Rozmiar penisa i jego kluczowe znaczenie dla jakości pożycia

3.7
(12)

Nie jestem największą fanką penisów pod słońcem.
Swego czasu podejrzewałam, że jestem wręcz jedną z mniejszych, ale z czasem zaczęłam odkrywać, że to może być kwestia preferencji literackich: poetki eksplorują motyw, a nie-poetki… no cóż – nie.

Nie jestem poetką – niestety. Miałam okazję to sprawdzić.

Wcześniej nieopisanie bawiły mnie kobiety, które po partyzancku – w momentach, kiedy nikt się nie spodziewał, a poprzednia część dyskusji nijak tego nie sugerowała – wyskakiwały ze spontanicznymi opowieściami o niezwykle ogromnym przyrodzeniu partnera i niesamowicie satysfakcjonującym, acz męczącym i obfitującym w trudne wyzwania seksie.

No a potem bawiłam sama siebie, bo pokarało: rzuciło mi się na mózg do stopnia nieznośnego.
Kiedy siadając do komputera udawałam się na forum, gdzie przez kilka miesięcy prowadziłam burzliwą dyskusję o pewnym penisie, to wstając od komputera i idąc oczarowywać wtedy-jeszcze-nie konkubenta natychmiast wspominałam coś o penisach. Po pierwszej głupocie zaczynałam się stresować… i kończyło się na tym, że średnio ze dwadzieścia razy uznawałam za stosowne podjąć próbę rozładowania atmosfery, która wcale nie była napięta jakimś cennym przemyśleniem o penisach, anegdotą o penisach, wspomnieniami o penisach… w międzyczasie wracałam do jakichś ~normalnych myśli, ale zaraz potem znowu dodawałam coś o penisach.
Osobiście nie widziałam żadnego od miesięcy, ale borzesz ty mój, ileż miałam do powiedzenia na ten temat.

Jak dyskusja się skończyła, to pociągnęłam to odreagowywanie jeszcze ze dwa tygodnie, a potem jak ręką odjął – rzuty penisowego Tourette’a zamarły.
Może u wszystkich to działa na tej zasadzie? Gdzieś się tyle o tych nieszczęsnych penisach nasłuchają, że już nie mogą i odreagowują kolejnymi opowieściami gdzie się da?

W założeniu ten wpis miał być bardziej zabawny niż smętny, ale jako że – (jak większość) odczekał długie miesiące w kolejce do dokończenia; po części pewnie dlatego, że co jakiś czas do niego zaglądałam, dopisywałam ze dwa zdania (jak w wielu innych), po czym dochodziłam do wniosku, że jednak nie mam ochoty na pisanie o tym teraz – wyłuskałam sobie kilka wspomnień, których na początku nie miałam na końcu języka i zrobiło mi się znacznie smutniej.

Mam wrażenie, że łatwiej byłoby mi dostrzec zależność pomiędzy jakością seksu a fazami księżyca niż wielkością penisa. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłam.

Na tyle, na ile sięgam pamięcią kojarzę dwie sytuacje, w których rozmiar “miał znaczenie”. W obu przypadkach nie miałam najmniejszej ochoty na oglądanie i wchodzenie w jakiekolwiek interakcje z nimi lub ich posiadaczami. Całe “znaczenie” sprowadzało się do tego, że jednego zapamiętałam jako dupka z wybitnie małym, a drugiego jako psychola z wybitnie dużym.

Poza tym mam pustkę w głowie.

Jeszcze parę lat temu byłam całkiem bardziej okropna jadowita. Wstyd mi ze świadomością, że co najmniej kilka razy powiedziałam i napisałam, że gdyby facet zdjął spodnie i miał tam kilka cm, to bym go pożegnała.

