
W pierwszej chwili nie mogłam zrozumieć dlaczego, a lektura posta (linkuję, acz nie polecam) niespecjalnie mi pomogła. Dość mocno się wtedy zakręciłam i nie dokończyłam, a teraz już nie wiem – czy nie umiałam dojść do końca ze swoimi myślami, czy skapitulowałam uznawszy, że post jest już nieznośnie długi a przedłużanie go w niczym mi nie pomoże.
W drugiej chwili zdziwiłam się własnym zdumieniem:
Czemu nie popierałam czarnego protestu? – z dokładnie tego samego powodu, który sprawił, że miałam mieszane uczucia wobec strajków 2020/21: myślałam o tym w cholerę za dużo i zbyt długo.
*- taaa… kiedy zaczynałam się szarpać z tym wpisem, od “wyjściowego” minęły trzy lata, a kolejnej fali protestów jeszcze nie było.
Tematowi aborcji poświęciłam już sześć wpisów i pewnie powstaną kolejne, bo bezmiernie irytuje mnie fakt, że jak do tej pory nie udało mi się wyrazić jasno.
Prób było sporo, więc logiczny wniosek jest jeden: poległam.
Ale spróbuję znowu, bo szkiców postów o aborcji wyklepałam tak nieznośnie dużo, że ewidentnie mi to ciąży i celem osiągnięcia względnego spokoju muszę spróbować jeszcze raz (albo dokładnie tyle razy, ile będzie trzeba).
Pisałam już o tym, że “dziecko z gwałtu nie zasługuje na życie“, o niemoralności kompromisu aborcyjnego z 1993 roku, i że dyskusje o prawie do aborcji są nie na temat… oraz o tym, że czarny protest trwa a kobiety nikogo nie obchodzą.
Nie, żeby powyższe posty były jakieś cudowne czy wyczerpujące, ale są względnie spójne i jestem z nich względnie zadowolona – a z tego pierwszego niezbyt: może nie na tyle, by go chować, ale na pewno na tyle, by spróbować jeszcze raz.
Wtedy, tak sobie krążąc wokół tematu nie wyrażam się ani w ułamku tak konkretnie i klarownie, jak bym sobie życzyła… i jak się w swoim mniemaniu wyrażałam.
To wrażenie szybko minęło, ustąpiło miejsca potrzebie napisania to w składniejszy sposób, ale nie umiałam jej zaspokoić.
Nie mogę powiedzieć, że wspierałam w jakikolwiek sposób wspierałam strajki z 2020 roku.
Wszyło na to, że nie popierałam czarnego protestu w żadnym momencie.
Kiedy się zaczynały, byłam zbyt chora nawet na jakieś mocno symboliczne działania, nawet na nadążanie za newsami. I to mogłoby być dobre wyjaśnienie, gdybym, częściowo ozdrowiawszy zrobiła cokolwiek, co dałoby się podciągnąć pod wyrazy poparcia: nic takiego nie zrobiłam.
No, pokłóciłam się z trzema osobami, które je gorąco potępiały, niemalże wchodząc w rolę ich oddanej entuzjastki… ale to było na zasadzie “nie zgadzam się z tym, co mówisz“.
Gdybym przynajmniej umiała stwierdzić, czy się pod nimi podpisuję, czy nie…
Tymczasem nawet wyzdrowiawszy całkowicie miałam mieszane uczucia.
Chciałabym móc się przyłączyć, ale nie mogę: jednocześnie fakt, że tego nie robię ciąży mi jak wyrzut sumienia.
Nie mogę, czułabym się jak oszust, albo nawet gorzej – jakbym przyznawała, że jestem skłonna do kompromisu.
A nie jestem.
Wolę nie mieć nic niż mieć pół, bo pół psa to martwy pies.
Oczywiście, że sprzeciwiam się rządowym postulatom.
Ale kompromisu” też nie akceptuję.
A i pod tym co reprezentowały sobą protesty też nie umiem się podpisać, bo zbyt wiele mnie tam mierzi.
Mam wrażenie, że jeśli wypluję z siebie to wszystko, jeśli w miarę składnie wyjaśnię samej sobie czemu nie popierałam czarnego protestu, to wreszcie będę mogła zająć jakieś sensowniejsze stanowisko niż “wydaje mi się, że w tym niezwykle złożonym sporze wszyscy są przeciwko mnie, więc nie ma nikogo, kogo mogłabym popierać”.
Oczekiwanie, że dziesiątki tysięcy ludzi będą mówić rzeczy, z którymi będę się w pełni zgadzać nie jest realistyczne, ale wciąż mam mieszane uczucia, bo te rozbieżności to żadne drobiazgi.
Gdybym była skłonna się z tym zgodzić chociaż w większości, w tych szacowanych “na oko” 51%, to nie zabierałabym się za takie posty dwadzieścia razy.
No i gdyby cały ten mój pożal się Boże światopogląd płynął w mniej kontrowersyjnym kierunku – jak “aborcja to zło, powinna być całkowicie zakazana” lub “aborcja to normalna rzecz, powinna być całkowicie dozwolona“, mogłabym się zapoznać z czyimś wywodem, przyklasnąć mu lub ewentualnie dopisać swoje uwagi i mieć spokój.
Ale jak bym nie kombinowała, tak i tak za każdym razem brnę w to samo: “kompromis aborcyjny z 1993 roku jest bardziej niemoralny niż całkowity zakaz aborcji i całkowita legalizacja aborcji razem wzięte – toksyczny i szkodliwy dla wszystkich“.
