Moje spojrzenie na koronawirusa nie tylko nie ma większego znaczenia, ale i nawet nie jest czymś, nad czym chciałabym się pochylać. Czytam i słucham tych newsów… właściwie chyba od grudnia. I to wczesnego. Ale gdzieś tak mniej więcej do środkowego stycznia nie zdawałam sobie sprawy z tego, o czym właściwie słucham. Miałam w tej sprawie mnóstwo bezwartościowych przemyśleń, które przeważnie wspaniałomyślnie zachowywałam dla siebie.
I pewnie tam powinny zostać, ale kusi mnie trochę wizja zerknięcia w to za jakiś czas, kiedy (albo “jeśli) już będzie po. I czy wyjdzie tego jakaś kupa bzdur, z którą się kompletnie nie zgodzę, czy odwrotnie, czy – jak po lekturze pary wpisów tutaj sprzed dwóch lat – pomyślę sobie, że rozumiem ten tok myślenia, nie poczuję, by był mi daleki, ale złapię się za głowę widząc sposób w jaki wyraziłam te zacne refleksje.
Pisanie o tym jest ostatnią rzeczą na jaką mam ochotę. Wymaga większego zaangażowania, więc przygnębia proporcjonalnie bardziej niż myślenie i słuchanie. Może jakimś cudem uda mi się nie zrobić z tego chaotycznego strumienia świadomości – chociaż wątpię.
Wpadłam w jakiś dziwny stan. Albo i nie “dziwny”, raczej “wcześniej mi nieznany”.
Mając wszystko, czego mi potrzeba – z w-razie-czego ostrożnie racjonowanym zapasem na kilka tygodni mogłam sobie pozwolić na empatię, która pewnie by mi nie towarzyszyła, gdyby brakowało mi czegoś, czego bardzo potrzebuję.
Wolałabym jej nie mieć, bo urządziłam sobie zdecydowanie zbyt wiele sesji niekontrolowanego płaczu na wspomnienie zdjęcia, na którym zrezygnowany staruszek, dzierżąc w dłoni listę zakupów rozglądał się smutno między kompletnie ogołoconymi półkami.
Jednocześnie, wśród pochlipywań szlag mnie trafiał na myśl o tym, że nie potrafię się spokojnie wściec na tych dupków, którzy wszystko mu zabrali.
Bo przecież nie chodziło im o to, żeby pozbawić staruszka podstawowych produktów spożywczych czy higienicznych.
Dzień w dzień te anonimowe stada ludzi były gromione w przeróżnych mediach i wzywane do opamiętania się w chciwości, zachłanności, egoizmie… przecież to nie to, nie jako główny motyw, nie widzę go nawet jako czegoś wartego ustawienia w czołówce istotnych czynników.
Moja wiara w skuteczność grożenia egoiście palcem i upominania go “no, no, widzę, że jesteś egoistą, nieładnie, nie zachowuj się tak” jest dość cherlawa, ale w kontekście jednostki nieporównywalnie większa niż bombardowanie tym całego społeczeństwa w nadziei na to, że egoiści poczują otrzeźwiające smagnięcie tego upomnienia. Zapewne prędzej pięciu nie-egoistów załamie się własną wyimaginowanie chciwą postawą niż jeden dupek zaduma i powstrzyma, robiąc coś, co nie jest mu potrzebne do szczęścia, ale komuś innemu może je odebrać – i to nie dlatego, że tych pierwszych jest więcej.
Czy to w ogóle miało szansę wyglądać inaczej? Jak to wygląda normalnie?
We wpisie na temat porzucania zwierząt w-związku-z albo i bez-związku-z koronawirusem wspomniałam o swoim stylu zaopatrywania się w karmę dla zwierzyny: kupuję ją rzadko i w dużych ilościach.
Jedzenie bardzo podobnie – ciężkie rzeczy typu mąki, kasze, płatki owsiane i inne formy paszy suchej, którą się żywię zwykle po dziesięć albo i dwadzieścia kilo. Nie chce mi się tego targać ze sklepu w torbie po 1-2 kilo sześć razy w miesiącu, zresztą niektórych niszowych produktów, którymi się żywię albo nie ma w sklepach, albo są w małych opakowaniach i droższe niż zamówiona w internecie wielka paka.
Większość ze znanych mi osób robi sobie zapasy.