Zrobiłabym to, bo podówczas nie uporałam się jeszcze ze wspomnieniem pewnego osobnika, który legitymując się właśnie takim zachował się wobec mnie obrzydliwie. Kilkukrotnie podkreślałam, że nie życzę sobie żadnych fizycznych ani wizualnych kontaktów z tym panem, a tym bardziej z penisem, ale pan był średnio zainteresowany moją opinią. Nie dotknął mnie ani nie zaatakował, ale przez moment uniemożliwiał mi opuszczenie pomieszczenia.
Wtedy nie patrzyłam na to pod kątem ewentualnej traumy – ostatecznie przytrafiło mi się parę gorszych rzeczy, a facet z rozpiętym rozporkiem nie był najgorszą rzeczą, jaką w życiu widziałam, ale chciałam się stamtąd wydostać znacznie wcześniej, próbowałam wyjść kiedy zaczął mnie raczyć agresywno-obleśnymi gadkami o nierozumiejącej go żonie, a jak wyskoczył z mikropenisem, onanizmem i “oskarżeniem”, że nie chcę go dotknąć, bo brzydzę się tym, że ma za małego

Nie miało to żadnego związku z rozmiarem, ale najprawdopodobniej dokładnie tak to brzmiało. Sprostowuję niniejszym (jakby to miało jakiekolwiek znaczenie).

Kolejna porcja średnio istotnych informacji. Nie wiem, co jeszcze mogłoby zdyskredytować moje stanowisko.

Może to, że miałam więcej niż dwóch partnerów seksualnych?

Jak powszechnie wiadomo, palmę pierwszeństwa i status głosów eksperckich w temacie o stopniu satysfakcji, osiąganej z partnerami o penisach w różnych rozmiarach mają dziewice – zaraz po nich panie, które miały jednego partnera. Na szarym końcu te, które nieroztropnie zgrzeszyły z byłym zanim zrozumiały, że jedyną i prawdziwą satysfakcją może być im tylko obecny partner (który na szczęście ma penisa o 15cm dłuższego niż poprzedni).

Dlaczego tak?

Jak żyję tak nigdy nie poczułam potrzeby przedyskutowania z koleżankami kwestii wielkości czyjegokolwiek penisa. Niczego takiego nie kojarzę.
Wzięłam udział w nieoficjalnej próbie bicia rekordu świata w dyskusji o jednym i tym samym penisie na forum internetowym, ale wolałabym jednak wymazać z pamięci tych kilka uroczych miesięcy (sic!).

Nie mam pojęcia. Podejrzewam, że może to mieć związek z tym, że w momencie, kiedy człowiek mentalnie wyrasta z czasów nastoletnich i przestaje czuć potrzebę skamlenia o aprobatę i “podziw” otoczenia.
Pozbywa się też złudzenia, że informacje na jego temat są interesujące i potrzebne komukolwiek, a w miarę upływu czasu ma coraz większą świadomość tego, co go najbardziej kręci i stosunkowo rzadko są to opowieści o imponującym rozmiarze genitaliów partnera.

Chociaż równie dobrze “otoczenie” i wszyscy ewentualni słuchacze oraz to, co sobie myślą mogą nie mieć najmniejszego znaczenia, bo prawdziwa rozgrywka dotyczy wyłącznie opowiadającej i jej walczącego instynktu samozachowawczego, który krzyczy, że coś jest nie tak i prowadzi z nimi niekończące się dyskusje, rozbijające się o nieśmiertelne “no ale przecież jest dobrze” i “dlaczego cokolwiek miałoby mi się nie podobać“.

Nie wiem które jest właściwe i czy którekolwiek, ale coś tu jest zdecydowanie nie tak – może z moim założeniem?
Może jestem jedyna w swoim rodzaju, super wyjątkowa i to, że najwięcej na wpół spontanicznych wywodów na temat tego, jak mi dobrze, fajnie i jaka jestem super szczęśliwa przypadało na okres, w którym ciągle czułam, że tonę i na związek, dzięki któremu podejrzewałam, że jestem przeklęta, a jedyna ewentualna droga ucieczki przed tym szczęściem prowadziłaby przez trumnę, w której mój cudowny wybranek w pewnym momencie nieuchronnie mnie położy nie ma żadnego znaczenia, bo reszta Świata zachowuje się dokładnie odwrotnie? – chociaż nie zauważyłam nic, co pozwoliłoby na takie wnioski.