Zwykle jestem przeciwna próbom kwantyfikacji zła, ale to nie jest ten przypadek.
Zamordowano dzięki niemu setki, jeśli nie tysiące kobiet. Nie metaforycznie, nie hipotetycznie.
Ta dekada od wprowadzenia tej abominacji aż do wejścia Polski do UE to od jednej dwuzdaniowej wzmianki o kobiecie, która wykrwawiła się na śmierć po “zabiegu”, przeprowadzanym przez jakiegoś rzeźnika w śmierdzącej piwnicy do drugiej. Ciągle. Wszędzie.
Wszyscy już o nich zapomnieli?
Nie popierałam czarnego protestu, bo bałam się popierania ludzi, którzy uznali ich śmierć za niewygórowaną cenę za ich dobry nastrój.
W manifestacjach szła cała masa obrońców kompromisu…
Ja mam spojrzeć na takie ścierwo (och, to tylko moja opinia), które – jak kulturalnie zakładam wie na czym polega i na czym polegał ten kompromis, uważa to za dobre rozwiązanie i chciałoby utrzymania tego stanu rzeczy i uszanować, albo choć tolerować takie poglądy?
Przecież na tym się nie kończy. Nie tylko dlatego nie popierałam czarnego protestu.
Dochodzi do tego jeszcze założenie, że regulacja systemowa gwarantuje trafniejszą ocenę sytuacji niż poleganie na stanowisku osoby, która się w tej sytuacji znajduje.
I dyskryminacja osób niepełnosprawnych – którą można zapchać eufemizmami pod sam sufit, ale nie zmieni to faktu, że skoro ktoś nie aprobuje koncepcji przerywania zdrowej ciąży, ale godzi się na to, by niepełnosprawny płód został zabity, to romansuje z eugeniką i z kompleksem boga (wszak jest w stanie orzec, że jedyną formą cierpienia, jakiej warto człowiekowi oszczędzić to ta związana z opieką nad niepełnosprawnym dzieckiem – która przecież nie dla każdego jest wizją “zrujnowanego życia” – ale już np. jak kobieta zajdzie w ciążę, bo Misiowi zachce się ją przemocą zapłodnić i zasabotuje jej antykoncepcję co wcale nie zdarza się znacząco rzadziej niż niepełnosprawny płód, to ona nie ma prawa móc legalnie tej ciąży przerwać).
Gdzie ja mam stać, skoro to mnie obrzydza i przeraża bardziej niż postulaty całkowitego zakazu aborcji?
I tu i tu są ludzie, którzy chcą, aktywnie i ideologicznie chcą przymykać oko na to, że bezpośrednim efektem ich działalności – i.e. wyrażanego poparcia – leje się krew.
Formalnie tacy znajdą się wszędzie, ale jak cała grupa wpada na pomysł, że skoro wizja A krzywdzi grupę X a wizja B krzywdzi grupę Y, w związku z czym najlepsza będzie wizja C, która przyniesie krzywdę grupie X, Y i Z, to można sobie pozwolić na pewną gradację obrzydzenia.
Nie pójdę nigdzie, nie wiedząc ani dokąd idę, ani z kim.
Nie satysfakcjonuje mnie ten stan, chciałabym móc inaczej – czyli albo z poczuciem, że idę totalnie w swojej sprawie, a tym, którzy są ze mną chodzi o to samo… albo chociaż z nadzieją, że jako jednostka jestem dostatecznie nieistotna, by poprotestować i wrócić do swoich spraw z poczuciem dobrze wypełnionej misji, nie narobiwszy żadnych szkód – nawet jakby się miało okazać, że chodzi nam o coś zupełnie innego.
Boję się, że tak nie będzie, bo nie mam już (prawie) do nikogo za grosz zaufania w kontekście inicjatyw – nie żartujmy, że polityki.
Chciałabym, żeby to mnie nie gryzło, ale mnie gryzie.
Czemu nie popierałam czarnego protestu? – bo nie chciałam mieć z nimi nic wspólnego.
Bo widmo ewentualnego przysporzenia im mojego “poparcia” mierzi mnie bardziej niż targa mną chęć postulowania tego, w co wierzę w sytuacji, w której to tak łatwo może być wypaczone i wykręcone… w ten syf.
Nie mam w sobie grama tolerancji wobec zwolenników “kompromisu aborcyjnego“.
Tyle lat, tyle dyskusji, tyle kłótni… i nie trafiłam na ani jedną osobę, która potrafiłaby umotywować swoje stanowisko w sposób, który uznałabym za moralny.
Jeśli kiedyś trafię, to może zweryfikuję poglądy – ale póki co…
Nie mieści mi się w głowie, że można mieć dobre intencje i bronić tego gówna, po prostu nie.
Albo wierzysz, że kobieta jest najważniejsza i ma prawo decydować o dalszym losie swojej ciąży: “jej ciało – jej wybór, bez względu na okoliczności“…
… albo wierzysz, że już ta maleńka zygotka jest dzieckiem i jej prawo do życia jest istotniejsze niż wola kobiety.
Nie ma pola do kompromisu między jednym a drugim.
Jak? Gdzie?
