Beautifly Pen Manicure IPX6 (elektryczny zestaw do minicure) [Recenzja]

0
(0)

Na fali zainteresowania manikiurem żelowym i hybrydowym odkryłam w sobie silną żądzę posiadania chociażby jakiegoś elektronicznego pilniczka.
Zamarzyła mi się frezarka, ale na tym froncie poległam z kretesem: wygląda na to, że renomowane firmy produkują wyłącznie super drogie (jak na moje możliwości) urządzenia dedykowane do użytku profesjonalnego – i w takim kontekście warte tej inwestycji.
Hobbystyczne, rekreacyjne używanie skazywałoby mnie na loterię z chińskimi podróbkami… nawet nie wiem czego.

Podobną zabawę miałam z lampami UV.
Czytałam, czytałam… i większość pasjonatek zgodnie twierdziła, że każda lampa jest dobra: byle działała i spełniała kilka podstawowych wymagań – poza tym podobno można było spokojnie zamawiać z Chin, żeby oszczędzić na marży lokalnych dystrybutorów, którzy też je stamtąd sprowadzają.
Okazało się, że niebyle jaka lampa wcale nie jest dobra, a znalezienie przyzwoitej kosztowało mnie dwa buble i zdecydowanie zbyt wiele nerwów.

Nie miałam siły na powtórkę z rozrywki pt. frezarka. Nawet nie chcę wiedzieć, jak długo musiałabym drążyć ten temat, żeby stwierdzić, co jest warte swojej ceny.

Życzeniowa logika pozwalałaby przypuszczać, że skoro taką np. wiertarkę, zdolną wywiercić otwór w pustaku można kupić za stówę a nawet mniej… to frezarka do paznokci nie powinna być droższa, żeby działać.
To tylko silniczek kręcący uchwytem na jakieś bolce, końcówki szlifujące czy polerujące. Akryl jest dość twardy, ale bez przesady, żeby nie dało się go okiełznać wiertarką z niższej półki.
Przecież skoro nie planuję rąbania diamentową otwornicą w wielkiej płycie i wyrzynania dziur na wylot w żelbetonie, chciałabym tylko trochę przyspieszyć piłowanie paznokci. 
Oczywiście, że to tak nie działa.

Te, które wydają się dawać choć lichą nadzieję na bycie przyzwoitym sprzętem są za drogie.
Przecież nie wydam kilkuset złotych na coś, czego potrzebuję średnio dwa razy w miesiącu…

Gdybym miała pewność, że taki sprzęt działałby mi bez zarzutu co najmniej przez najbliższych dziesięć lat – to jak najbardziej: wydałabym, bo wtedy to mogłoby mieć jakiś sens.
Perspektywa użycia go co najmniej kilkaset razy/kilka stów… czyli powiedzmy 1,50 za jeden manikiur nie byłoby wygórowaną kwotą.
Nie mam takiej pewności, nie widzę sposobu na to, by ją zdobyć – mało tego, znaki na niebie i Ziemi sugerują mi zupełnie depresyjny scenariusz.

Czas, spędzony na lekturze dyskusji o frezarkach, recenzji frezarek, opisów konkretnych frezarek, porównywaniu parametrów tych urządzeń i doprowadził mnie zupełnie donikąd.

Postanowiłam wypróbować inny sposób.

Powróciwszy do metod klasycznych: zaczęłam wypytywać wśród znajomych.
To też było ślepą uliczką: okazało się, że tylko dwie znane mi (piąte przez dziesiąte) kobiety mają frezarki.
Jedna ryła w akrylu (paznokciowym) jak należy, ale była no-name, nie natknęłam się w internecie na nic podobnego, właścicielka nie pamiętała, skąd ją ma, ani czy miała jakąś nazwę na pudełku.
No a druga nie przewyższała mocą szczoteczki do zębów: spiłowanie nią czegokolwiek trwało dwa razy dłużej niż machanie pilniczkami.

Rozsądek kazał mi skapitulować.

Skapitulowałam, acz na fali ostatnich podrygów nadziei wrzuciłam sobie do koszyka coś, co nazywało się Beautifly Pen Manicure…

I było dokładnym przeciwieństwem wszystkiego, co – jak wyczytałam – definiuje dobrą frezarkę, namiastkę frezarki, pilniczek…

Co mnie do tego skłoniło czort jeden raczy wiedzieć. Fakt, że kupując duże AGD łapałam się na jakąś pokręconą promocję przy zakupie drugiego przedmiotu?
Do ostatniego momentu byłam przekonana, że drugim przedmiotem będzie patelnia… a tu niespodzianka: klik, klik & Beautifly Pen Manicure!

