Cierpienia z młodym Werterem

4.3
(4)

Od pewnego czasu mam  mieszane uczucia względem postów zajeżdżających pamiętnikiem, ale… eee. Napisałam to ponad dwa lata temu, a już wtedy nie było świeżą bułeczką. Zakładam, że zmierzałam do jakiejś konkluzji, której już na zawsze pisanym jest być tajemnicą, gdyż nie były to jeszcze czasy w których raczyłam skrobnąć sobie gdzieś z boku jakiś krótki szkic: niezmiennie wychodząc z założenia, że tym razem na pewno uda mi się doprowadzić tę pierwszą myśl do końca i tym razem na pewno nie zapragnę rozwijać dwudziestu innych myśli.

Przypuszczam, że chciałam się podzielić swym zdumieniem: że nawet największa, fatalistyczna, przewrażliwiona zrzęda może dostać swoją szansę na “szczęście”, jeśli okoliczności sprzyjają.

Oczywiście chodzi o szczęście w wielkim cudzysłowie – tak wielkim, że ogromnym.
To “szczęście”, które aż rozsadza od środka żądzą dzielenia się nim ze Światem – bo gdyby te zapewnienia i opowieści nie były tak perswazyjne i konsekwentne, to człowiek nigdy by w nie nie uwierzył (i to nie w sensie, że coś jest tak dobre, że wręcz niewiarygodne, by mogło być prawdziwym).

Poznałam mężczyznę, przy którym czułam się jak złota rybka w kuli.

Innymi słowy: brakowało mi powietrza i non stop miałam wrażenie, że umieram – ale skoro już tam wylądowałam, zapomniałam, że istnieje coś innego.

Rys historyczny

Wybrał zupełnie idealny moment na pojawienie się w moim życiu – choć nie przypisywałabym zbyt wielkich zasług przeznaczeniu, jego niezwykłemu wyczuciu czy mojej tęsknocie za takim matołem.
Jak sięgam pamięcią, tak gorszego chyba nie miałam. Złe rzeczy zdarzały mi się wcześniej, i owszem. Tylko że wtedy właściwie… nic strasznego się nie stało – po prostu wszystko poukładało się tak, że popadłam w mieszankę zobojętnienia, beznadziei i smutku. Nic nie było tak, jak być powinno.

Ówczesny top psiapsióła nieoczekiwanie załapał sobie ekstra fuchę i wyjechał do pracy zagranicę; wracał za trzy miesiące.
Bezpośrednio przed tym czas spędzałam głównie z nim i z jego znajomymi. Top psiapsióła-samica miała dziecko w szpitalu… druga robiła kurs na prawo jazdy po pracy… i tak dalej, i tak dalej.
Liczba osób, do których jednocześnie i chciałam, i mogłam podówczas otworzyć gębę wynosiła równe zero.

Konkubent miał tzw. sprawy rodzinne i pojechał je załatwiać jeszcze wcześniej, nie zanosiło się ani na to, że szybko wróci, ani na to, że ja będę miała okazję pojechać tam za nim. Nawet nieźle mi poszło przekonywanie się, że za nim nie tęsknię, jeszcze lepiej wdrażanie stylu “związek na odległość, złoty rocznik 1895” – czyli jakby linii telefonicznych jeszcze wszędzie nie pociągnęli, a i poczta szału nie robiła, raz na miesiąc coś tam…

W momencie kiedy każde kolejne “och!“, sygnalizujące jakąś potencjalnie super ekscytującą pierdołę, o której mogłabym komuś opowiedzieć pociągało za sobą “ech, przecież nie będę do nikogo wydzwaniać“.
Niby mogłam to zrobić, ale po tym, jak raz usłyszałam w słuchawce “tak… ehe… dobra… kur…a o czym Ty w ogóle… no dobra, przepraszam, opowiedz co tam dalej było z tą szminką” – któremu towarzyszyło mnóstwo odgłosów w tle, sygnalizujących, że to ewidentnie nie jest dobry moment na dyskusje, zamilkłam i postanowiłam przeczekać.