Z pragmatycznych względów (nie mówię o domowych przetworach) – bo albo mieszkają na ostrych zadupiach; albo mieszkają na nie tak ostrych zadupiach, ale nie mają samochodu, albo nie lubią robić zakupów spożywczych, choć niemal codziennie gotują.
Raz na miesiąc czy dwa, czy trzy albo i rzadziej: kasa odłożona, wyprawa do miasta z długą listą większych ilości potrzebnych, niepsujących się produktów i zakupy. Lżejsze czy szybciej psujące się rzeczy albo kupują częściej, albo mrożą.
Wsi głęboka, wsi wesoła – do pewnego momentu myślałam, że wszyscy tak robią.
Toteż wielkie było moje zdumienie, kiedy zauważyłam, że koleżanka kilka razy dziennie lata do sklepu. I wraca, niosąc jeden mały jogurt. Bułeczkę i pasztet. Jabłko. Puszkę coli. Żywcem bym ocipiała, jakbym tak miała zasuwać po każdą rzecz, nawet do sklepu po drugiej stronie ulicy. Ale, jak się potem okazało, wcale nie była w tym jakoś specjalnie wyjątkowa. A cożem się nadziwiła, że niektórzy to w ogóle, nie tylko nie gotują w domu, ale nawet w nim nie jedzą, nie mają naczyń…. wszystko na mieście i na mieście, albo zamówione z restauracji.
Nie wiem, czy to kwestia konkretnie moich doświadczeń, czy jakiś “kompromis” między jednym i drugim istnieje jako model wart odnotowania.
Przy założeniu, że ktokolwiek chciałby notować ludzkie obyczaje zakupowe.
Wydaje mi się, że warunki mieszkaniowe dość mocno to polaryzują: mieszkasz w bloku – nie narobisz wielkich zapasów, bo przeważnie nie masz gdzie, mieszkasz na zadupiu – nie będziesz zapierniczał do sklepu codziennie, bo samo łażenie w tę i nazad zrobi Ci dziurę w życiorysie, mieszkasz pod miastem – albo masz blisko do sklepu, albo korki; i znów, polaryzacja.
Ale nawet, jeśli grupa umiarkowana istnieje i jest bardzo liczna, a po prostu się z nią nie zetknęłam.
Żyjesz sobie w miarę spokojnie i nagle dowiadujesz się, że nadchodzi pandemia, że będzie izolacja, że większość przybytków zostanie pozamykana a opuszczanie domów ograniczone.
I dla większości chyba dokładnie tak było. Przypuszczalnie nawet rządzący i decyzyjni do końca nie wiedzieli, co będzie, jakie kroki zostaną podjęte, a dokładanie wszelkich starań, by uniknąć paniki… działa tylko czasem, jeśli powód nie istnieje, albo bardzo szybko się rozmywa. Ludzie panikują nawet jeśli nie ma powodu, tylko na fali duszącej, gęstniejącej atmosfery “wokół” czegoś.
A co dopiero, jeśli jest.
Cóż mieli począć ci, którzy robią sporadyczne, duże zakupy? Pognali na zakupy.
Cóż mieli począć ci, którzy robili sobie małe, codzienne zakupy po pracy, a nawet chodzili do sklepów kilka razy dziennie – rano po śniadanko, potem coś na obiad, wieczorem jak im się zachce gotować to może jeszcze raz, a może coś sobie zamówią? Pognali na zakupy.
Nie wiem, czy to mantryczne powtarzanie ludziom, by ograniczali się do najpotrzebniejszych rzeczy nie uwaliło rykoszetem.
Bo czyż to nie sprzeczność?
Czemu mam się ograniczać do najpotrzebniejszych czy niezbędnych produktów, skoro – jak zapewniają – nie ma widma problemów z dostawami czy produkcją?
Czemu mam nie kupować tego, co zwykle?
Czy ludzie nie zaczną patrzeć na mnie wilkiem, jeśli zamiast chleba, mąki i makaronu zapakuję do koszyka wino, ciastka i pizze?
Czemu mam jeść obsypany mąką chleb z makaronem, skoro ma nie być problemów z dostępnością jedzenia?
Nie chodzi mi o to, że zrobiono coś źle, że można było zrobić to lepiej czy przewidzieć rozwój wypadków. Mam na myśli tylko to, że taki rozwój wypadków ani mnie nie zaskoczył, ani nie zdumiał.
Pewne rzeczy zdecydowanie MOŻNA zrobić lepiej. I nie chodzi o metody zarządzania kryzysowego.
