Lody, robienie lodów i foremki do lodów [Recenzja]

5
(1)

Nie sądziłam, że kiedyś zainteresują mnie foremki do lodów. Przez tą pandemię moje umiejętności kulinarne poszły ostro w górę – i wcześniej nie były złe, ale w wielu przypadkach brakowało mi pretekstu do podejmowania prób upieczenia np. ciasteczek owsianych.

Zdarzało mi się, że przeglądałam przepisy, ale z niewiadomych przyczyn wbiłam sobie w głowę, że zmieszanie podanych składników z całą pewnością zaowocuje wyschniętą na wiór owsianką – zwłaszcza, że sugerowane w przepisach ilości tłuszczu zawsze wydają mi się herezją i redukuję to co najmniej o połowę (przeważnie o 3/4 albo i lepiej) – a uwielbiam ciasteczka owsiane.
Z braku laku postanowiłam jednak je upiec. I wyszły zupełnie nie-suche!

Lody chodziły mi po głowie odkąd obejrzałam jakiś film/ik? albo program dokumentalny? w którym jakaś pani w stroju z epoki wyjaśniała krok po kroku, jak przygotowywało się lody początkiem XIX wieku.

W ogóle historia robienia lodów niezmiennie mnie intrygowała.
Sama historia kulinarna jest dla mnie interesującą, ale lody, lodówki, ice-boxy, kopce, piwniczki, komórki… pamiętam, że już jako dziecko nieustannie nad tym dumałam i próbowałam pytać, ale donikąd mnie to nie zaprowadziło, bo nikt nie znał odpowiedzi na te moje dylematy klasy: a czym schładzano lody, które podawano w Wersalu?

Nie mam na myśli jakiegoś nie wiadomo jak wczesnego dzieciństwa, ale na pewno jeszcze przed momentem, kiedy po raz pierwszy czytałam “Anię z Zielonego Wzgórza”.
Tam to mnie dopiero zdumiało.
Akcja działa się pod koniec XIX wieku… w niezbyt zamożnych kręgach… raczej w niezbyt mroźnym klimacie, skoro Emilka (ze Srebrnego Nowiu) w podobnych okolicach zdecydowała się na nagą kąpiel w oceanie z koleżanką (poinstruowana przez ciotkę, że porządnej dziewczynie w stroju kąpielowym pokazywać się nie przystoi), to uznałam, że lata nie mogły być mroźne… a na wyspie lodowiec by się nie uchował.

To, że jakiś król albo bogacz miał czasem lody na stole nie wydawało mi się aż tak abstrakcyjnym.
Ot, przecież łaziło toto obtoczone w jedwabie, gronostaje, złoto i brylanty – skoro stać ich było na to, to pewnie i na to, żeby wykopali mu jakąś ekstra głęboką piwnicę, narąbali zimą full bloków lodu z rzeki, wypełnili nimi tą piwnicę (może wcześniej wykładając ją jakimś kamieniem? izolując jakoś?) i mógł szpanować w lecie schłodzonymi napojami i zimnymi deserami.

Ale to, że jakieś dzieciaki pochodzące ze średniej klasy średniej i niższej klasy średniej mogły liczyć na lody na kościelnym pikniku… nawet jeśli to BYŁO tak super ekstra, wielkie wydarzenie, że ewenement w skali dekady… czyli lód był dostępny lokalnie? sklepy miały do nich dostęp? Niektórzy ludzie mieli do nich dostęp i w swojej uprzejmości czasem udostępniali?

Ach, tyle pytań, tyle fantazji, tyle wątpliwości, tyle kompletnie bezsensownego dumania, które rozbijało się o ścianę, bo bez dostępu choćby do internetu ciężko było o jakiekolwiek informacje na ten temat.

Robione w domu lody zawsze mnie ekscytowały

Nawet te syfiaste w proszku, do ubicia mikserem po zmieszaniu z mlekiem – nie tyle mi smakowały, co miały niemal magiczną aurę.
Bo łaaaał, L_O_D_Y, w domu, bez chodzenia do sklepu.