Wydaje mi się, że skusiłam się na to cudo w chwili silnej frustracji bloczkiem polerskim, który stracił wszystkie krawędzie niemal bezpośrednio po zakupie.
Pożałowałam zaraz, po tym, jak za nie zapłaciłam, ale nie kombinowałam już, bo nie mogłam się doczekać tej pralki.

Anegdota!

Wspomniane “duże AGD” było pralką. I z pralką też było fajnie.
Stara zepsuła się w momencie, kiedy miałam do wyprania wielkie zwały prania, które wypełniłyby trzy bębny.
Mało tego, pogoda była ładna, więc wpadłam na jeszcze głupszy pomysł i poodpinałam zasłony myśląc naiwnie, że do wieczora zdążę to wszystko wyprać i rozwiesić.

O święta naiwności…
Łazienka zalana, pranie dywaników, ręczne pranie mokrych ciuchów z pierwszego wsadu… pięć dni minęło zanim udało mi się ustalić, że naprawa będzie kosztować niewiele mniej niż nowa pralka, o której nawet nie miałam co marzyć przez kolejny tydzień.
Zamówiłam sobie w jakimś dzikim sklepie, bo oferowali ją 150 zł taniej niż gdzie indziej. Wysyłali ją tydzień i… przysłali zmiażdżoną. Styropian, plastik i folia na zewnątrz były nietknięte, a pralka wyglądała, jakby ją olbrzym zdusił między palcami. Miała talię!

Kurier odmówił zabrania pralki z powrotem twierdząc, że nie jest do tego upoważniony.
Słoneczna pogoda skończyła się tydzień wcześniej i cała, długa trasa od miejsca, w którym mógł się zatrzymać, do domu wyglądała jak Serbinowskie czworaki w “Nocach i dniach”. Podzwoniłam sobie do nich w ulewnym deszczu próbując ustalić, czy naprawdę muszę tą pralkę targać do domu i z powrotem, jak już sobie zamówię kuriera “upoważnionego do odbioru zwrotów“.
Okazało się, że tak! Jak najbardziej. Właśnie tak mam zrobić.

Całej sytuacji przyglądał się sąsiad, który podszedł, żeby uraczyć mnie pełnym rozbawienia spostrzeżeniem: “szczęście, że to nie lodówka!“, ale uniknął śmierci, bo zaproponował, że przetrzyma mi ją w swoim garażu (który był zaraz obok).

Zapoznanie się z moją reklamacją trwało dwa dni… wysłanie kuriera po odbiór trzy… ale tego dnia nie mogłam, więc umówiłam się na kolejny wtorek.
W poniedziałek popołudniu zadzwonili do mnie ze sklepu twierdząc, że potrzebują dokładniejszych zdjęć. Ulewy się skończyły, tamtego dnia akurat był upał. W tym garażu chyba z 60 stopni. Rozcięłam tą idealnie zapakowaną do drogi powrotnej pralkę i zaczęłam jej robić zdjęcia.
Zaszedł mnie tam kurier, ten sam, który wcześniej był “nieupoważniony” i oznajmił radośnie, że przyjechał odebrać pralkę. Miał być we wtorek? A on się umawiał na poniedziałek! On we wtorek nie może, bo w zupełnie innej części kraju będzie przebywał. Paniczne poszukiwania taśmy klejącej rozciągnęły się na trzy okoliczne chałupy. Nikt nie mógł znaleźć NIC. Wylazłam z… rolką taśmy malarskiej o szerokości 1,5 cm.
Kto nigdy nie próbował niczego zapakować przy użyciu taśmy malarskiej w 60 stopniowym skwarze, ten zaiste nie wie, czym jest dobra zabawa.

Ktoś się zlitował i przybiegł mi pomóc w tym oblepianiu… dwustronną taśmą do klejenia dywanów.
Zaczęłam protestować na myśl o tym, że takie taśmy są drogie, ale na tym etapie spędziłam już w tym garażu tyle czasu, że nie widziałam na oczy i nie byłam pewna, kto właściwie mi tą taśmę przyniósł. Jak już odzyskałam przytomność, to nie wiedziałam, komu ją odkupić, więc stanęło na tym, że nie odkupiłam nikomu.
Pralka pojechała, choć byłam prawie pewna, że to wszystko się tam po drodze rozsypie w cholerę.