Wpadłam też na dobry pomysł zajęcia się czymś, na co “normalnie” nigdy bym się nie połasiła, ale uznawszy, że skoro i tak nie mam nic lepszego do roboty…

Właściwie to zaraz jak tylko zaczęłam moja praca już wyglądała tak, że bezrobocie mamiło mnie wizją swych rozlicznych zalet i kołatało mi we łbie jak sen jaki złoty…

Gdyby to zależało ode mnie, nie spędziłabym tam nawet jednego dnia, ale nie czułam, że to zależy ode mnie. Uznałam więc, że nie zależy.
Wylądowałam tam poniekąd na zastępstwo… obiecałam, że nie będę robić problemów, żeby nie narobić ich osobie, którą zastępowałam i która w pewnym sensie (albo i nawet bez “pewnego sensu”) za mnie poręczyła. Wykraczało to poza moje kwalifikacje i możliwości, ale w przypływie szaleństwa uznałam, że dam radę – ostatecznie przecież nikt nie powinien oczekiwać ode mnie cudów w takiej sytuacji.
Nie powinien, prawda?

Jak ujrzałam swojego nowego “szefa”, zapragnęłam zapaść się pod ziemię.
Miał być mi osobą zupełnie nieznaną i właściwie był… ale jak go ujrzałam to uświadomiłam sobie, że nie tak znowu dawno był świadkiem pewnej dość zawstydzającej sytuacji.
Mniejsza o konkrety: powiedzmy, że to było coś na poziomie zahaczenia się spódnicą o śrubę w drzwiach i całkowitego zdarcia jej z siebie, połączonego z prezentacją stringów z futerkiem – co ochoczo skomentował niezwykle zabawną, złośliwą uwagą, za którą opieprzyłam go z góry na dół, odchodząc w swoją stronę.

Nawet nie zdążyłam zamarzyć o tym, że może mnie nie pamiętać, bo po twarzy widać było, że pamięta doskonale.

Jak okiem sięgnąć nikogo znajomego poza nim i facetem, z którym znałam się na tyle, żeby go nie znosić, i żadnej kobiety w okolicy.
Przez kilka tygodni żyłam sobie jak na wczasach w czyśćcu: codziennie rano szykując się jak na ścięcie i żałując, że nie mogę sobie zapuścić jakiegoś klimatycznego fanvida z fragmentami ostatnich dni Anny Boleyn, bo mi internet w komórce nie działał.

Stanęło na tym, że robiłam jak dziki osioł, nie tylko za siebie, ale i za innych (bo póki ich część nie była zrobiona nie miałam nic do roboty, pajac miał do mnie pretensje… więc stanęło na tym, że zaczęłam wykonywać i cudzą).
Moja zerowa podówczas asertywność pikowała w dół, kiedy doświadczyłam nieznanego mi wcześniej poczucia bycia jednocześnie wołem pociągowym i piątym kołem u wozu.
W szczytowym momencie udawało mi się nawet zebrać opieprz za to, że… zrobiłam coś, co musiało być zrobione, ale nie wpadłam na to, żeby zawiadomić barana, który przez kilka dni konsekwentnie się od tego wymigiwał, bo “przeze mnie niepotrzebnie się nastawiał, że ma to jeszcze do zrobienia, a przecież mógł już sobie iść do domu“.

No a czarujący szef średnio dwadzieścia razy dziennie powtarzał, jakie to baby są głupie i ograniczone, “zaledwie” dwa-trzy, no może pięć tych uwag kierując bezpośrednio do mnie.
Czułam się z tym coraz gorzej i gorzej i gorzej.
Na początku, kiedy ryzyko, że go za to opieprzę było jeszcze istniejące, powstrzymywałam się mantrą, że przecież nie mogę wszczynać awantur skoro obiecałam że nie będę problematyczna. Potem już nie musiałam, bo przypływ pomysłów na finezyjne docinki w odpowiedzi szybko osłabł i zmienił się w pragnienie płaczu. Coś co wydawało się być kwestią zbyt łatwą do rozwiązania, by w ogóle myśleć o sięganiu po jakieś bardziej formalne opcje zmieniło się – dzięki temu początkowemu tłamszeniu – w przepaść nie do przejścia.

Nie zauważyłam, że jestem wyczerpana. Zupełnie nic nie zauważyłam.