Też wydawały mi się zbyt trudne i zbyt abstrakcyjne, by na serio robić je w domu.
Po wielu bolesnych rozczarowaniach straciłam wiarę w to, że gdzieś tam, daleko istnieje jakiś blender, zdolny do kruszenia lodu.
Nie raz, nie dwa i nie trzydzieści, co przypłaca spalonym silnikiem, tylko regularnie.

Bo lody, takie robione bezpośrednio przed podaniem są pyszne.

Ale trudne do regularnego robienia, bo blendery mielące lód NIE ISTNIEJĄ.
Najwyraźniej cywilizacyjnie nie dotarliśmy jeszcze na ten poziom.
Zamrożone owoce – najsmaczniej wypada, jeśli to truskawki albo banany, ew. jakaś mieszanka na bazie mrożonego banana wystarczy wrzucić do blendera, zalać wodą/mlekiem/jogurtem/śmietaną, opcjonalnie dodać jeszcze jakieś słodzidło i gotowe.
Są lody.

Wciąż dość dobre i z grubsza wykonalne nawet przy standardowym blenderze wychodzą, jeśli te nieszczęsne owoce poczekają w blenderze kilkanaście minut. Bardziej to breja niż lody i bardzo szybko zmienia się w smoothie, ale siłą wyobraźni…

Jedyny problem (dla mnie) w tym, że nie lubię robić przed podaniem.
Chciałabym zrobić wcześniej i przez parę dni móc po coś sięgać, kiedy mam ochotę. Z super mocnym blenderem by się dało… z normalnym się nie da, bo żeby pokruszyć lód czy zamrożone na kość truskawki trzeba je trochę rozmrozić.

Przepisy mnie męczą. Wszelakie.

Najdalej w połowie zaczynam się nudzić, i tak nigdy nie mam wszystkich składników, więc prędzej niż później zaczyna się wielka improwizacja.
Lodów się bałam.
Bardzo mi zależało na tym, żeby ich nie spieprzyć, robiąc pierwsze podejście do waniliowych.
Naczytałam się tych przepisów, naczytałam, próbowałam za nimi podążać najdłużej jak się dało… strasznie to było upierdliwe – efekt nie najgorszy, ale nieusprawiedliwiający kilku godzin skakania nad nimi.

Po trudnym pierwszym razie doszłam do wniosku, że z grubsza wszystko może być przerobione na lody o ile dobrze smakuje w płynnej formie i jest regularnie miksowane w miarę jak zamarza – jak na razie bez skuchy, choć nadal dryfuję w okolicach tych nieszczęsnych śmietankowych/waniliowych, marząc o zrobieniu orzechowych i czekoladowych.

Zamarzyły mi się lody na patyku, albo w foremkach.

Wydawało mi się, że najlepsze byłyby metalowe foremki do lodów… ale żadnych nie znalazłam.
Były silikonowe, ale też tylko jeden model w akceptowalnych cenowo granicach, więc jak ostatnia obłąkana pomyślałam sobie, że skoro widzę plastikowe foremki do lodów w kilkudziesięciu różnych modelach, to może świadczy to o tym, że plastik sprawdza się w tym kontekście.
A gdzieżby tam…

Ale po kolei – bo foremki do lodów zaliczyły sesję przy okazji unboxingu.

Tak wyglądała etykietka:

Kupiłam sobie trzy zestawy i bardzo tego żałuję.

Plastikowe foremki do lodów kosztowały ok. 12 zł/sztuka. Bodajże 12,50.

Więcej niż inne, ale to nadal bardzo nieprzyjemny w dotyku plastik.

Nie wiem, jak mogło mi to nie przejść przez głowę, kiedy próbowałam coś wybrać, ale nie przeszło – że te przeklęte foremki do lodów są ze sobą sczepione na stałe, a co za tym idzie wyjęcie pojedynczego loda jest męczące, trudne i czasochłonne.

Najprościej byłoby chyba zanurzyć je w ciepłej wodzie, ale w ten sposób częściowo rozmrożą się wszystkie – poza tym podgrzewanie plastiku…

Chyba nie są najgorsze – choć nie mam wielkiego porównania.