Po pierwsze: jeden z moich narzeczonych konkubentów wprost zapytał mnie, czy nie mogłabym czasem napisać albo opowiedzieć znajomym czegoś na temat naszego niezwykle udanego pożycia.

Zgłupiałam. A jako, że jak go znałam, tak nigdy się nie zgrywał, nigdy nie żartował na żaden temat i mogłam na palcach policzyć wszystkie te sytuacje, kiedy zdecydował się uraczyć towarzystwo żartem (który dobrał tak starannie i opowiedział tak znakomicie, że ludzie nie wiedzieli, czy mają wyskoczyć oknem, czy zacząć się śmiać, żeby sam ich przez nie nie wywalił) – to uznałam, że żartuje.
Wyjaśnił mi, że nie żartuje; ja wyjaśniłam, że lepiej, żeby żartował, stanęło na niczym.

Życie seksualne mieliśmy wtedy niezwykle udane: moje libido było na zerze, jego na setce, orgazmy niby miałam, ale i permanentną ochotę palnięcia sobie w łeb – zwłaszcza, kiedy patrząc tęsknym wzrokiem na ciuchy przyłapywałam się na myśli, że nie ma się co wysilać, skoro zaraz znowu trzeba się będzie rozbierać, w związku z czym chodziłam po mieszkaniu nago. Wolałabym się pociąć niż rozmawiać o seksie, kiedy go akurat nie uprawiałam. A jak mówiłam coś na jego temat, to głównie w tonie nienawidzę gada, męczy mnie pojeb głupi, ale jakże go kocham. Kochanie pojebów generalnie jest dość męczące.
Chyba brakowało mi jeszcze trochę uczucia zgnębienia i bezsensu, żebym miała zalewać świat udawanym zachwytem – chyba, że to nadzieja jest bodźcem, wywołującym gloryfikujące opowieści o warunkach fizycznych partnera.

A jaki to ma związek z penisami?

Mały – jak jego penis. I wielki – jak jego obsesja na ten temat.
Co prawda oszczędził mi wielu atrakcji związanych z dumaniem nad tym, jak wyrazić swój zachwyt i radosne niedowierzanie w związku z tym, że jest_tak_niezwykle_ogromniasty_że_nigdy_większego_nie_widziałam, ale to chyba tylko dlatego, że nie miał na czym hodować tych złudzeń i jakkolwiek pewnie udałoby się mnie wymęczyć do takiego stopnia, że zaczęłabym czcić jak należy skłonić do takich deklaracji, tak nie było już w tym sensu, bo na pierwszych kilka pytań w tej sprawie odpowiadałam bezmyślnym stwierdzeniem, że nie tyle rozmiar co sam fakt, że tego penisa nie jest dla mnie istotny, bo nie pożądałabym go mniej, gdyby nie miał go w ogóle, ale może trochę bardziej, gdyby był kobietą – ale innymi rozkoszowałam się już w pełni.
Prawie jakbym podpisała na siebie wyrok – tyle tylko, że wtedy oczywiście tego nie wiedziałam.

Nie zauważyłam też, że Misiaczek ma pięknie rozwiniętą obsesję na punkcie sprawiania mi bólu, bo umyślił sobie, że z większymi na pewno go czułam, więc jeśli z nim bardziej się nacierpię, to uznam, że seks jest niezwykle udany: najpierw myślałam, że to tak przypadkiem… potem że nie wie póki mu nie powiem… że nie zauważa…
To nie była prawda, ale z dwojga złego “lepiej” się czułam, wymyślając niestworzone rzeczy, które jakoś by to usprawiedliwiały, niż mieć jego potwierdzenie, że nic mi się nie “wydawało”…

Nie miałam bladego pojęcia, co mam zrobić z tą świadomością – więcej niż dość, żeby znienawidzić gada, wciąż za mało, żeby przestać go chcieć.
Tym bardziej, że deficyt dyskusji penisowych w moim życiu sprawiał, że pławiłam się w złudzeniu, że tylko on jeden jest tak porypany i tylko ja jedna zastanawiam się “WTF?!” – pogrążenie się w nich bez reszty na długoo i prowokowanie kolejnych zaowocowało odkryciem, że NIE – nie tylko on jeden, że jeszcze co najmniej kilku ewoluowało w tym samym kierunku.