Powiedziałabym, że od tamtego momentu była już czysta nuda, bo nowa, niezgnieciona pralka z wymiany przyjechała w piątek… ale ten piątek to był miesiąc po tym, jak zepsuła się stara i na tym etapie miałam już pełny pokój ciuchów, czekających na pranie – bo zawzięłam się, że nie będę tego robić ręcznie skoro KUPIŁAM pralkę – i byłam już na krawędzi konieczności złapania za miskę i proszek, albo przywdziewania którejś z kiec na krynolinie (bo mam kilka).

Fajnie nie było, ale zyskałam przy okazji kolejną idiotyczną historyjkę do opowiedzenia, więc nie narzekam, tylko się chwalę.

Powyższy, wysoce niefortunny dla mnie splot zdarzeń sprawił, że…

Mogę zrecenzować produkt “Beautifly Pen Manicure IPX6 [elektryczny zestaw do minicure]”!

Powiedzieć, że nie miałam wobec tego produktu wygórowanych oczekiwań, to nic nie powiedzieć – nie były niskie: były ujemne.

Póki go nie zobaczyłam, żywiłam jeszcze pewne nadzieje i złudzenia, ale skoro tylko dotarł zrozumiałam, że mam tylko dwa wyjścia:

a) nie dotykać, wsadzić z powrotem do pudełka i zwrócić,
b) podotykać, rozpakować, ostrożnie włączyć na chwilę i obfotografować, żeby wycisnąć z tej głupoty chociaż jakąś niedorzeczną recenzyjkę.

Zupełnie mi to nie wyglądało na rzecz, która mogłaby spełniać swoją rolę.

Jak tylko wysunęłam to z pudełka, zrozumiałam, że to nie jest coś, co chciałabym zatrzymać.

To mógł być pierwszy krok na drodze do zakupu frezarki, a stał się ostatnim krokiem jakiego brakowało mi do przerzucenia się na metalowe pilniki do metalu.
Własnych paznokci nimi nie szarpię, ale do skracania i ewentualnego opracowywania kształtu sztucznych szponów nadają się znacznie lepiej niż jakiekolwiek manikiurowe pilniczki.

Zredukowawszy oczekiwania do minimum zostałam przy nadziei, że może przynajmniej będę mogła tego używać w roli polerki.
Podpis “7 w 1” nie wróżył dobrze… ale już nic tu dobrze nie wróżyło.

Moje rozczarowanie pogłębił fakt, że produkt, który bezwstydnie nazwano Beautifly Pen Manicure nie ma na sobie ani jednego wizerunku motyla. 

Nie obiecywano tego, ale i tak czuję się oszukana. Nazwa producenta zaczyna się od motylka, motyle na pudełku… wypadałoby choć jednego, malutkiego wcisnąć gdzieś na obudowie.

To “7 w 1” nie wróżyło dobrze, bo przedstawiona na stronie internetowej specyfikacja w żaden sposób nie wyjaśniała, o co właściwie chodzi.

Nie przepadam za multifunkcyjnymi sprzętami: albo nic nie robią dobrze, albo ta funkcja, na której najbardziej mi zależy okazuje się być najmniej skuteczna ze wszystkich – nawet, jeśli na logikę to właśnie ona powinna być tą główną.

Beautifly Pen Manicure okazał się produktem wyjątkowym, bo nawet mając go w rękach nie udało mi się odgadnąć, o co właściwie chodzi z tym “7 w 1”.

W zestawie otrzymujemy machinę właściwą, frez, trzy wymienne końcówki i po jednym, zapasowym elemencie obrotowym oraz woreczek.

Wygląda to… tak sobie. Chyba ani imponująco, ani koszmarne.
Dość przyzwoicie i powiedzmy, że adekwatnie do ceny.
Nie w sensie, że jest warte wydania jakiejkolwiek kwoty, raczej na zasadzie przyzwyczajenia, że u takie cuś to lubi sobie kosztować mniej więcej stówę.

To nie jest żadne “7 w 1”!

Chyba, że na tej zasadzie, że wszystkie siedem elementów można wsadzić do jednego worka. Inaczej ni cholery.
Nawet “3 w 1” byłoby przesadą. Przecież to sprzęt do manikiuru… byle bloczek polerski ma często różną gradację pilniczków i polerek na każdej części – czyli, że niby co? Jeden z tych, które mają 4 prostokąciki z pilniczkami i 4 z polerkami mają pełne prawo do reklamowania się jako 8 w 1? A byle jaka frezarka do paznokci jako “x w 1” – przy założeniu, że X jest równe liczbie końcówek w zestawie?
To miałoby sens tylko w momencie, gdyby wymienne końcówki były jakimś wybitnie nowatorskim i innowacyjnym konceptem, a pojedyncza frezarka obsługiwała tylko jeden frez, zmuszając manikiurzystki do kupowania 20 frezarek.