Po pracy nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Nic nie było na tyle fajne, ciekawe i warte zachodu na tyle, by faktycznie się tym zająć, a w cokolwiek włożyłam ręce, próbując na przekór wszystkiemu jednak wrócić do swoich zwyczajowych rozrywek kończyło się katastrofą. Rwałam nitki, łamałam igły, plątałam włóczkę, tłukłam szklanki, wylewałam farby…
Niszczyłam wszystko, czego dotknęłam – a nawet jeśli nie, to i tak rezultaty były do niczego.
Internet poszedł w odstawkę, bo nie oferował mi niczego interesującego.

Kręciłam się więc, tu i ówdzie taka niedorobiona, wiecznie zestresowana, ciągle niewyspana i z samooceną skaczącą z dachu, celując łbem prosto w kupę gruzu, oczekując w pełnej ekscytacji na moment, w którym okaże się co będzie kolejną rzeczą, której dotknę i zepsuję – do takiego stopnia, że zaczynałam się obawiać o los płyt chodnikowych, bo aż dziwnym było, że nie pękają z wrażenia, że po nich chodzę.

Samopoczucie miałam tak złe, jak tylko mieć mogłam, więc nie wątpię, że wyglądałam jak rasowa kupka nieszczęścia. Od czasu do czasu telefon czegoś tam ode mnie chciał, ale zdegradował się do rangi jakiegoś abstrakcyjnego tworu.

Że niby jak mam wyjaśnić dlaczego milczę?

Wtedy to pojawił się Werter… jakoś tak niepostrzeżenie, jakby znikąd. I przyćmił wszystko.

Na początku opowiedział mi o naszych wspólnych znajomych, których za cholerę nie kojarzyłam.
Instynkt kazał mi spieprzać, ale nie posłuchałam.
Przylepił się jak rzep.

Na początku było fajnie… chyba?
Choć właściwie to nie wiem, nie jestem pewna – możliwe, że wcale nie. Nie pamiętam, żeby było.
Najprawdopodobniej wydawało mi się, że chyba jest fajnie póki – znalazłszy jakąś tam namiastkę wspólnego języka – traktowałam go jak kolejną koleżankę (psiapsióła płci żeńskiej) czy psiapsiółę (koleżanka płci męskiej), ale bardzo szybko coś zaczęło zgrzytać.

Nie chciałam czegoś robić – on koniecznie chciał to robić!
Nie chciałam o czymś gadać (nieważne, czy dlatego, że byłam w połowie jakiejś super ekscytującej opowieści o kupowaniu kartofli w Lidlu, czy po prostu nie miałam ochoty z nim o tym rozmawiać) – zaczynał od upierdliwości, potem był w niej konsekwentny, by ostatecznie stać się namolny i pytać o rzeczy, których nie chciałam mówić po kilka razy dziennie.
Opieprzyłam go za to raz, opieprzyłam drugi… na trzeci i każdy kolejny nie miałam już siły, więc swobodnie przeprowadzał swoje bombardowania, aż wyhodowałam sobie poczucie winy w związku z tym, że mu się nie spowiadam.

Wyczyn był to nielichy i czort jeden raczy wiedzieć, jak udało mu się to osiągnąć – bo ja nie pamiętam. Normalnie gęba mi się nie zamyka, z nim nawet nie chciało mi się jej otwierać.

Zaczęłam podejrzewać że coś jest nie tak, kiedy się na nim (owym poczuciu winy) przyłapałam i zaczęłam dumać nad tym skąd się wzięło – bo nie mogłam sobie przypomnieć, żebym zrobiła coś, co mogłoby je wzbudzić.

A wtedy wystąpił z kolejną pogadanką edukacyjną na temat “normalnych” rzeczy, które powinnam z nim robić i nie mieć z tym problemu, zamiast zachowywać się, jakbym dopiero wyszła z lasu, bo będzie musiał zacząć się mnie wstydzić.
Wtedy to oczęta otworzyły mi się szerzej, ale jeszcze nie całkowicie.

Miałam dziwne wrażenie, że nie ma rzeczy, o którą by się nie czepiał.
Wszystko mu nie pasowało, na każdy temat miał uwagi.
Ale zastanawiając się nad tym dochodziłam do wniosku ze przesadzam… i że to pewnie przez ten mój ogólnie marny stan jakoś dziwnie na niego patrzę i wydaje mi się, że ma zachowuje się jak buc podczas gdy wcale tego nie robi.