Jeśli chodzi o rozmiar penisa i jego kluczowe znaczenie dla jakości pożycia…

Fizycznie rozmiar penisa nie ma dla mnie znaczenia. Fizycznie.

Nie wiem, jak inne pochwy, bo mam tylko jedną.
Nie powiedziałabym, żeby jakoś wybitnie niewrażliwą, ale – jak wyżej.
Może mój nieortodoksyjny heteroseksualizm ma w tym swój udział, ale nie wydaje mi się.

Przypuszczam, że dokładnie jak ze wszystkim - ludzie mają różne ciała, różne doświadczenia, różne preferencje, różne upodobania i tak dalej. I jak w każdym przypadku:

Osoba, która nie wyobraża sobie seksu z partnerem, który nie przywdziewa kostiumu niebieskiego królika ma (niszowe) upodobania.
A osoba, która nie wyobraża sobie, że ktoś mógłby uprawiać seks bez takiego kostiumu albo nie wychodzić z założenia, że uniform błękitnego zajęczaka jest podstawą udanego seksu ma nierówno pod czerepem.
*Samozachwyt czy ekstatyczne uwielbienie dla partnera oraz dzika żądza dzielenia się radosną nowiną ze światem (bzykałam! bzykałam! super było) to co innego; samozachwyt nie jest warunkowy i można by go dość zgrabnie zamknąć w ramach: “jestem zajebisty, koniec pieśni“. Ekstatyczne uwielbienie istnieje samodzielnie i nie wymaga podkarmiania tekstami “a moi byli to się nie umywają” czy “inne laski są tępe i beznadziejne, chodzi im tylko o (…) a moja Misia to…” – to już kompensowanie braków. Myśli o byłych i porównywanie z obecnymi nie biorą się z próżni – albo coś sprawia, że się za nimi tęskni (bo problemy pozostają nierozwiązane lub sentyment jest wciąż żywy), albo coś sprawia, że wciąż się o nich myśli (bo Misio lub Misia ma samoocenę minus miliard i bardzo chciałby być najlepszy, ale wie, że nigdy nie będzie), a porównywanie się z całym Światem i próby przekonania kogo się da, że jest się bardziej wyzwolonym/cnotliwym/oryginalnym/wartościowym niż reszta to też nie jest pieśń szczęścia i spełnienia, wręcz przeciwnie.

Mentalnie z małym penisem nie da się żyć.

NIE DA SIĘ. To nie życie. To mordęga. Tym bardziej, że “mały penis” to kwestia osobistych urojeń – centymetry nie grają roli, upodobania partnerki nie mają znaczenia, jej satysfakcja nie ma znaczenia, NIC nie ma znaczenia: tylko to, że penis jest “mały”.

Jak przekonać kogoś, kto ma kompleks tak silny, że przechodzący w obsesję i utrudniający życie?
Nie jestem do końca przekonana, czy jakakolwiek terapia mogłaby dokonać tego cudu, a co dopiero człowiek emocjonalnie zaangażowany, stale narażony na kontakt z tym kompleksem i nijak nieprzygotowany do radzenia sobie z tą sytuacją?

Może komplementami?