Że niby ktoś wierzy, że zygotka to dziecko i jej prawo do dalszego istnienia na tyle, na ile natura pozwoli powinno być respektowane… ale zgadza się na zabijanie niektórych zygotek w konkretnych przypadkach, które PRZYPADKIEM niosą ze sobą największe ryzyko, że felerny, trudny do utrzymania bachor zostanie na “łasce” państwa, tzn. będzie doił z jego podatków? i PRZYPADKIEM są akurat tymi zygotkami, które – jeśli zostaną donoszone i urodzone, to zasilą grupę ludzi, którą postrzega za drugą lub trzecią kategorię?
Czy że nie postrzega zygotki jako człowieka, ale kobiety tym bardziej nie, więc…?
Czarny protest z 2017 roku wybuchł na fali kontrowersji związanych z widmem wprowadzenia dodatkowych restrykcji w dostępie do aborcji. Tych samych, które zaczęto wprawiać w ruch końcem października.
Nie popierałam czarnego protestu, bo ani wtedy, ani teraz nie zdefiniowano jasno postulatów.
Po części pewnie dlatego, że taka jasna definicja musiałaby zostać przez kogoś stworzona: czyli spisana, wypowiedziana – i dopiero w tej formie zyskać aprobatę innych i zostać rozpowszechniona… a to z kolei dałoby możliwość dojścia po nitce do kłębka, ustalenia konkretnego winowajcy i prowokatora, który wyszedłby z więzienia czort wie kiedy, i czy w całości.
Ale i tak… od jednej skrajności w drugą i wszędzie dookoła te światopoglądy porozrzucane; większość sprzeczna ze sobą, sporo sprzecznych wewnętrznie…
A ja nawet nie wiem, czy masowe protesty zawsze tak wyglądają, czy tylko czasem tak niefortunnie wychodzi…
Nawet najprostsze:
Każdy | argument, przemawiający za tym, że kobieta w ciąży powinna mieć prawo do podjęcia decyzji, czy chce tę ciążę zachować, czy przerwać | jest | argumentem, przemawiający za tym, że kobieta w ciąży, kwalifikującej się pod kompromis aborcyjny z 1993 powinna mieć prawo do podjęcia decyzji, czy chce tę ciążę zachować | ale nie każdy |
argument, przemawiający za tym, że kobieta w ciąży, kwalifikującej się pod kompromis aborcyjny z 1993 powinna mieć prawo do podjęcia decyzji, czy chce tę ciążę zachować | jest | argumentem przemawiającym za tym, że kobieta w ciąży powinna mieć prawo do podjęcia decyzji, czy chce tę ciążę zachować. |
Czyli: prawo wyboru dla każdej kobiety nie odbierałoby go żadnej kobiecie, uprzywilejowanej do możliwości legalnego po 1993 roku prawa wyboru, a ten “kompromis” odbiera prawo wyboru każdej kobiecie, która się na ten luksus nie łapie (lub nie jest w stanie formalnie udowodnić, że teoretycznie powinien jej przysługiwać), a samą możliwość pozostawia w rękach biurokratycznych arbitrów – ostatecznie stawiając na uprzywilejowanej pozycji wyłącznie obłudników, bo realnie więcej żyć zakończył i zniszczył, niż ocalił.
Ile kobiet zrezygnowało z aborcji wyłącznie dlatego, że była nielegalna?
Ile bydląt zrezygnowało ze zmuszenia partnerki czy córki do aborcji dzięki temu, że była nielegalna?
O ilu martwych i okaleczonych kobietach zapomina każdy, zadowolony z kompromisu?
To nie powinno budzić konsternacji… a jednak budzi, w cholerę.
Część szła protestować pod sztandarem “Moje ciało – mój wybór, bez względu na okoliczności“.
Część chciała zostawienia w spokoju syfiastego kompromisu, w myśl którego kobieta nie jest i nie powinna być upoważniona do decydowania o swoim ciele, chyba że państwo łaskawie udzieli jej zezwolenia – bo arbitralne reguły, tworzone z myślą o masie na pewno lepiej ocenią sytuację niż durna baba, która wie najwięcej o sobie i swoim życiu.
Część chciała po prostu wyjść z domu i zobaczyć jakichś innych ludzi poza tymi, których widuje non stop.
Nie ufam im wszystkim bardziej, niż prolajferom, którym nie ufam w ogóle.
Jeśli nie mają mi do zaoferowania nić lepszego od bagna, w którym aktualnie tkwię, to dziękuję, postoję.
Zmiany wprowadzają mnóstwo zamieszania, zamieszanie równa się kłopoty, a jeśli cała “zmiana” nawet w samym, pierwotnym, idealistycznym rysie (który zwykle ma mało wspólnego z faktycznym efektem) ma polegać na tym, że nadal będzie źle, ale INACZEJ źle, to chyba lepiej nie robić nic i poczekać aż ktoś wpadnie na jakiś lepszy pomysł, bo ten nie jest dobry.
Te pociągi odjadą bez względu na to, czy konkretnie ja do nich wsiądę, czy nie.
Odjechały… i chyba nikt nie zauważył, że mnie nie ma.
Był moment, w którym byłam o włos od zapomnienia, czemu nie popierałam czarnego protestu i oblepienia się kilkoma stosownymi profilówami, ale znalazłam kolejne źdźbło w oku.
Po zapoznaniu się z wieloma dramatycznymi apelami o uświadomienie sobie, jak to podli “oponenci” perfidnie zakłamują rzeczywistość i wypaczają czyjeś słowa, żeby przeforsować swoje agendy ujrzałam to samo po drugiej stronie i wyłączyłam painta.