Tak! To musiało być to! – cóż innego. Przesadzałam i wydawało mi się.
Jakiż sens mogłoby mieć przylepianie się do baby, która wspomniała coś o typie przy którym ma ochotę na wszelki wypadek założyć jeszcze ze dwie pary majtek (ale to na początku, póki jeszcze całkiem nie zdechłam w środku)? Nie-bzykanie i utyskiwanie na to, że absolutnie nic w niej nie jest takie, jak powinno być musiałoby uchodzić za hobby… – nie no, nie, na pewno była w tym jakaś sympatia, którą w całym swym zgnębieniu przegapiłam.

Mimo wszystko zaczęłam podejmować nieśmiałe próby unikania kontaktów z Werterem.
Były mało efektywne. W ten czy inny sposób i tak się wpychał: ni z gruchy ni z pietruchy albo mnie gdzieś ciągał, albo był u mnie, albo czekał pod pracą, albo właśnie pisał/dzwonił – już nie wytrzymywałam.

Wcześniej pojęczałam mu trochę o tej pracy…

Załapałam się na serię bajań i opowieści o tym, co mój rycerz, bohater i wybawiciel Werter by zrobił, gdyby był przy tym, jak niegodziwy szef zachowuje się wobec mnie nieelegancko, wyraża niestosownie i sprawia, że jestem smutna – do czego on osobiście nigdy by nie dopuścił!

Powtórzył to parę razy – aż w końcu wyjechał z pretensjami, że nie chcę go z nim zapoznać, żeby miał wreszcie okazję powiedzieć mu co myśli o nim i o jego zachowaniu i rozwiązać ten problem.
Zamiast powiedzieć, żeby spadał, zabrałam się za wyjaśnianie dlaczego nie (chcę) mogę tego zrobić: jak? gdzie? czemu? – “dzień dobry, a to jest proszę pana mój znajomy, który bardzo chciał pana poznać: Werter powiedz panu“?
Jedyne, czego mogło mi w tym momencie brakować to jeszcze jeden świadek na to, że zmieniłam się w trzęsącą galaretę, z którą można robić co tam kto ma ochotę.

Odkąd przebąknęłam, że dam sobie radę sama zaczął już dość regularnie, nawet bez moich żali zaczął wtrącać fochy, że pewnie wolałabym spędzać czas ze s_w_o_i_m_i__k_o_l_e_g_a_m_i z pracy niż z nim – niedługo później doszło nawet do podejrzeń, że nie spotkałam się z nim, bo pewnie byłam gdzieś z tym znajomym, z którym się nie znosiliśmy i który też częstował mnie regularnymi docinkami.

Mój umysł chyba wziął sobie wtedy L4.

Kłóciłam się z nim o to (niby), buntowałam przed kolejnymi wywiadami (niby), stukałam w czoło przy kolejnych monodramach (a było ich od groma), wysłuchiwałam poematów o swojej wyjątkowości niesamowitej, która tak go zachwyca, że w całej tej ekstazie nawet nie umie stwierdzić, co nią właściwie jest.

Cóż mogłoby nią być, skoro miał uwagi do wszystkiego, o co nie miał pretensji?
W pewnym sensie “nie ma tego złego…” – przez całe to stąd-do-wieczności z nim atmosfera w pracy zaczęła się wydawać zupełnie strawna a żarciki choć osłabiająco, to jednak, trochę masochistycznie zabawne.
Nic co mówił nie wydawało mi się zabawnym.

To, że “zaczęłam coś podejrzewać” nie miało na tym etapie najmniejszego znaczenia: byłam zbyt zajęta – tak innymi rzeczami, jak i Werterem, że nic z tego nie wynikło.

Sensacyjny zwrot akcji nastąpił pewnego poniedziałku, kiedy to “wszyscy” z pracy zostali zaproszeni na huczne imienino-urodziny z grillem.

Zupełnie nie planowałam tam iść, ale dowiedział się o niej i przez kilka dni opowiadał mi o tym, jak to będzie: pójdziemy razem, tam wreszcie się rozprawi z tymi podłymi osobnikami i będę mieć spokój.
Próbowałam się z tego wykręcić, doszłam nawet do próśb, żeby tego nie robił, ale waliły jak o ścianę, więc poszliśmy.
Prosiłam w duchu, żebyśmy może złapali gumę na cztery koła, albo zgubili się w trakcie 15-minutowej podróży – nic z tego nie wyszło, więc skupiłam się na marzeniu, że może nie ma żadnej imprezy, albo że nikogo na niej nie będzie… albo że nikt się do mnie nie odezwie… albo że dali mi zły adres, żebym się tam nie zjawiła nawet, gdybym zechciała.