Zapamiętałam to jako jedną z często pojawiających się porad w działach “zapytaj eksperta” czy “listy do redakcji”w prasie, leżącej na stolikach w poczekalniach: komplementować, zachwalać i przekonywać, że wszystko jest w porządku a partner nam się podoba i spełnia nasze oczekiwania.
Nie wiem, czy to działa – nie wypróbowałam. Może? Wątpię. Samorodne komplementy powtarzane z uporem maniaka – w to bym uwierzyła, że mogłyby COŚ zmienić. Ale w tamtych historiach zawsze było już PO eskalacji i manifestacji kompleksu, a kompleks to nie kordonek, żeby się tak po prostu rwał w palcach tylko dlatego, że się go szarpie.
Kompleksy trzymają się mocno – przecież nie odpuszczą tylko dlatego, że ktoś zachwala i przekonuje, że wszystko “ok” skoro wie, że ten kto je mówi chce się pozbyć problemu, którym jest… kompleks. To się nie trzyma kupy.
Z drugiej strony… co innego można poradzić? Zalecenia o ucieczce bez oglądania się za siebie nikt nie posłucha, bo przecież na_pewno_coś_da_się_zrobić... – ale w takim wypadku równie dobrą radą będzie sugestia składania ofiar ze zgniłych owoców i skisłego mleka dla pogańskich bogów (też nic nie da, ale może się okazać minimalnie mniej frustrujące, bo daje poczucie robienia czegokolwiek).

Jeśli nie komplementami to czym? Mocnym kopem w…?

Też nie przyniesie efektu. Kompleksy są efektem długotrwałego, systematycznego kopania – to jak próby leczenia złamanej ręki złamaniem nogi.

Oczywiście te urojenia nie biorą się z próżni – są sadzone, karmione, pielęgnowane, nieustannie podsycane i wbijane do głów kolejnym pokoleniom niepewnych siebie frajerów, którym przez to odbija; zmieniają się w frustratów i wchodzą na drogę bez powrotu, na której już zawsze będą zatruwać życie sobie i każdej nieszczęśnicy, którą napotkają na swojej drodze.

Bo z tego nie ma wyjścia. Nie ma kobiety, z którą można by się związać:
Rzekoma zwolenniczka mniejszych rozmiarów może przecież kłamać z litości.
Każda, która miała co najmniej jednego partnera może tęsknić do jego trzynasto… pięćdziesięciocentymetrowej pały.
Każda, która nie miała jeszcze żadnego partnera może się w pewnym momencie zacząć zastanawiać, jakby to było z innym (no i oczywiście, że dłuższym; minimum 20cm na plusie).

Żeby to chociaż była prawda, że kobiety wolą duże penisy… ale nie jest. To jakaś homoerotyczna męska psychoza, rozprzestrzeniająca się na kobiety z minimalnym doświadczeniem, bez własnego zdania i okazjonalnie też na te z “dobrymi chęciami”.

“Dobrymi chęciami” przekonania siebie i własnego partnera, że wszystko jest super – tak bardzo super, że aż trzeba o tym mówić, bo nie jest zrozumiałe samo przez się.

Niezdolnam wyrazić słowami satysfakcji, którą poczułam w momencie, kiedy każda kolejna gnębicielka małych penisów (która oczywiście tylko_wyrażała_swoje_zdanie – przez czysty przypadek nie w formie “och jakże uwielbiam wielkie penisy!” czy “och jakże mnie satysfakcjonuje penis mojego partnera!” tylko “och, a z jakimś małym to by mi nigdy nie było dobrze!” lub “dobrze, że mój nie ma małego!” – i przez jeszcze czystsze, nieskazitelne i całkowicie nieprzewidywalne zrządzenie losu najchętniej tuż pod nosem kogoś, kto ma z tym problem) okazywała się gawędziarą.
Niezdolnam z dwóch powodów – po pierwsze ta “racja” po fakcie nie miała już żadnego znaczenia; kolejne pokolenie frustratów łyknęło te same brednie, których nigdy nie zweryfikują, bo są zbyt zajęci użalaniem się nad sobą, by doszukiwać się takich niuansów… zwłaszcza, że mogłyby być dowodami na to, że udręczenie, które stało się sensem ich życia nie ma sensu; po drugie dlatego, że nie miałam racji – twierdziłam, że CZĘŚĆ z nich bajdurzy: okazało się, że nie żadna “część”, bo bajały wszystkie; dokładne i absolutne 100% tego gadania było sprzeczne z tym, co twierdziły wcześniej, później i w trakcie.

Po co to było? Po jaką na_litość_cholerę? WSZYSCY mają pierdolca?