Fake newsy się pojawiały i nie zostały sprostowane, więc na ile uzasadnione są pretensje o to, że ta druga strona robi to samo?
Nie zostały sprostowane z braku chęci weryfikacji tychże, kompletnej obojętności na fakty, zbytniego zaangażowania w inne kwestie?
Z obawy o utratę wiarygodności?
Czy postawienie sprawy jasno i przyznanie, że o tu i tu byłam w błędzie ponieważ (…), przepraszam za zamieszanie, następnym razem postaram się wszystko zweryfikować najlepiej, jak będę mogła szkodzi na wizerunek bardziej niż konsekwentne brnięcie w cokolwiek, co zostało już raz powiedziane – bo po takim oświadczeniu wszyscy będą wiedzieć, że do błędu doszło, a bez niego tylko ci, którzy się zorientowali (czyli mniejszość)?
Chodzi tylko o tworzenie i pielęgnowanie wizji chwalebnej nieomylności (bo kto się choć raz pomyli i przyzna, zawsze może być w błędzie, a kto zawsze będzie twierdził, że ma rację dzierżył ją będzie dumnie aż po kres czasu – przynajmniej w Świecie, w którym liczą się tylko jego własne słowa), czy o coś jeszcze?
Pojawiały się zyskujące poklask inicjatywy, będące próbą ograniczenia wolności poglądów i wypowiedzi osób, które się z pro-choice’ową i proaborcyjną ideologią nie zgadzają – i chciałabym móc to określić w inny sposób, ale… w tym nie było nic, co dałoby się określić w inny sposób.
A to jest dla mnie rzecz niedopuszczalna.
Stosowanie kłamstwa i manipulacji w walce z przeciwnikiem, generującym grom materiałów, które można skrytykować, rozłożyć na czynniki pierwsze, obalić i ośmieszyć jest – delikatnie ujmując – idiotyczne.
Nie zapomniałam w jak ekspresowym tempie zaliczałam wylot z wszelkich możliwych grup feministycznych za szerzenie herezji.
Spadałam stamtąd lotem – nomen omen – błyskawicy, a nie pisałam nic, czego nie mówiłabym tutaj.
Dlatego raczej sceptycznie podchodzę do koncepcji: “niektórzy po prostu przesadzają i idą w tym wszystkim za daleko, ale to nie jest to, pod czym się wszyscy podpisujemy”.
Kontrowersyjne teksty typu “wolność słowa powinna być dla wszystkich, nie tylko mnie i tych, którzy się ze mną zgadzają” to było aż nadto, by wylecieć stamtąd na kopach – więc to raczej nie jest kwestia problemów interpretacyjnych, z którymi borykają się niektórzy odbiorcy.
Tyle razy zastanawiałam się, czemu nie popierałam czarnego protestu – czemu nie mogło mi przejść ani przez usta, ani przez palce, że to popieram…
Przypomniałam sobie, że wtedy wszystko kręciło się wokół jakichś dziwnych wystąpień, uświadamiających jak ciężko jest żyć z niepełnosprawnym dzieckiem, i że padły tam jakieś, skandaliczne dla mnie w tamtym momencie i w takim kontekście wypowiedzi.
Znowu się zgubię gdzieś po drodze, czy trzy cztery lata to dość, by wreszcie upchnąć to w jednym zdaniu akapicie paragrafie?
Chciałam powiedzieć, że doświadczenia i emocje, towarzyszące kobiecie wychowującej niepełnosprawne czy terminalnie chore dziecko zasługują na szacunek i powinny być głosem usłyszanym, ale nie można z tych jednostkowych przykładów robić sztandarowych myśli przewodnich w dyskusji, dotyczącej tematu znacznie szerszego niż “jej życie z niepełnosprawnym dzieckiem” czy “życie kobiet z niepełnosprawnymi dziećmi“, nie popadając w wypaczenia.
Ale to niestety nie była próba odczarowania chorób i niepełnosprawności, od których wygodniej się odcinać, spychając je poza margines zainteresowań, tylko wystąpienia na “wiecach” w ramach protestu przeciwko ograniczeniu dostępu do kompromisowej aborcji LUB umożliwienia dostępu do aborcji dla wszystkich chętnych.
Jakiż z tego miałby niby przyjść inny morał, jeśli nie to, że trzeba ograniczyć liczbę urodzeń chorych i niepełnosprawnych dzieci, bo opieka nad nimi jest męcząca, uciążliwa, wykańczająca i na dodatek wyglądają tak nieestetycznie? – że kompromis jest potrzebny i nie można go ludziom odbierać?
Dla mnie to to samo.
Ten monopol na aborcyjną narrację, jaką zagarnęły sobie na 30 lat środowiska “pro-lajf“ (które pewnie mają na koncie co najmniej kilka poszokowych poronień dzięki tym kampanijkom ze zdjęciami krojonych płodów na ulicach) jest zły i pod tym względem rozumiem, dlaczego tamte wystąpienia wtedy były tak jaskrawe.
Nietrudno mieć dość, jeśli całą Ciebie i wszystko co robisz sprowadza się do rangi powinności, sprawdzianu, testu – a jeśli pozwala się na to patrzeć w inny sposób, to sugeruje dostrzegać raczej sztandarowe bohaterstwo, które zobowiązuje, niż człowieka, który czuje.