Idiotyzm.

Łudziłam się, że w zestawie będzie… 7 różnych końcówek: jedna na machinie i sześć do wymiany. Nie kurde trzy.

Beautifly – Pen manicure IPX6 kosztował jakąś stówę? Albo chyba nawet trochę ponad*.

*- kupiłam go w 2019, mniemam więc, że obecnie staniał.

Jest zasilany bateriami, więc już na wstępie ogromny minus – taaak, można to bateriowe cudo zabrać ze sobą w podróż, ale dokąd?

Nie jest wodoodporne, więc mam problem z odgadnięciem jakież to niszowe okoliczności mogłyby przyciągać kobiety żądne zmechanizowanego autopogotowia manikiurowego ze średniej półki, a (przynajmniej okresowo) pozbawione dostępu do sprawnego gniazdka elektrycznego.

Wyjazd na biwak, w góry?
Jak na niewielki rozmiar ten sprzęt jest dość ciężki – za ciężki, żeby pozwolić sobie na takie szaleństwa. Nie bierze się ze sobą takich klocków jak się ma w perspektywie dźwiganie bagażu na plecach.

Raczej nie na urlop zagranicą, bo to zwykle jest równoznaczne z lotem… a waga bagażu ma znaczenie.
Jeśli pieniądze nie są dla kogoś problemem, a wypielęgnowane paznokcie priorytetem, to gdzie by nie pojechał, może się wybrać do jakiejś lokalnej manikiurzystki… a jeśli się wybiera w na tyle dzikie okolice, że salonów kosmetycznych tam nie ma, to tak czy siak będzie problem z utrzymaniem co fikuśniejszych pazurów.
No a jak pazury nie są fikuśne to przecież papierowy pilniczek załatwi sprawę.

Do łazienki?
Woda może go zniszczyć, więc eliminacja kabla celem swobodniejszego użytkowania np. przy okazji szybkiego pedikiuru w łazience nie mogła być złotą myślą, przyświecającą koncepcji.

A dla ludzi, dla których waga bagażu nie ma znaczenia… im droższy sprzęt, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że trzeba tam wpychać baterie paluszki, żeby działało – więc wątpię by to oni byli targetem wszystkich tych produktów, które sprawdzałyby się znacznie lepiej z akumulatorem.

WIEM: może chodzić o wakacje w przyczepie kempingowej!

To nie jest zarzut pod adresem konkretnie tego produktu, raczej całej koncepcji:
Nie dość, że taki produkt ma nieprzyzwoicie słabą moc (w porównaniu do kablowych, czy akumulatorowych), nie dość, że to szkodliwe dla środowiska, to jeszcze wychodząc naprzeciw oczekiwaniom ludzi, którzy chcą na coś wydać mniej, wciska im się coś, co w eksploatacji (co najmniej) podwaja koszt zakupu, a potem psuje się przedwcześnie i wymusza nabycie kolejnego szajsu lub zostawia frajera bez sprzętu.

W opakowaniu znajduje się ładny, różowy woreczek, zbezczeszczony chamskim, białym, plastikowym, sznurem.

Oprócz tego po dwie sztuki trzech modeli wymiennych końcówek i machina właściwa z ochronną końcówką.

Miałam nadzieję, że może jest za krótki na to urządzenie, ale okazał się adekwatny, więc nie mogę sobie na to ponarzekać.

Chyba największą zaleta tego produktu jest to, że można ułożyć go sobie gdzieś przy łóżku, namiocie, ręczniku plażowym w pozie, sugerującej że może kryć nasz ulubiony wibrator i stać się w ten sposób źródłem kilku efektownych anegdot i starterem konwersacyjnym.

Już sobie wyobrażam jak siedzę obok tego cuda i czekam, długimi godzinami, może nawet dniami czekam aż ktoś zawiesi wzrok na moim Beautifly Pen Manicure i zrobi głupią minę, a wtedy ja wykrzyknę: “Ach, to nie mój wibrator, to pilnik i polerka do paznokci na baterie!

Poza powyższym nie widzę dla niego innych zastosowań.