Średnio co 4-5 lód ułamuje się w połowie podczas wyjmowania, dobitnie dając do zrozumienia, że należało poczekać jeszcze chwilkę.
Przy czekaniu robię się nerwowa na myśl o tym, że pozostałe zaczną się rozpuszczać i transformują w bomby biologiczne.
Czyszczenie jest bardzo niewygodne, konieczny druciak do butelek, ale jakoś tam poszło.

Na pewno nie kupiłabym nic podobnego ponownie ani nie poleciła nikomu, kto nosiłby się z myślą kupowania foremek.

Lód na patyku fajna rzecz, ale nawet łatwiej robić je w większym pojemniku.
Nie mam żadnego rękawa cukierniczego, dotychczasowe masy były zbyt gęste, by skorzystać z pomocy lejka przy nalewaniu (już po kilkukrotnym miksowaniu zamrażanej), więc kończyło się na nakładaniu jej łyżeczką… co wypadało estetycznie jak dwulatek, jedzący spaghetti.
WSZYSTKO było upaprane tą pre-lodową masą zanim udało mi się ją zapakować do foremek.

No a potem, przy próbie częstowania nimi przyszło mi się mierzyć z upokarzającym “no nie wyjdzie cholernik, trzeba poczekać jeszcze parę minut” & “nadal nic, zamarzło w cholerę” – i nieważne, że wyjęłam je kwadrans wcześniej.

Nie mam jakiegoś specjalnie wielkiego zaufania do produktów firm, których nazw nigdy wcześniej nie widziałam, ale żywcem nie znalazłam nigdzie foremek autorstwa żadnej bardziej renomowanej.

Drugi typ foremek, które kupiłam przypadł mi do gustu bardziej niż tamte.

Właściwie to zaraz po rozpakowaniu paczki pożałowałam, że nie wzięłam dwóch albo i trzech kompletów takich, darowawszy sobie plastikowe.

W tym przypadku największą wadą jest cena – bo ponad 25 zł za cztery sztuki.

Poza tym same zalety:

  • są szczelne,
  • miłe w dotyku,
  • łatwo się je napełnia i czyści,
  • dobrze się z nich je,
  • są duże.

To ostatnie może być wadą, jeśli przygotowuje się lody z myślą o dzieciach, bo 120 ml może się okazać zbyt dużą porcją, by większość nie wylądowała na podłodze, ale i tak wydają mi się praktyczniejsze:
można je odstawić, odłożyć, zamknąć na chwilę w przerwie jedzenia… nie wypadają i nie trzeba sobie nagle radzić z wielkim kawałkiem loda, który właśnie raczył odpaść od patyczka.

Pudełko dotarło dość wymęczone:

Foremki w plastikowej torebce:

Zatyczki można dowolnie zamieniać, mieszając kolory i nadal wszystko jest szczelne.

Widziałam gdzieś mniejsze tubeczki silikonowe… które najprawdopodobniej też sprawdziłyby się lepiej niż ten plastikowy szajs.

Kiedy w środku jest gotowy, zamrożony lód lepiej moment odczekać przed otwieraniem, bo wtedy czapeczka łatwiej schodzi – ale nie jest to konieczne: daje się ją zdjąć tuż po wyjęciu z zamrażalnika (jak do tej pory bez szkody dla szczelności).

Te mogę polecić, choć ze względu na cenę tylko komuś, kto jest naprawdę mocno zdeterminowany do robienia lodów w domu.

Wracając jeszcze na moment do plastikowych…

Odkąd je kupiłam minęły już dwa sezony – nadal nie pogubiłam patyczków – mimo częstowania ludzi i kilku przypadków, kiedy patyczek razem z lodem zaliczył wychodne.
W drugim sezonie rekreacyjnego używania (czyli tak średnio raz na dwa tygodnie) złamały się dwa patyczki.

Reasumując: odradzam kupowanie jakichkolwiek foremek!