Nie dziwne, że można stracić cierpliwość, jeśli ciągle się słyszy, że nawet jeśli łaskawie można to uznać za “wybór“, to jest to wybór jedynie słuszny… bo to brzmi jak wyrok – nawet, jeśli wcześniej nie postrzegało się tego w ten sposób.
I chyba nawet tym bardziej – jeśli widziało się to właśnie tak.
Na poziomie ludzkim rozumiem – i gdybym trzy cztery lata temu wykrzesała z siebie nieco więcej dobrej woli, rozumiałabym i wtedy – co chciały przekazać kobiety, których wystąpienia tak mnie wtedy zmroziły; to, co mówiły było bardziej kontynuacją “dyskusji” z narracją, prezentowaną przez agresywne środowiska pro-life niż niezależnym wystąpieniem.
Tyle tylko, że ta “dobra wola” byłaby myśleniem życzeniowym.
Realnie nie miałam i nie mam podstaw, by sądzić, że ci ludzie, którzy podchwycili wątek naprawdę mieli na myśli to, co życzyłabym sobie, by mieli.
Raczej myśleli mniej więcej to, czym się dzielili – więc wyszło na to, że nie popierałam czarnego protestu.
Tamte kobiety powiedziały swoje, a potem – prawdopodobnie już bez ich udziału (a może i z – tego nie wiem) zostało to przedstawione jako niezależny, spontaniczny głos i zyskało poklask w tej formie, a mnie np. laczki spadły, jak tego słuchałam i czytałam dalszy ciąg dyskusji, która była już tylko o tym, jak bardzo te dzieci są zbędne.
Doszło do szkodliwego dla wymowy i przesłania tych wystąpień wyjęcia z kontekstu, co doprowadziło do tego, że to naprawdę mogło zostać odebrane jako pochwała eugeniki.
Zwłaszcza, że – czy się to komuś podoba, czy nie – wśród osób, kamuflujących się jako pro-choice są osoby o podejściu eugenicznym, a wśród zwolenników kompromisu z 1993 roku chyba tylko sami bezrefleksyjni nieświadomi i eugenicy (jako dwie odrębne grupy), bo w moim odczuciu tego (poparcia dla “kompromisu” aborcyjnego) się nie da uzasadnić w żaden inny sposób (jak tylko brakiem myślenia na ten temat i chęcią wyeliminowania z populacji “wadliwych” jednostek – pitolenie o ujmowaniu cierpienia kobietom nie ma racji bytu w momencie, kiedy istotne jest tylko potencjalne cierpienie w kilku, z góry określonych sytuacjach).
Kontekstem najprawdopodobniej była i powinna zostać próba zareagowania na prolajfowy fetysz cudzego cierpienia i interpretowania go na własną modłę.
Jest pewna różnica pomiędzy:
– (Och, ach, cierpienie to test, niepełnosprawne dzieci są takie kochane, pomagają dostrzec piękno życia, nie można pozwolić na ich zabijanie.)
– NIE, moje życie tak nie wygląda, nie jest piękne, jestem wyczerpana, odkąd to dziecko jest na Świecie nie istnieję jako jednostka, nie mogę pracować, bo muszę się nim zajmować, a jednocześnie nie mogę zaspokoić jego potrzeb, bo nie pracuję i na większość rzeczy mnie nie stać, muszę błagać o pomoc, żeby je ratować, bo jego stan się pogorszy, na nic nie ma pieniędzy, a inne kobiety mają być zmuszane do takiego życia, do takiej bezradności, żeby ludzie, których to nie dotyczy mieli czyste sumienia?
a:
– Moje życie nie jest piękne, jestem wyczerpana, odkąd to dziecko jest na Świecie nie istnieję jako jednostka…
Dla osoby pozbawionej proaborcyjnych i proeugenicznych ciągot to będzie to samo: kobieta opowiada o tym, z czym się musi mierzyć i próbuje uświadomić, że zmuszanie kogokolwiek do życia w ten sposób jest niemoralne.
Dla osoby, która owe ciągoty posiada i z pewną nieśmiałością się nimi dzieli to pierwsze to za mało, by zechciała pokazać, co ma w środku, a to drugie to aż nadto, by uznała to za sygnał, że czas najwyższy dać czadu w tej sprawie.
Wyszło jak wyszło.
Niechęć, wykluczanie i skłonność do ostracyzmu dla osób niepełnosprawnych miały się dobrze, ale cała nieodrzucająca narracja była pro-lajfowa, głównie katolicka i płytka.
Zresztą była “nieodrzucająca” chyba tylko dlatego, że była płytka. Krótka. Zdawkowa.
Nie postawiłabym pięciu groszy na to, że nie czaiło się za nią klasyczne:
Och, niepełnosprawni, piękno życia, cierpienie dnia codziennego, Bóg wystawiający nas na próbę, rzućmy dwa złote i chodźmy wszyscy do kościółka.
I tu obnażył się kolejny spory problem: czy ci ludzie nie rozwijali skrzydeł swojego światopoglądu, bo nie mieli na to ochoty – czy to co ujrzałam, było już… po selekcji?
Aborcja jest jednym z bardziej elektryzujących i angażujących emocjonalnie tematów, co – w połączeniu z faktem, że prawie każdy ma jakieś stanowisko w tej sprawie – gwarantuje, że każda dyskusja na ten temat prędzej czy później zmieni się w pobojowisko.