Niestety adres okazał się właściwy, niezbyt trudny do znalezienia, a impreza była, i to pełna ludzi.
Ledwo przeszłam przez bramkę, a nielubiany-znajomy powitał mnie okrzykiem z dziesięciu metrów i poinformował mnie, oraz wszystkich zebranych, że moja dupa wyjątkowo dobrze dziś wygląda.

Werter odciągnąwszy mnie na stronę szepnął mi do ucha coś o chamach i przypomniał, że czasy w których ktokolwiek tak mnie traktuje niebawem przejdą do przeszłości, bo następnym razem już na to nie pozwoli, ale póki co chce się jeszcze trochę rozejrzeć i zorientować w sytuacji.
Po raz kolejny poprosiłam, żeby tego nie robił tłumacząc, że to tylko głupie żarty – acz zastanowiłam się, czemu i w ogóle z jakiej racji go o cokolwiek proszę i tłumaczę się z czegokolwiek.

Był problem z miejscami siedzącymi.
Pokręciliśmy się to tu, to tam aż znaleźliśmy się w okolicy krzesełka, które nie wyglądało na zajęte.
Rozejrzał się i usiadł.
Niewykluczone, że nie zwróciłabym na to uwagi, gdyby nie to, że jakieś dwie minuty później przyleciał ten wyzywający mnie od idiotek – acz nie w tamtym momencie – szef.
Z krzesłem. I to takim domowym, eleganckim, mięciutkim, nie rozkładanym.
Werter gawędził niezbity z tropu, ja się poczułam jak idiotka. Nie, żebym chciała siedzieć, kiedy on stał, ale nie usiadłam, bo było tylko jedno krzesło, więc uroiłam sobie, że chyba pójdziemy siąść na schody i odwróciłam się w ich stronę… a on się tak po prostu w nim rozwalił i kontynuował nawijkę.

Chciałam stamtąd jak najszybciej pójść – on nie. Posiedzieliśmy tam jak te kołki w czasie, kiedy reszta sobie gawędziła, bo się ewidentnie znała.
Kiedy zaproponował, żebyśmy się zamienili na krzesła jeśli mi to obojętne… to był chyba ten jedyny raz, kiedy zachciało mi się śmiać, choć to raczej nie był żart.

W końcu nielubiany-znajomy podszedł zapytać, czy będziemy coś jedli, wtrącając coś o kiełbasie w moich ustach.
Jedną złośliwość później Werter pierdyknął płomienną przemowę na temat nie traktowania KOBIETY w nieodpowiedni sposób. Tyle razy podkreślił, że cham ma do czynienia z kobietą, że zaczęłam się zastanawiać, czy w ogóle na nią nie wyglądam czy ki czort.
Autor złośliwości przeprosił jego za swoją niestosowną odzywkę, po czym obaj mnie olali, znaleźli wspólny temat i gdzieś sobie poszli.
No i przepadł Werter, a jak się znalazł, to nie mógł się nazachwalać jaki to cudownie inteligentny facet, świetnie im się rozmawiało, bardzo kulturalny… i umówili się na tenisa w tygodniu.

W końcu mnie olśniło, dyżurna szara komórka przebudziła się z letargu…

Borze mój… tyle lat posuchy, ale wreszcie los się do mnie uśmiechnął i postawił na mojej drodze dobrego misia (link diagnostyczny).

Cóż było robić – zaczęłam się zastanawiać, czy jestem godna.
Z góry wiadomo było, że nie. Zrobił co mógł, żeby takie szalone myśli nie zalęgły mi się w głowie.
Już na etapie tych imienin miałam na koncie parę żałosnych monodramów pt. “nie wiem już czy ta znajomość ma jakikolwiek sens“.
Niezłe były – o ile na początku łapałam iskierki nadziei, że tym razem dojdzie do wniosku, że nie i mnie oleje – o tyle pod koniec zaczynałam się zastanawiać, co mogłabym zrobić, żeby go znów nie rozczarować – no bo przecież to czy owo faktycznie mogłabym zmienić, bez większego uszczerbku na…
… co ja robię? przecież ja go nawet nie lubię, on też za mną nie przepada… co się dzieje?

