Mocny i miękki papier toaletowy fundamentem współczesnej cywilizacji

3
(4)

I piszę to bez cienia ironii. Nastała pandemia i nagle okazało się, że ludzie na całym Świecie, WSZĘDZIE uznali, że podstawą przetrwania cięższych czasów jest dla nich pokaźny zapas papieru toaletowego. Wszędzie tam, gdzie tylko była możliwość i środki, półki z papierem toaletowym zostały wzięte szturmem.

W Polsce wiele osób jeszcze dobrze pamięta, jak to jest nie mieć papieru toaletowego.

Ale – jak to się mówi – wtedy były inne czasy. Bo i były. Gazety były bardziej chłonne, tańsze i wszechobecne. Dziś trzeba by się chyba szarpać z wielkoformatową Wyborczą, żeby mieć na tym polu jakieś sukcesy prasowe, bo większość tych gazetek supermarketowych to taki śliski papier nie budzący zaufania. Łatwo dostępnych alternatyw brak.

Ręczniki papierowe? Chusteczki? – to też znikło z półek ekspresem. I podobno w wielu miejscach również chusteczki dla niemowląt.
Czy kupiono je dla niemowląt?
Bo jeśli nie, to hydraulika może tego nie przełknąć.

Nie wiem nawet, czy dałaby sobie radę z gazetami. Nigdy nie spłukiwałam żadnych w kiblu, ale moczę różne papiery robiąc decoupage, i zwykłą stronę z magazynu naprawdę trudno wymoczyć tak, żeby cała przesiąkła wodą (i dała się nakleić na powierzchnię gładko, bez marszczenia przy wysychaniu). Czasem siedzą w miednicy godzinę a i tak nie są bliskie rozpadania się w dłoniach. To by chyba zapchało kibel na amen…

To naprawdę ważny element, chętnie wykpiwany i spychany na dalszy plan przez ludzi, którym – jak przypuszczam – twarde i szorstkie realia szybko zweryfikowały jego humorystyczny akcent.

No chyba, że ci, którzy najgłośniej się śmiali mieli w domu potężny zapas grubych, białych, mięciutkich, papierowych rolek i dlatego za wybitnie zabawne uznali to, że… skoro sklepowe półki z tymi artykułami są puste, to całkiem sporo ludzi skończyło bez jakiegokolwiek.
Co jest dość okropne, bo w tym prym wiedli zapewne ci, którzy go najbardziej potrzebowali, bo zwykli przynosić do domów tylko tyle, ile im potrzeba.

Tylko czy to naprawdę humor? Czy raczej nerwowa reakcja na niekomfortowy, stresujący temat?

Najintensywniej żartuje się na tematy, które dotykają człowieka najmocniej. Szokują, straszą, przerażają, bolą, gorszą, martwią i tak dalej. Takie, które są elektryzujące.

Ile jest dowcipów o chlebie? Albo o teściowej, która nie jest złośliwa? O majtkach, które nie cisną? O wschodach Słońca? O udanych wakacjach?
Bardzo niewiele.
Ile było dowcipów o brukselce czy szpinaku w czasach, kiedy ludzie wmuszali je w siebie masowo, “bo zdrowe” (po rozgotowaniu do stadium brązowawej pulpy)? Ile o wrednych teściowych? O ciasnych majtkach? O nagłej zmianie pogody, która rujnuje czyjeś plany? O nieudanych wakacjach?
Sporo.

Humor nie jest wartością uniwersalną, ale są pewne granice.
Różnych ludzi śmieszą różne rzeczy.
Jednych bawi jedno, drugich drugie i tak dalej, ale nie jest chyba kontrowersyjnym stwierdzenie, że sytuacja z życia, filmik, obrazek, zdjęcie, opowieść, która nie jest: ani szokująca, ani straszna, ani bolesna, ani gorsząca, ani smucąca, ani złośliwa, ani zaskakująca, ani w żaden sposób kontrowersyjna nie urośnie do rangi ekstra żartu.

Nawet naprawdę lekkie, niewulgarne, grzeczne dowcipy mają w sobie szczyptę co najmniej jednego z powyższych.
Bez tego nikt nie wpadłby na to, że są żartem.
Śmiech rozładowuje stres; bez (choć odrobiny) stresu nie ma śmiechu.

Są chwile, kiedy zastanawiam się, czy moje doświadczenia są naprawdę tak drastycznie odmienne od tych, które mieli wszyscy dookoła

Żyłam w Świecie alternatywnym? Wymyśliłam sobie realia, o które większość nawet się nie otarła?
Czy to jakaś zbiorowa, zaraźliwa skleroza, która przeskakuje na każde kolejne pokolenie, kiedy zaczynają się zbliżać do czterdziestki?

Piętnaście-dwadzieścia lat temu wszystko było zasrane i zaszczane. Cały kraj. Wszędzie.

Znalezienie kibla poza dworcem czy szaletami miejskimi graniczyło z cudem.