Większość chętnie się zgodzi, że kłótnie nie są przyjemne i zwykle niewiele wnoszą.
Ale jeśli alternatywą jest to, że każda ze stron konfliktu tworzy sobie własną tubę, i – eliminując jakąkolwiek krytykę i polemikę ze swoim stanowiskiem – tworzy środowisko, w którym “podobnie” myśląca grupa komfortowo kisi się we własnym sosie, to kłótnie awansują do rangi cudów komunikacji, bo tuby nigdy nic nigdzie nie wnoszą.
Tu czai się kolejna, częściowa odpowiedź na to, czemu nie popierałam czarnego protestu.
Bo w momencie, kiedy jeszcze miałam ochotę na jakiekolwiek kłótnie dyskusje, irytująco często orientowałam się, że… wypowiedź do której próbowałam się odnieść znikła. Raz czy drugi walnęłam kilka długich paragrafów… innym razem skrobnęłam ledwo trzy zdania… i nic, wszystko w próżnię.
Żywcem bana nie było za co zarobić, musiałabym się spierać z jakimś jednozdaniowym ogryzkiem, albo ograniczyć do wpisywania obelg.
Jedna i druga strona robiła dokładnie to samo: cenzurując lub kasując zbyt składnie, zbyt sensownie wypowiadających się oponentów, zostawiając jakiś z przeproszeniem bełkot osób, które albo kompletnie nie umiały się wysłowić, albo wypowiadały się na tyle naiwnie i niespójnie, że przeciętny dwunastolatek zaorałby je merytoryką (przeciętny – nie, że jakiś wybitnie mocny w piórze).
A wracając do klasycznych, prolajfowych odzywek w kontekście niepełnosprawności…
Niepełnosprawny czy chory człowiek często robi za “test od Boga” dla jego rodziny i otoczenia.
W zasadzie jest to dość obleśne i podłe.
Ale dopóty, dopóki jest to przesłanie na linii kościół/kapłan – wierni… czasem… do pewnego stopnia… jak się próbuje trafić do ludzi, którzy mają coś nie tak z czerepem i nie są w stanie widzieć w chorym i niepełnosprawnym po prostu człowieka… no moooże ewentualnie czasem bywa adekwatne.
No, “adekwatne” w takim sensie, że są ludzie, do których trafi tylko taka retoryka.
Tyle, że ci ludzie to ani nie większość ogółu, ani nawet nie większość katolików.
Na pewno nie jest adekwatne, jeśli się wychodzi z pozycji ja-człowiek i przemawia do mniej lub bardziej wyimaginowanych mas, przyzwyczajając je do traktowania tego sposobu postrzegania jako normy – a to mamy obcykane, bo od trzydziestu lat co chwilę ktoś się za to zabiera: awansowało na naturalny tok myślenia.
W animowanych (skrupulatną moderacją treści) tubach, czy – jak kto woli – klikach, takie tępe gadanie wystarczy: nie wnosi nic nowego ani dobrego, ale przecież nie po to się takie zabiegi stosuje, żeby efekty były obiecujące.
Tęskniłam za czymś realnym, rzetelnym, całościowym.
Żeby ktoś wypowiedział wszystko za mnie i pozostałoby mi przyklasnąć i stwierdzić, że się z tym zgadzam, porzucając te ekwilibrystyczne potyczki z własnymi, pokręconymi przemyśleniami.
Na nic takiego nie trafiłam, więc nie popierałam czarnego protestu.
Na nic, pod czym zechciałabym się podpisać i uznać, że tak, to może komuś pomóc zrozumieć inne stanowisko i dostrzec wiele problematycznych sytuacji, na które wcześniej (być może nieświadomie) przymykał oko.
Czymś, co byłoby realnie pro-choice i zawierało w sobie argumenty obu stron, bez ułatwiających oponentom retorykę uproszczeń, przekłamań i pominięć.
Albo chociaż za dyskusją między co najmniej dwiema osobami o różnych poglądach.
A były tylko spektakle, w których chodziło o ośmieszenie drugiej strony – co sprzyja zbędnej polaryzacji: osoby niepewne, co właściwie sądzą na dany temat zaczynają opierać swoje stanowisko na sympatiach i antypatiach jakimi darzą osoby prezentujące dane poglądy, nie na tym, czy się z tymi poglądami faktycznie zgadzają czy nie.
Gdyby to były sytuacje klasy: dwóch filozofów wchodzi na ring, dyskutują, ostatecznie jeden tak pogrąża drugiego siłą swoich argumentów, że aż go ośmiesza…
Ale jak owo ośmieszenie jest owocem mieszanki cenzury i fejków… – przecież w ten sposób można wszystko zaprezentować jako rację najmojszą.
Nie jestem i nie byłam zwolenniczką polaryzacji argumentów i skupiania się tylko i wyłącznie na odpowiadaniu postulatom “pro-lajfów” ze względu na niezwykłą łatwość wpadania w pułapkę tworzenia wywodu pro-aborcyjnego*, nie pro-choice’owego.
*- i nie, nie mam w tym momencie na myśli wywodu pro-aborcyjnego klasy: “aborcja, której kobieta chce i potrzebuje zawsze jest super” tylko argumentowanie i przekonywanie, dlaczegóż to w sytuacji, kiedy płód jest X a ciężarna Y, aborcja jest jedynie słuszną opcją, a jak zdzira nie chce jej sobie zrobić, to należy ją zmusić i karać za ewentualne zaniechanie.