Niewykluczone, że mimo to spróbowałabym szczęścia…
To, co – skoro tylko wpadło w czas przeszły – wydawało się być dziesięcioma latami męki trwało lekko ponad miesiąc.

Nie spróbowałam chyba tylko dlatego, ze psiapsiół zaczął anonsować termin swojego nieodległego powrotu.

Planowałam go zignorować na wieczność – ze wstydu, związanego z całkowitą korozją osobowości, jaką zaliczyłam w tak imponująco krótkim czasie, ale olał bycie olanym i złapał mnie dzień później w moim ulubionym miejscu za stacją benzynową.

Różnica w samopoczuciu, jak między zdychaniem a życiem.
Niepowodowana tym, że psiapsiół był aż taki cudowny, tylko bezmiarem beznadziei Wertera.

Co ja z nim robię? Czemu od paru tygodni jakiś pacan albo non stop ze mną jest, albo do mnie pisze i wydzwania?
Ciągle mu coś nie pasowało i ciągle się czepiał, ja zaliczałam kolejne stopnie bezcelowego męczeństwa.
Nawet żaden romantyzm nas nie połączył, ani przez moment nie było fajnie.
Czyżby miał dla mnie jeszcze asa w rękawie w postaci poważnej rozmowy o tym, jaka jestem dla niego nieatrakcyjna, ale jest gotów nad sobą popracować i wzbogacić sobie osobowość związkiem ze mną?

No to dobra, może już wystarczy.

Wrócił Psiapsiół, wróciły wspólne wyjścia, ględzenie o szminkach i wspólni znajomi i moi znajomi…
Nie mam pojęcia czemu, ale w tamtym momencie jakoś stroniłam od własnych – dziecko, zdrowe wyszło ze szpitala po dwóch tygodniach, prawo jazdy nie było maratonem kategorii A-T, a moja astenia trwała znacznie dłużej.
Ach… nieprawda – mam pojęcie: na nic “nie było czasu”, bo Werter ciągle coś wymyślał.
O litości… jaka cudowna izolacja.

Zebrałam się na poinformowanie Wertera o braku chęci na dalsze męki z nim… ale okazało się, że wcale nie trzeba.

Zanim otworzyłam usta sam powiedział mi mniej więcej to, co sama miałam na końcu języka, więc tylko odetchnęłam z ulgą i przyznałam mu rację: że tak, nie dogadamy się i dalsza szarpanina nie ma sensu.

O święta naiwności i przeklęte me, wciąż otępiałe zmysły: myślałam, że na tym koniec.
A gdzież tam!
Monodramy zaczęły się na dobre dopiero, kiedy już uzgodniliśmy, że nie będziemy się już spotykać. Moje wcześniejsze żałosne podrygi okazały się niczym w zestawieniu z dramatami, które on był w stanie z siebie wycisnąć.

Parę dni ciszy i pretensje, że tak naprawdę to nigdy nic dla mnie nie znaczył.
Przy pierwszym spektakularnym jeszcze próbowałam się tłumaczyć… wysłuchałam kilku kolejnych, a potem, jak udało się to ograniczyć do tekstu, już tylko rzucałam okiem na to, co tam sobie wypisuje, nawet nie czytając zbyt dokładnie.

Znowu trochę ciszy, po czym zjawił się, w szampańskim nastroju i poinformował mnie, że rozwikłał moje tajemnice i zrozumiał, że jak nie miałam ochoty na gadanie o tym, czy o tamtym, to dlatego, że bałam się przyznać do swoich straszliwych zbrodni – ale mam się nie niepokoić, są u niego bezpieczne jak w banku szwajcarskim i mogę na niego liczyć: “nic nikomu nie powie“, o ile będę grzeczna.

Szantaż miesiąca w esencji:

Jak się ogarniesz i przestaniesz mnie unikać to twój facet na pewno się ode mnie nie dowie, że go ze mną zdradzasz!

A puknij się w łeb świrze.

Skoro już sobie przypomniałam, gdzie jest powietrze, został mi z niego czysty absurd.
Jakby chociaż raczył kogoś uraczyć opowieściami o mej rozbuchanej namiętności, z którą się na niego rzuciłam, to wstyd i poczucie winy związane ze świadomością, że ta znajomość w ogóle istniała zmalałby ze sto razy.
Gdyby wypadł w tym wiarygodnie mogłabym mu przyznać rację i darować sobie pytanie: jak ja mogłam sobie coś takiego zrobić?