Te przy stacjach benzynowych czy barach na trasie też często pozostawiały wiele, bardzo wiele do życzenia.
Wszelkie obiekty turystyczne, historyczne, religijne, wszystko było obsrane i obszczane dookoła.

Każdy co ciemniejszy miejski zaułek, otwarta trochę za wcześnie brama do kamienicy, zagajniki przy drogach, krzaczki za kościołem.
W S Z Ę D Z I E były gówna i siki.
Bo ludzie chcieli spędzić weekend chodząc po górach, odwiedzając ruiny zamków, modląc się w jakimś Sanktuarium przy okazji większego święta, odwiedzić muzeum, park.
Każdy z nich czasem musiał się załatwić, choć chyba każdy robił co mógł, żeby nie musieć tego robić. A kibli nie było.

Albo były, ale zamknięte na cztery spusty.
Albo były dwa, na dwadzieścia tysięcy ludzi.
Albo wyglądały tak, że nawet najbardziej nieustraszeni nie mieli odwagi się tam zapuszczać.

Więc wszyscy robili co musieli w najbliższych krzakach, za murkiem, za zaułkiem, za nieco bardziej oddalonym budynkiem, w laskach, w polach, ludziom w ogrodach – jeśli mieli nieszczęście mieć je za blisko jakiegoś atrakcyjnego obiektu.

A ja to wszystko zwiedzałam, bo jak żyję, tak sikam max co dwie godziny…

Na wyjazdach biłam rekordy, bo nie dość, że starałam się nie pić w ogóle – ani kropli, bez względu na skwar, zaczynając już dnia poprzedniego – to i tak zwykle rozpacz zaglądała mi w oczy i musiałam robić rajd po okolicy: najpierw w ramach beznadziejnego poszukiwania toalet, potem jakiegoś miejsca, które nie jest kompletnie obsrane.

Najgorszy z najgorszych był chyba Licheń.

I to był chyba 2004 rok. Może 2002 albo 2003? Ale chyba 2004, bo już odtrąbili we wszystkich możliwych mediach, że budowa jest super ekstra skończona i oddana do użytku, a na miejscu okazało się…że niezupełnie.

Nie dam głowy, bo lubię odwiedzać/zwiedzać obiekty sakralne, a to nie był ten obiekt per se, tylko… taki wielki plac, który wyglądał jak coś do nauki jazdy, tylko że były tam już pozaznaczane stacje Drogi Krzyżowej – i widać było, że już zaczynają robić rabatki, sadzić drzewa, ustawiać ławeczki, żeby to wszystko ładnie wyglądało (w przyszłości).

Pamiętam, że moje towarzystwo wysikało się za pierwszym krzaczkiem, jaki rzucił im się w oczy, a ja uparłam się, że znajdę WC.
Były tam porozstawiane znaki i strzałeczki kierujące rzekomo do tego przybytku, ale ktoś chyba niektóre z nich poobracał tak, że prowadziły donikąd, a człowiek podążając za nimi kręcił się w kółko.

Pobiegałam sobie, pobiegałam i w końcu znalazłam.
O klękajcie narody, co ja znalazłam.
Rząd, dłuuugi rząd szeroko otwartych latryn obsranych wszędzie, z każdej strony, pod każdym kątem.
Jakby dziesięć tysięcy opętanych było się tam załatwić i urządziło sobie sranie jak stąd do wieczności.

I przed tymi latrynami wszystko było osrane, a smród zwalał z nóg mnie, stojącą kilkanaście metrów od tego…
Zaraz za gównami zaczynało się pole zboża, a po drugiej stronie tego pola… było dokładnie to samo, tylko że bez latryn. Kilkadziesiąt metrów wzdłuż, kilka metrów wszerz. Jak okiem sięgnąć gówna i porozrzucane wszędzie hałdy zużytych chusteczek, papieru, gazet.

Jak ja stamtąd uciekałam…

Chociaż na dobrą sprawę to nie wyglądało gorzej niż co drugi kibel w terenie. 

Tyle że zwykle kibel był jeden, no może dwa, a najintensywniej obsrany teren zajmował może kilka metrów kwadratowych. Ale tam? Rozmach… skala tego ścięła mnie z nóg. Monumentalne dzieło zbiorowe praktycznie.

Nigdy nie uświadczyłam niczego takiego u ludzi, którzy nie mieli łazienek tylko wychodki, czy w okolicach wolnostojących kibelków gdzieś za wiejskim kościołem, czy domem ludowym. Wtedy przypisywałam to skłonności do niesyfienia “na swoim terenie” i nie dbaniem o to, co się po sobie zostawi w miejscach, gdzie przewala się dużo różnych ludzi zewsząd

Ale… jak często przeciętny człowiek musi stać w 20-osobowej kolejce do własnego domowego kibla?
Albo skradać się po omacku ze świadomością, że w każdej chwili może nadepnąć, albo nawet dotknąć czyjegoś…?
Albo szukać go po okolicy, nie wiedząc, czy znajdzie?
Okoliczności chyba robiły swoje.