Ma dwa guziczki: jeden do włączania/wyłączania, drugi do zwiększania/zmniejszania obrotów.
Nie działały za każdym razem, kiedy je naciskałam.

Tzn. nie, że nie działały w ogóle – działały, ale nie za każdym razem, kiedy je naciskałam. Beautifly Pen Manicure ma bardzo niewygodne przyciski.

A oto frez. Próbowałam spiłować nim kawałek hybrydy – poległ z kretesem, ani drgnęła, frez też się zatrzymał.

I to jest całkowicie zrozumiałe – nie było sugestii, że Beautifly Pen Manicure nadaje się do pracy z hybrydami. Tyle że na zwykłym paznokciu też nie zrobił najmniejszego wrażenia.

Jedyna realistycznie brzmiąca recenzja tego śmiecia mówi, że tylko nowiutkie i w pełni naładowane baterie pozwalają na osiągnięcie odpowiedniej mocy… ale wpakowałam mu nowiutkie Duracelle i za jasny szlag nie wyobrażam sobie, żebym mogła z sukcesem opiłować sobie i wypolerować 10 paznokci.
Przy dobrych wiatrach może udałoby mi się z jednym… ale trwałoby dłużej niż przy wykorzystaniu pilników analogowych, więc nie ma o czym mówić.

Ta sama pani wspomina, że produkt jest wodoodporny… ale nie znalazłam nigdzie takiej informacji. Instrukcji obsługi brak.

Przy głowicy niby jest małe światełko… ale nie wiem po co.

No okej – wizja: budzę się w nocy, środek dżungli amazońskiej, dookoła mrok, 90 km od najbliższego prysznica, ciemno, czuję, że zadarł mi się paznokieć. Próbując ukoić skołatane nerwy sięgam po swój frez na baterie, drżącymi rękami szukam w woreczku odpowiedniej końcówki i… nie znajduję ulgi w swym nieszczęściu, bo światełko jest bardzo blade. Zbyt blade, by na wpół po omacku stwierdzić, gdzie wypadałoby piłować.

Byle breloczek przy kluczach rzuca intensywniejsze światło, ale może nie mieli dostępu do tej technologii. Albo to sygnalizator stanu naładowania baterii.

Chciałam obejrzeć pozostałe końcówki – choć na tyle, by sprawdzić, jak się je zakłada i stwierdzić, jak się obracają, ale wyjęcie ich z tej plastikowej podstawki bez niszczenia jej okazało się niemożliwe. Trzymały się jej tak mocno, że skapitulowałam.

Zresztą… uświadomiłam sobie, że przecież nie mogę sprawdzić, czy cokolwiek nimi wypoleruję, bo zwrotu używanego mogą mi nie przyjąć, a bardzo chciałam to zwrócić.

Niechcący odczepiłam jedną z wymiennych końcówek, ale to by było na tyle, jeśli chodzi o sensacyjne zwroty akcji.

Właściwie to nie wiem, jak to podsumować. Opinii użytkownika wystawić nie mogę, bo tego nie używałam.

Zirytowało mnie to, że moc obrotów ma właściwie żadną.
Niewiele wcześniej kupiłam wkrętak akumulatorowy za podobną cenę i choć piszczał i skamlał, żebym dała mu spokój, poodkręcał mi śruby, których nie byłam w stanie ruszyć śrubokrętem.
A to? Takie tam bzzz. bzzz, jak szczoteczka do zębów. I pazura też tyle spiłuje, co i szczoteczka do zębów.

Nie jest wykonany z najtańszego plastiku pod Słońcem, działa, więc może zasługuje na pozytywną opinię.

Miło będzie, jak ktoś inny mu ją wystawi, bo ja się nie garnę. To jest kompletny szajs.

Nie zaskoczył mnie pozytywnie. Od pierwszego wejrzenia jawił mi się jako rzecz zupełnie zbędna i zwróciłam go z ulgą.

Jak już celować w podróżnicze klimaty, to chyba lepiej po całości.

Gdyby to była jedna rzecz: jeden element z jakąś fikuśną nakładką, która z jednej strony poleruje, a z drugiej piłuje, to nawet przy tych marnych obrotach mogłoby się obronić – ale brak mi wiary w siebie i wiary w ludzi: te końcówki zgubią się zanim ktokolwiek zdąży ich użyć.