Kolejnych kilka dni ciszy… i wiadomość wyjaśniająca, że właśnie zdobył “nowe informacje“, dzięki którym uświadomił sobie, że jego poprzednie ustalenia nie były słuszne, więc bardzo przeprasza i ma nadzieję, że nie będę mieć mu za złe.

Odpisałam, że nie mam i olałam temat, więc nazajutrz czekał na mnie kolejny monodram, o tym jak to milczę i olewam kumpla, któremu na mnie zależy.

No helou... sam powiedziałeś, że znajomość nie ma sensu.
Może i równie sprawnie jak podtopiona dżdżownica na asfalcie, ale zorientowałam się już, że stoi przede mną jedna z ostatnich szans na zobowiązanie się do postanowienia poprawy.
Nie zrobiłam tego, nic później nie wskazywało na to, że mam taki zamiar, więc czego Ty chcesz człowieku? Chyba już dość jasne, że nie jestem godna. Ale pisał dalej.

Parę krótszych i mało spektakularnych monodramów później życzył mi szczęścia na nowej drodze życia i podkreślił mi, że jego życie będzie lepsze beze mnie, bo sporo się nacierpiał z mojej winy.

Znów poczułam się podle, bo między tym wszystkim był jeszcze krótki zryw w czasie którego udało mi się na chwilę zapomnieć z kim mam do czynienia… przez moment… krótki… W każdym razie pogadaliśmy chwilę, znów opowiedział mi, że jestem wyjątkowa i jako jedyna osoba, którą w życiu poznał jestem godna zaszczytu wysłuchiwania jego żali i kontaktów z prawdziwym nim.
No super… ale ja tego nie chcę.

Biedny chłopiec, tak źle wybrał.
Chyba czas się z nim związać, żeby nie było mu przykro! – ja tego nie przeżyję, ale to go nie zasmuci, więc problem zostanie ostatecznie i skutecznie rozwiązany.

W parę tygodni po urwaniu kontaktów siedząc sobie w okolicy psiapsióła zauważyłam, że ma pod swoimi postami na fejsie, wśród całkiem licznych komciów od innych osób dziwnie brzmiące komentarze od Wertera.

 – To Ty go znasz?
 – Nie. Zaczął mi komentować jakieś publiczne posty z 2016 roku to dodałem parę nowych i dalej pisze. Kto to?

Z nielubianym-znajomym dość nieoczekiwanie – wraz ze zniknięciem Wertera z horyzontu – i po długaśnej wymianie złośliwości zaczęłam normalnie rozmawiać…
A pewnego pięknego dnia, zachodząc się ze śmiechu poinformował mnie, że jestem top femme fatale w powiecie, bo przypadkiem spotkał Wertera i dowiedział się od niego, że “tamta“, z którą wtedy był to beznadziejny przypadek nie do ogarnięcia, bardzo próbował pomóc, ale się nie udało, laska jak była jebnięta i nie do życia, tak została i tylko zmarnowała mu pół roku życia.

No to już zabolało: sześć tygodni… pół roku… – Czyli jemu też czas spędzony ze mną się dłużył!

Całą historię opisałam dawno, nie spodziewałam się epilogów.
Z ciekawszych rzeczy to by było na tyle – rok później uciekał przede mną na mieście, ale nie goniłam.

Epilog się jednak pojawił, i to zupełnie nieoptymistyczny.

Trzy lata po spektakularnym zakończeniu znajomości okazało się, że… musimy się spotkać. W tzw. oficjalnych warunkach, z których nie mam się jak wykaraskać. Osoba, która nieoczekiwanie okazała się naszym wspólnym znajomym nie mogła się nazachwalać, jaki z niego cudowny człowiek i wybitny profesjonalista.
A ja… cóż było robić: spanikowałam.

Najpierw pomyślałam sobie, że może nie wie, że się tam spotkamy i (wiedząc) powinnam go uprzedzić, żeby nie było niezręcznie.
A potem, że powinnam zagadać i go przeprosić. 
Na taki pomysł udało mi się wpaść! P-r-z-e-p-r-o-s-i-ć go…

I nie zrobiłam tego tylko dlatego, że osoba nieświadoma moich ciągot zaserwowała mi na tyle długi ciąg rozpraszających uwagę bodźców, że z wrażenia zapomniałam o Werterze.