Coś takiego może się sprawdzać przy dyskutowaniu w gronie osób, które mniej więcej wiedzą i rozumieją, o co komu chodzi.
Tylko pogłębia chaos w momencie, kiedy z takim stanowiskiem zapoznaje się osoba, dla której to kompletne novum (albo która jest już z góry nastawiona anty-cokolwiek).
A tam przecież nie chodziło o to, by sobie pogadać w swojskim gronie, tylko żeby trafić do ludzi, do których nic wcześniej nie trafiło.
O co tam wtedy chodziło?
Gdybym zapoznawała się z tym wszystkim dziś, pewnie nie zastanawiałabym się nad tym, czemu nie popierałam czarnego protestu, tylko eksplorowała wątek pt. “czemu nie popieram cenzury”.
Bo po czterech latach dumania dochodzę do wniosku, że właśnie w tym był problem. Nie wpadłam na to wcześniej. Oburzałam się zupełnie nie tym, co trzeba.
Gdyby wypowiedzi tych kobiet nie pozbawiono kontekstu, a dyskusji na ich temat nie poddano życzliwej moderacji, to wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej.
W tym momencie biję się z duchami, bo nie umiem znaleźć tych relacji, które wtedy oglądałam, dyskusji, które wtedy czytałam ani postów, które sprowokowały mnie do napisania posta o tym, że czarny protest nie mówi za mnie i wyjaśniania, czemu nie popierałam czarnego protestu – ale wydaje mi się, że dość dobrze je pamiętam.
To było pełne rozgoryczenia, frustracji, złości, bezradności, zmęczenia matek i bliskich matek niepełnosprawnych dzieci, wymagających stałej opieki.
I raczej chodziło o to, że nie można nikogo zmuszać do takiego życia w imię “czystości” własnego sumienia, które oczyszcza sam fakt wyrażenia sprzeciwu wobec prawnego przyzwolenia na możliwość aborcji niepełnosprawnych płodów, ale które się nie brudzi perspektywą cierpienia i krzywd jakie sprowadzi na kobiety prawny zakaz i odebranie tej możliwości.
Ale “pro-choicowe” towarzystwo nie odebrało tego w ten sposób, obnażyło się jako pro-aborcyjne, wylało tony syfu o tym, że niepełnosprawne i chore płody trzeba zabijać póki są małe, bo nikt takiego nie chce, nikt nie pokocha i jeszcze publiczne pieniądze trzeba wydawać na bezsensowną opiekę nad nimi.
Pro-lajfy, nawet te zupełnie kulturalnie i sensownie wypowiadające się na ten temat pro-lajfy były cenzurowane, a te ohydne, syfiaste wykwity… nie.
Dlaczego nie? – nie wiem, ale logicznie mogły istnieć tylko dwa powody.
Albo te obrzydlistwa były ideologicznie zgodne z poglądami osób, mających kontrolę nad tym, które komentarze się utrzymają, a które nie…
Albo nie były, ale zostały, gdzie stały, bo te osoby były skłonne do kompromisu w imię niezniechęcania do siebie zwolenników legalizacji aborcji/przeciwników zniesienia czy ograniczenia przypadków, kwalifikujących się na kompromis z 1993 roku – bez względu na to, jak bandyckie są ich motywy.
Oba są dla mnie nieakceptowalne, a liczba lajków i serduszek, jakie zbierały wypalała mi dziurę we łbie.
I prowokowała do zadania sobie kolejnych pytań: już nie o to, dlaczego nie popierałam czarnego protestu, ale:
Czy jeśli pierwsza opcja jest prawdziwa, to w ogóle jest mi po drodze z tymi ludźmi?
Chciałabym stanu w którym decyzja o aborcji leży wyłącznie w gestii kobiety, która nie musi się na nią decydować ze strachu przed rodziną, chłopakiem, wyrzuceniem ze szkoły czy studiów, stratą pracy, brakiem środków do życia, społecznym ostracyzmem i brakiem możliwości zapewnienia choremu lub niepełnosprawnemu dziecku normalnego życia na przyzwoitym poziomie.
I która staje w obliczu konieczności podjęcia decyzji lub przeprowadzenia aborcji tylko w momencie, kiedy w wyniku jakiegoś wysoce niefortunnego splotu zdarzeń antykoncepcja zawiodła, do stosunku bez zabezpieczenia doszło wbrew jej woli, albo dziecko jest niepełnosprawne/chore, a ona nie czuje się na siłach lub nie chce go rodzić.
Nie dlatego, że tak mówi jakiś zapis w ustawie, jasno definiujący okoliczności, tylko dlatego, że praktycznie – tylko w takich okolicznościach może się pojawić taka potrzeba.
Jasne, że taki stan rzeczy nie jest tuż tuż, na wyciągnięcie ręki.
Ale co z tego, że nie jest?
Biadolenie, że dostęp do aborcji jest potrzebny, żeby kobiety mogły się nie pakować w piekło z jakimś gwałcącym bydlęciem, nie stracić pracy, nie stać się ofiarami pobicia ze strony rodziców czy chłopaka i nie marnować sobie życia z niepełnosprawnym bachorem… niby słuszne, ale aborcja nie jest rozwiązaniem tych problemów, tylko ograniczaniem objawów, a ideologiczne przedstawianie aborcji jako normalnego, dobrego sposobu radzenia sobie z nimi jest też formą przyzwolenia na to – i to bez patrzenia na to przez pryzmat stanu przejściowego, który-prowadzi-do-stanu-optymalnego, tylko jak na stan rzeczy.