Zgubią się i już nigdy się nie znajdą… chyba, że ktoś będzie korzystał w zaciszu własnej toaletki – gdzie częściej niż rzadziej istnieje prąd i gniazdka elektryczne, więc rozsądniej byłoby, gdyby nadal pierniczył się z normalnymi pilniczkami albo odżałował na frezarkę, z sensowniejszymi końcówkami.

Ale to są już rozważania czysto filozoficzne: Beautifly Pen Manicure nie jest sprzętem, tylko jakąś dziwaczną atrapą czegoś, co ma działać.
Mam wrażenie, że gdzieś istnieje coś, co ma mocniejszy silnik, lepsze światełko, może akumulatorek zamiast baterii i faktycznie jest przenośnym urządzeniem do manikiuru… czy tam mini-kiuru, a to jest jakaś o poziom od najgorszej możliwej wersji podróba. Bo nie chce mi się wierzyć, że ktoś serio uznał za dobry pomysł wypuszczenie na rynek czegoś takiego: po co? czemu?

Podobno polska produkcja, recenzje niezwykle entuzjastyczne choć enigmatyczne.

Np. takie (choć większość ogranicza się do jednego, ekstatycznego słowa podsumowującego sklep, produkt i swoje wrażenia z użytkowania).

Jak dla mnie to marketing szeptany i kupione opinie.
Na jedną wiarygodnie brzmiącą pozytywną recenzję na ceneo przypadają dwie, w których kupujący wylewają żale na nieprzyzwoicie długie oczekiwanie na kupiony produkt, niemożność skontaktowania się ze sklepem, marną jakość oferowanych urządzeń.
Sklep firmowy zaciekle walczy o unieważnianie negatywnych opinii i utopienie ich w gąszczu pozytywów.

Jeśli mają w ofercie jakieś dobre sprzęty to bardzo szkoda, że nie skupili się na nich i stworzyli szeroką ofertę, w której znalazł się też ten nieszczęsny Beautifly Pen Manicure.

Może zasilanie bateryjne to kwestia oszczędności i akumulator o odpowiedniej mocy z kabelkiem spowodowałby wzrost ceny o 100%… ale co z tego?
Jeśli tyle musi kosztować, żeby dobrze działać, to niech tyle kosztuje.
Jeśli konkurencyjne, działające produkty byłyby od niego o wiele tańsze, to niech się w ogóle nie pojawia na rynku – no bo po co?

Mam nadzieję nigdy więcej nie natknąć się na produkty tej firmy. Zresztą… wszystko jedno: mogę się natykać, i tak będę je omijać szerokim łukiem. To nie był produkt z klasy ekonomicznej, tylko ze średniej półki cenowej, w szczytowym momencie bywał wyceniany nawet na 159 zł! – pozostaje mieć nadzieję, że nikt go w tej cenie nie kupił.
Mnie ostatecznie udało się go wymienić na patelnię, z której jestem bardzo zadowolona, ale to jest bardzo, bardzo zły produkt.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 0 / 5. Wyniki: 0

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

2 thoughts on “Beautifly Pen Manicure IPX6 (elektryczny zestaw do minicure) [Recenzja]

  1. Ten sprzęt jest produkowany w Polsce? No to albo producent jest niespełna rozumu, albo kłamie. To jest Chiński szmelc warty ok30zl.

    1. Ten sprzęt ma na sobie logo firmy, która rzekomo jest polska.
      Nie czuję, bym miała podstawy do formułowania bardziej dosadnych wniosków, bo nie miałam do czynienia z innymi produktami, które mają w ofercie, a i ten ledwo obejrzałam.

      Bazując na poszlakach to cóż…
      Mam/miałam parę sprzętów polskiej produkcji i kilka typu: tworzymy prototyp i ogarniamy sobie produkcję w Azji, bo tam jest taniej. Żaden z nich nie poległ w przedbiegach podczas próby wykonania czynności, której jest dedykowany.
      Żaden z nich nie miał tak dziwnego zestawu recenzji ani wypełnionego pięciogwiazdkowymi peanami profilu na trustedshops – które nie jest przecież popularnym serwisem wśród polskich użytkowników.
      Głosy niezadowolonych klientów informują o tym, że nie mogą się doczekać na zamówiony produkt przez kilka tygodni i ma to charakter ciągły – nie, że np. w styczniu wszyscy którzy zamówili produkt x musieli poczekać na dostawę do lutego.
      Tak zwykle wyglądają zakupy w “sklepach”, sprzedających towar, którego nie mają i zamawiają go z Chin po odebraniu zapłaty od klienta.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.