Raczej o to, że ludziom przydałoby się trochę więcej wiedzy na własny temat.
Okazało się, że niektórzy nie potrafią określić, co jest DLA NICH artykułem pierwszej potrzeby.
Można dyskutować, czy w ogóle istnieje coś takiego, jak artykuły pierwszej potrzeby uniwersalne dla wszystkich.
Są produkty, które u większości osób będą się pokrywać: chleb, mąka, mleko, masło, pomidory, ser, parówki, makaron, mydło, papier toaletowy, pasta do zębów, płyn do mycia naczyń, środki przeciwbólowe, coś do dezynfekcji ran, plastry, coś do odkażania ran, bandaż.
“Większość” ludzi mając zapas tych produktów byłaby w stanie przeżyć bardzo długo. Mając dach nad głową, prąd, dostęp do czystej wody… – nawet całkiem luksusowo.
Niby lepsza taka lista niż żadna, ale ogromna popularność filmików i artykułów z cyklu “10 najpotrzebniejszych…” i niezwykle żarliwe argumentacje w niekończących się dyskusjach aż nazbyt dobitnie pokazywały, że ludzie indywidualnie nie wiedzą, czego im potrzeba. Nawet mając niemal nieograniczony dostęp do niemal wszystkich produktów i fundusze na nabycie tychże… nie umieli stwierdzić i kupowali w panice jakieś kompletnie im niepotrzebne rzeczy.
Nie na zasadzie, że: na śniadanie jem kanapki z chleba tostowego i nutelli, na obiad zwykle ziemniaki, parówę i surówkę z kapusty albo makaron z sosem, na kolację lubię wpierniczyć tabliczkę czekolady, worek czipsów i zapić dwoma piwami; podjadam też orzeszki ziemne, piję czerwoną oranżadę i kawę z cukrem i śmietanką; a ponadto: mam obszerną spiżarnię, lodówkę i zamrażarkę – ZATEM: jadę do sklepu, kupuję ogromny zapas chleba tostowego, nutelli, ziemniaków, parówek, surówki w słoikach, makaronu, sosów, czekolad, czipsów, piwa, orzeszków, oranżady, kawy, cukru i śmietanki – wracam z tym wszystkim do domu i rozkładam: co może stać na półce to na półkę; chleby i parówki do zamrażarki. Voila! Przez dwa miesiące nie muszę się martwić o jedzenie (przynajmniej w łagodnym scenariuszu, nie zakładającym problemów z dostawami prądu czy wizyt formowanych spontanicznie gangów, szukających jedzenia i kosztowności).
Nie wiem, czy w grę wchodziła jakaś (w większości wyimaginowana) społeczna presja – bo przecież poza wąską grupką hardkorowych oszołomów nikt nie zwraca uwagi na to, co kto tam sobie w sklepie pcha do koszyka, chyba że ma tam naprawdę dziwny zestaw, albo właśnie zwinął mu sprzed nosa ostatnie pudło, całe pudło budyni waniliowych o łącznej wadze 3kg.
A czy oszołomy faktycznie lustrowały zawartość cudzych koszyków, czy wylewając swe zgorszenie w komentarzach pod artykułami czy postach na facebooku czerpały z tego, co im serce podpowiadało, że inni kupują to już zagadka – choć można pozwolić sobie na pewne założenia, pamiętając o istnieniu grup, które klną się na wszystkie świętości, że gdzie się nie ruszą, to ktoś rżnie się w kiblu albo eksponuje waginy w miejscach publicznych.
Ale na pewno: wielu ludzi kupiło wiele rzeczy, których nie potrzebowali.
Których nigdy by nie potrzebowali.
I których w ŻADNYM armagedonicznym scenariuszu nie zdołaliby wykorzystać. Zwłaszcza w tych drastyczniejszych.
Dałabym sobie paznokcie poobcinać, że w niektórych obudziły się jakieś paralityczne biznesowe smykałki i nakupili jakichś dziwnych rzeczy z myślą, że może, jak Świat zacznie się kończyć, to użyją tego jako waluty. Albo chociaż odsprzedadzą z zyskiem, jak sklepy opustoszeją.
Inni wyszli z założenia, że lepiej mieć “coś” niż nie mieć “nic”. A że większość nie ma nieograniczonych funduszy… Wydali pieniądze na produkty “pierwszej potrzeby”, które nie są tym, po co zwykli sięgać najczęściej, no i siedzą w domach, głodni, bo na myśl o pokaźnych zasobach makaronu, który nabyli w panice robi im się słabo.