A jeśli to druga opcja jest prawdziwa? To czy przypadkiem nie zakrawa o przysłowiową zamianę siekiery na kijek?
Nie popierałam czarnego protestu, ale z zakazem aborcji mi ideologicznie nie po drodze…
Ale z ludźmi, którym bardziej zależy na utrzymaniu poparcia osób o neonazistowskich ciągotach niż takiej np. mnie… lub jakiejkolwiek osoby, skłonnej do stwierdzenia, że choć jest przeciwna aborcji w ogóle, to możliwości wyboru dla kobiet w trudnej sytuacji nie – tym bardziej nie chcę mieć nic wspólnego.
Nie każdy jest zwolennikiem prawa wyboru w każdej sytuacji.
Niektórzy (trzy lata temu być może wciąż “większość”) opowiadała się za prawem wyboru w ściśle określonych sytuacjach, odgórnie uznanych za wyjątkowe.
Ale czy dlatego, że faktycznie, konkretnie przemyśleli sprawę i doszli do takich wniosków?
Czy dlatego, że takie rozwiązanie nam wciśnięto i popierający je obecnie nie przemęczają sobie mózgownic zbytnim dumaniem w temacie – uznając naiwnie, że to już jest ten niemal-idealny stan, owoc rozmyślań, cudowny i idealny kompromis?
Dwudziestolatkowie mogą nie pamiętać, trzydziestolatkowie mogą nie pamiętać… ale jakim cudem wszyscy starsi jakoś tak magicznie zapomnieli o wszystkich tych zamordowanych kobietach?
Sporo się mówi o przyszłych ofiarach, o współczesnych… ale coś jakby ten luksus swobodnego podróżowania do krajów UE, w których można przeprowadzać aborcję na żądanie wymazał wszystkim z pamięci, te okryte wstydem, które znikły z powierzchni Ziemi w latach 1993-2004?
Przecież ci, którzy byli nastolatkami w pierwszej połowie pierwszej dekady nowego millenium nie mogli tego przeoczyć. Niektórzy – może… ale żeby wszyscy?
Cyt.
“(…)chyba lepiej nie robić nic i poczekać aż ktoś wpadnie na jakiś lepszy pomysł(…)”
Jako maniak gier komputerowych, a dokładniej “erpegów”, zagrywałem się swoimi czasy w serię Baldur’s Gate. Wspaniała to była gra. Wybrałem tam sobie razu pewnego profesję łotrzyka o charakterze: NEUTRALNY, by łatwiej lawirować między questami “dla obu stron” konfliktu (Sił Światła i Sił Ciemności). Dzięki temu, że wszystkie “drzwi” stały przede mną otworem, w bardzo krótkim czasie wypracowałem spore doświadczenie i zgromadziłem spory kapitał. Nadszedł jednak moment, w którym MUSIAŁEM KONKRETNIE OPOWIEDZIEĆ SIĘ PO JEDNEJ STRONIE KONFLIKTU, by móc pchnąć fabułę gry naprzód. Niestety. “Albo rybka, albo… akwarium.” ;P
Rajcuje mnie niezmiernie fakt, iż są jeszcze NA ŚWIECIE ludzie, którym podejmowanie decyzji nie przychodzi jeszcze zbyt szybko i łatwo; że są jeszcze ludzie, którzy w całym tym ideologicznym zgiełku potrafią się jeszcze rozsądnie wyciszyć i dostrzec podstawowy mianownik – CZŁOWIECZENSTWO. Niestety, czasem trzeba się “ubrudzić” i wybrać MNIEJSZE ZŁO, by pchnąć “egzystencjalną fabułę do przodu”.
Problem aborcji jest w większości przypadków konsekwencją braku edukacji seksualnej i o aborcji jako takiej. Rolą państwa nie powinno być karanie za aborcję, ale edukowanie i oferowanie realnej pomocy kobietom, które zdecydują się urodzić np. chore dziecko. Kobieta wie najlepiej, czy jest w stanie urodzić i wychować dziecko z gwałtu lub z wadą genetyczną. Jeżeli państwu zależy na tym, by kobiety rodziły takie dzieci, to powinno podjąć działania edukacyjne (np. pomoc psychologa, przedstawienie rzetelnych informacji o zabiegu aborcji i jej konsekwencjach np. psychicznych), ale też realnie pomóc kobiecie która urodzi dziecko chore. Groźba kar za aborcję z przyczyn innych niż określone w ustawie to absurd. Zmniejszyć liczbę aborcji mogą tylko działania edukacyjno-pomocowe ze strony państwa, a nie kary. Kościół zamiast prowadzić dyskusję o aborcji na poziomie edukacji i ogólnie pojętej duchowości człowieka, naciska na polityków by wprowadzili kary, czyli kółko się zamyka. Dlatego spór o aborcję to spór jałowy, bo istota problemu leży w braku prawdziwej informacji o aborcji i braku realnej pomocy ze strony państwa po urodzeniu dziecka chorego. Decyzja o aborcji zawsze powinna należeć do kobiety, bo jest to zbyt osobista decyzja, by państwo w nią ingerowało.