Jak przyszło do tego spotkania siedziałam jak na szpilkach czekając na… coś. I poczułam się głupio, kiedy nic się nie stało.
Ja poczułam się głupio – bo jakże mogłam tak bezczelnie podejrzewać, że gość – który albo mnie śledził, albo ostentacyjnie o mnie wypytywał (i to nawet nie wiem kogo mógłby wypytać tak skutecznie, żeby znaleźć tamten profil), wypisywał tam jakieś bzdury z własnego profilu (które potem skasował) i skarżył się, jak bardzo go skrzywdziłam do bądź co bądź wspólnego znajomego (czyli albo z zamiarem opowiedzenia o tym konkretnie jemu, albo osobom z mojego otoczenia, albo w ramach opowiadania każdemu, kto się napatoczył) po tym, jak próbował mnie tresować przez półtora miesiąca – może jeszcze coś wymyślić.

Traktował mnie jak powietrze, więc odetchnęłam z ulgą… że może mnie nie rozpoznał, albo zapomniał, albo może niesprawiedliwie go oceniłam i wcale nie był aż takim świrem.

A jak już odetchnęłam to, w zupełnie nieprzystających do tego okolicznościach przeprosił, oznajmiwszy że musi zadzwonić, nazwał rozmówcę swoim “dobrym kochaniem”, rozłączył się, ni z gruchy ni z pietruchy zaczął pokazywać wszystkim (poza mną) ich wspólne zdjęcia i zachwalać liczne przymioty swojej “małej”, podkreślając dwukrotnie, że jeszcze nawet nie ma dziewiętnastu lat, ale już wyrosła z robienia problemów, którymi niektóre, dużo starsze kobiety są zdolne człowieka zamęczyć.

Takie szczęście wymknęło mi się z rąk…

Żaden mój związek tak nie wyglądał. Nikt mnie nigdy nie traktował nawet w ułamku tak cudownie jak on.
Czas spędzony z nim wspominam jako torturę i na bieżąco był przeze mnie odbierany jako tortura. A jednak się przebił!
Bo chyba nie mogę sobie poczytać za sukces, że nawet lecąc na skopanym autopilocie udało mi się wybierać kierunek samozniszczenia przed ukłonem w jego stronę – bo przecież to było zamiast pożądanej ucieczki w podskokach.

Jak się tak mocniej zastanowię to całkiem możliwe, że przypominam sobie cukiereczki potencjalnie podobnego kalibru: pojawiały się i znikały, bo nie czując się jak gówno nie widziałam ani ułamka powodu, żeby spędzać z nimi dobrowolnie choć minutę.
A i tak udało mi się zainteresować sobą rasowego Misiaka!
Ba, dał mi tyle szans na doszlusowanie do jego oczekiwań, że do tej pory ma niesmak, że przecenił moje możliwości.

Mam nadzieję, że obecna szczęściara jest w jego typie. I że ja nie byłam. Choć to bez znaczenia, bo zapewne całe nieprzebrane zastępy szczęściar i szczęściarzy bawi się w ten sposób, bo nikt im w porę nie uświadomił ani nie przypomniał, że życie tak nie wygląda – a konanie i owszem.

__________________________

Tak, po ponownej lekturze stwierdzam już z całą pewnością, że mieszane uczucia nie ustąpiły – a wręcz się wzmogły – ale to pierwszy w miarę kompletny wpis w jaki kliknęłam.
Skoro się taki trafił to trudno, w pewnym momencie ewidentnie uznałam to za adekwatne. Może kiedyś przypomnę sobie do czego zmierzałam? Jeśli nie, to i tak nie będzie miało żadnego znaczenia.
Nowych postów póki co nadal nie piszę, ten frunie jako nr 2. w ramach próbnego postanowienia, żeby blog jednak nie ginął śmiercią nienaturalną – tradycyjnie bez gwarancji, że za jakiś czas nie okaże się, że cała ta ambitna lista składała się z dwóch pozycji.
Ostatnie ślady aktywności w tym wpisie to 8 maja 2019.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 4.3 / 5. Wyniki: 4

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.