Trochę mniejszego niż ja, analizując to wszystko – ale niby dlaczego miałabym nie analizować czegoś, co wydawało mi się niespójne i nielogiczne? Przecież mogło się okazać, że to ja jestem w błędzie.

Moje życie seksualne też jest raczej marne – nie mogę się wypowiedzieć z pozycji eksperta, bo nie dość, że nigdy nie poczułam tej opiewanej przez poetki nieziemskiej przyjemności w związku z tym, że jeden był większy niż drugi, to jeszcze w ogóle nie miałam do czynienia z naprawdę dużym penisem (przy założeniu, że “naprawdę duży” znaczy – mierząc standardowo, razem z jądrami – 45cm+)

Ale… może właśnie dlatego wydaje mi się to obojętne? Może dopiero 25-30-centymetrowy penis pozwoliłby mi odczuć prawdziwą satysfakcję z seksu?

Biologicznie to nie miałoby żadnego sensu w kontekście wszystkich kobiet – wszak “podstawową” funkcją kobiecego orgazmu jest wywołanie skurczów, ułatwiającym plemnikom podróż w kierunku komórki jajowej. Gdyby istniała bezpośrednia zależność między orgazmami a rozmiarem penisa, ewolucja wybiłaby wszystkie małe – ostatecznie wymysły typu “porządna kobieta nigdy nie jest mokra, tylko dziwki się podniecają” to wymysł kilku ostatnich stuleci i dominacji monoteizmów.

Mogłabym tak ględzić i krążyć wokół tematu jeszcze długo, ale czuję, że za rogiem nie czai się żadna genialna konkluzja.
No może poza:

Rozmiar penisa ma znacznie większe znaczenie niż faktycznie ma – a ma, bo zostało mu sztucznie nadane.

Na pewno istnieją kobiety, które preferują większe rozmiary. Na pewno istnieją też takie, które nie wyobrażają sobie bez nich życia.
Czy jest ich mniej niż się wydaje? – z tym bym nie szalała: zaszalałabym ze stwierdzeniem, że to niekoniecznie te, które to deklarują (ku chwale penisa Misia, który jest zaiste ogromniasty!).

Tak sobie właśnie pomyślałam, że gustując w czymś, co jest dość rzadko spotykane raczej nie zajmowałabym się przekonywaniem kogokolwiek, że to najlepsze i najfajniejsze, żeby mi nikt sprzed nosa tych skarbów nie zgarnął – cicho bym siedziała i łowiła najsmakowitsze okazy, a usidliwszy jakiegoś nie dokładała wszelkich starań do przekonywania go, że wszystkie kobiety dookoła dałyby się pokroić za dwadzieścia minut z nim, bo jeszcze by mnie w dupę kopnął i tyle bym go widziała.
Toż to by był strategiczny nonsens. W przeciwieństwie do kręcenia sobie lub Misiowi dobrego PR-u, bo to się zawsze przydaje.

Świadomość własnej seksualności jest u kobiet na, albo i poza granicą istnienia – u mężczyzn prawdopodobnie też, bo z kim niby mieliby ją sobie odkrywać i rozwijać? – żyją… żyjemy oblepione oblepieni bzdurami, mitami i stereotypami, a więcej starań idzie w gwizdek i pogłębianie tego łez padołu niż w jakiekolwiek, choć najsubtelniejsze próby zasypania go. Większość ludzi wie o seksie i swoim ciele bardzo niewiele, ale praktycznie WSZYSCY wiedzą, że “duży penis = orgazmy” i że im większy, tym lepszy?

Nawet pisanie na ten temat jest męczące.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 3.7 / 5. Wyniki: 12

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

7 thoughts on “Rozmiar penisa i jego kluczowe znaczenie dla jakości pożycia

        1. Sądzę, że sam fakt dyskutowania przez kilka miesięcy o cudzych genitaliach jest wystarczającym dowodem sympatii i ciepłych uczuć, ale może się nie znam. Przebiłam chyba wszystkie laski piszące o penisie misia w co drugim poście.

          1. Masz rację. Do takiej ściany jak ja, bez sympatii, nie byłoby raczej cierpliwości. Przepraszam. :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.