Mnie robi się słabo na myśl o jakichkolwiek ilościach makaronu, bo go nie znoszę. 24 godziny głodu to za mało, żebym się czepiła makaronu. Zaczynam na niego pożądliwie patrzeć dopiero w okolicach 48. Ale czy bym go nie nakupiła, gdybym nagle znalazła się w sklepie pełnym ludzi, histerycznie ogołacających półki? Nie wiem. Po prostu nie wiem. Nigdy nie byłam w takiej sytuacji. Może uznałabym, że oni wiedzą o czymś, o czym nie wiem i mają uzasadniony powód nabycia tak wielkich ilości i też spróbowała swojego szczęścia w walce o makaron?
Chyba można powiedzieć, że u nas sklepy nie wyglądały źle w porównaniu z niechlubnie się prezentującą Wielką Brytanią
Ale… no nie wiem. Niby mamy Warszawę, Trójmiasto, Poznań, Wrocław, Kraków. No mamy duże miasta. W większości z nich udało mi się zgubić, szukając czegoś w centrum i zawędrować w rejony domków jednorodzinnych, gdzie zdumiewająco wiele osób miało kurniki, grządki, szklarnie, no i oczywiście drzewa owocowe.
Londyn… jasne, że nie widziałam całego, jest ogromny i pewnie ma i takie zakątki, ale najtłoczniejsze rejony tam są tłoczniejsze niż najtłoczniejsze u nas. To nie może być bez znaczenia (no chyba, że takie kompletnie ogołocone półki to stan, którego zaznali wszyscy, nie tylko ci uwięzieni w centrach wielkich miast, ale i w jakichś mniejszych miasteczkach czy wioskach).
Można sobie pozwolić na założenie, że osoba, która ma pod domem drzewa owocowe, szklarnię dla pomidorów i grządki statystycznie będzie miała doświadczenie w robieniu zapasów większe niż ta, mieszkająca w mieście. Dbanie o nie wymaga czasu i zaangażowania, zawekowanie, zamrożenie, ususzenie czy zapakowanie tego do piwnicy, komórki czy spiżarni to niewielki dodatek, a umożliwia korzystanie z plonów przez dłuższy okres. Robiąc to przez parę lat, czy nawet patrząc na to lub korzystając z zasobów ojca, wujka czy teściowej ma się większe pojęcie o tym, jakie ilości produktów zostają zużyte w jakim czasie, niż jeśli się nie robi dla tak przyziemnych spraw miejsca w głowie i po prostu wychodzi do sklepu za każdym razem, kiedy czegoś potrzeba. Oprócz pojęcia ma też jakieś zapasy. Nawet, jeśli się przerazi wizją gwałtownego braku i mogąc nakupić, nakupi rzeczy, które będą miały więcej “sensu” niż paniczne, naprędce robione zapasy na podstawie listy z internetu i zawartości cudzych koszyków u osoby, która nie ma nawyku gromadzenia jakichkolwiek zapasów, bo jej warunki życia nie tylko tego od niej nie wymagają, a czasem wręcz uniemożliwiają.
Może ci Brytyjczycy wcale nie zachowali się aż tak skandalicznie?
Wielkie aglomeracje… więcej takich bez doświadczenia w robieniu zapasów i przechowywaniu. Mniej produktów żywnościowych “własnej” produkcji…
Koniec końców ogołocone półki w takich rejonach wydają się dość naturalną konsekwencją strachu przed pandemią.
Przypuszczam, że czynników jest wiele, ale tworzą logiczną całość. I że ich dokładna analiza po czasie pozwoli na wyciągnięcie wniosków, które… mogą być nieprzydatne przy kolejnej pandemii. Która na pewno się pojawi, bo pojawiają się zawsze, jak Świat Światem.
Ale – jednocześnie – jak Świat Światem ludzie jeszcze nigdy nie mieli tak luksusowych warunków pandemicznych. Byłoby znacznie łatwiej, gdyby ludzie wiedzieli, czego potrzebują i trzymali się tego, zamiast płynąć w kierunku uniwersalnie “podstawowych produktów”, które nie są tym, co przyzwyczaili się jeść. Rynek nie był w stanie zaspokoić potrzeb, których wcześniej nie było – i nie mam na myśli płynów do dezynfekcji i maseczek, a po prostu żarcia. Ale nie wiedzieli.