Rozglądanie się rekomenduję dopiero na etapie przetestowania kilku przepisów i sprawdzenia, czy to aby na pewno jest coś, z czym miałoby się ochotę pieprzyć.
Dość mi się podoba to miksowanie, smak mi odpowiada, a na dodatek mam bardzo ograniczone możliwości kupienia lodów w sklepie – nawet mając do dyspozycji samochód i reklamówki termiczne, przy temperaturze powyżej 20°C nadtapiają się zanim dopadnę z nimi do zamrażarki w domu, ale te plastikowe foremki po prostu nie są dobre.

Silikonowe, stalowe – może lepsze, ale żeby taki zakup miał sens, trzeba nie tylko ogromnej dedykacji dla regularnego robienia lodów, ale i gotowości do użerania się z foremkami.
Jak na mój gust 12 sztuk byłoby absolutnym minimum, poniżej którego nie warto nawet patrzeć w stronę miksera – a taki wydatek byłby uzasadniony dopiero po zrobieniu w nich lodów ponad dwadzieścia razy… czyli w momencie, kiedy robienie lodów wchodzi na stałe do menu.

Kupienie takiego zestawu – czyli 4 x ~120ml oznacza, że masy lodowej można zrobić tylko 500ml… to strasznie mało, jak na mój gust nie uzasadnia odpalania robota planetarnego czy blendera, zostawia więc z opcją walenia trzepaczką po jakiejś misce – czyli jw. spora determinacja jest konieczna.

No, przynajmniej w moim przypadku: łatwiej mi się zabrać za zrobienie litra czy dwóch, niż za 500ml, bo to mi zakrawa o brudzenie garnków bez sensu.

Zrobienie dobrych, domowych lodów wymaga czasu.

Moooże są ludzie, którzy już na starcie znajdują jakiś super ekstra przepis, z którego wszystko wychodzi cudownie – niestety lub stety do nich nie należę.
Przetestowałam kilkanaście przepisów (w większości lecąc freestylem) i nic nie było niejadalne, większość była dobra, kilka bardzo dobrych, ale im lepszy efekt, tym więcej zachodu z przygotowywaniem.

Mogę spędzić trzy godziny na przygotowywaniu lodów, które będę mogła jeść przez tydzień (z pomocą) lub dwa tygodnie solo – jak najbardziej.
Mogę zamrozić jakieś owoce + banany, poczekać i zblendować z mlekiem kokosowym bezpośrednio przed podaniem, bo trwa to maksymalnie 15 minut.
Ale wiem, że nie będę spędzać trzech godzin na przygotowaniu materiału na kilka małych lodów na patyku. Po prostu nie.

Brednie o “zdrowszej alternatywie” dla sklepowych produktów można sobie spokojnie darować, bo to ohydny plastik – i w przypadku mojego, niefortunnego zakupu, albo trzeba jeść sześć naraz, albo ryzykować, że ostatni w pojemniczku będzie gwarancją zatrucia pokarmowego.

JEŚLI ten silikon nie jest szkodliwy, to można mówić o zdrowszych alternatywach – o ile się tych lodów nie napcha cukrem czy syropami – a te chwytliwe opisy czytałam głównie w rekomendacjach plastikowych.

Poza tym foremki są do robienia lodów niekonieczne. Taki na patyku czy w pojemniczku jest znacznie wygodniejszy w podawaniu.
No i umożliwia robienie lodów typu “a naleję do środka trochę soku“, ale smaku takiej skamieliny nie da się porównać do mielonych blenderem (albo chociaż trzepaczką) co pół godziny, w miarę jak się chłodzą i zamarzają. Takie “lody” z soku można sobie zrobić na próbę w zwykłej foremce do kostek lodu i przekonać się ekspresem, że orgia smaku to to nie jest – nawet, jeśli sok jest dobry.

Bardzo interesujące wychodzą jak się te żbury, szumy (nie wiem, jak to nazwać): no, w każdym razie: tą pianę, która się zbiera na soku, który się robi w wyciskarce do soku – przynajmniej, jeśli chodzi o teksturę, bo smakowo to te moje marchwiowe lody furory nie zrobiły.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 5 / 5. Wyniki: 1

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.