Z okazji pandemii pozamykano też prawie wszystkie publiczne toalety.

Niby logiczne, bo ludzie mają siedzieć w domach, a nie załatwiać się na mieście… skorzystanie z tego przybytku wymaga dotknięcia co najmniej kilku powierzchni więc może i racja, że bezpieczniej to wszystko zamknąć w cholerę (a kto nie wytrzyma to niech robi na widoku albo w gaciach zaniesie sobie do domu).

Bardzo niewiele nas dzieli od powszechnego obsrania i śmieci, zwałów śmieci wszędzie gdzie się da. Parę tygodni i już niektórym się odechciało XXI wieku i zaczęli sobie urządzać sentymentalne podróże do lat ’90 zwalając jakieś hałdy syfu po lasach i rzekach.

Dawno, dawno temu miałam ochotę napisać o kiblach na Bliskim/Dalekim/Środkowym Wschodzie…

Odkładałam to na później licząc na to, że może uda mi się zrobić albo znaleźć jakieś własne zdjęcie – bo dałabym sobie paznokcie uciąć, że je robiłam – ale jak do tej pory nic z tego nie wyszło, więc… cóż, raczej już nie wyjdzie. Chyba poszły się paść razem z dyskiem.

Zamiast tego wspomnę o tym teraz, bo znalazło się w moim ciągu skojarzeniowym.

Jak każdy (albo i nie każdy) wie: muszla klozetowa nie jest standardem w każdym miejscu na Świecie. W co cieplejszych rejonach Azji i Afryki Północnej toaleta to zwykle dziura w podłodze – saute, lub ozdobiona armaturą, ułatwiającą kucanie nad wspomnianą dziurą i podmycie się po wszystkim.

Jest gorąco, a gorąco niesie za sobą pewne konsekwencje. Jakby to ładnie ująć: oczy mogą kłamać, ale mucha wie swoje.
Jeśli okolice intymne nie będą dokładnie umyte po każdorazowym skorzystaniu z toalety, to jakiś robak na pewno się tym zainteresuje i spróbuje wniknąć w tę sprawę.

Nie znaczy to oczywiście, że wszyscy tam chodzą elegancko domyci. Jak wszędzie: nie każdy ma możliwość, nie każdy ma chęć, ale i nie w każdym zakątku Świata natura tak skrupulatnie weryfikuje stopień domycia.

Tak wdzięczny temat jest oczywiście pełen smakowitych fantazji.

U nasz zwykło się myśleć, że Arabowie, Hindusi i inne grupy etniczne zamieszkujące te tereny używają w celach higienicznych wyłącznie lewej ręki po to, żeby żywcem wsadzić ją sobie w okolice intymne bezpośrednio po załatwieniu potrzeby fizjologicznej, poczochrać tam trochę, pomiziać, pogłaskać… aż całe obecne tam resztki fizjologiczne przeniosą się na rękę, potem gdzieś to tam powyciera o ścianę, albo opłucze w kałuży i tak sobie tam łażą wszyscy z obsranymi rękami.

Oni z kolei trwają sobie w ciężkim zgorszeniu, że na tym syfiastym “Zachodzie” wszyscy pośrednio wycierają się o siebie tyłkami, tuląc się do sedesów, a skorzystanie z muszli klozetowej jest zwieńczone rozsmarowaniem nieczystości po całej dupie, wciągnięcia na to majtek, spodni i łażenie non stop w maseczce z gówna.

Nie tak to wygląda u nas, nie tak to wygląda u nich.

Nierzadko te kible wyglądają tam… jak nasze swojskie, polskie latrynki, dość powszechne jeszcze tych 15-20 lat temu.
Albo jak WC w PKP, rocznik 2005.

Załatwianie się w pozycji kucznej jest zdrowsze i łatwiejsze.
W siedzącej szybsze i wygodniejsze, bo nie wymaga aż takiej sprawności fizycznej – ale czy to jest plus?
Przy na dobrą sprawę żadnym – bo jak korzystasz z czegoś takiego ciągle, to nie zauważasz – wysiłku człowiek jest znacznie bardziej wygimnastykowany tylko za sprawą tego, że chodzi do kibla.
No i zdecydowanie kucając łatwiej jest się umyć – nawet, jeśli pod ręką nie ma wężyka czy konewki, a tylko kubek z wodą. Polewasz się i dotykasz dopiero, jak już dobrze polane, pod bieżącą wodą (może biec i z kubka).

Bidet to cudowny wynalazek i chyba nikt, kto się na niego zdecydował, nie żałował.
To nie jest aż tak wielki wydatek zważywszy na to, że i tak kupuje się papier toaletowy, a z bidetem wystarczy się przetrzeć do sucha, nie trzeba polerować.
Najciekawsze są bidety obok muszli – bo to chyba znaczy, że trzeba się w rozkroku przemieścić nad drugą muszlę/umywalkę, bardzo mało dostojny to proces. Ale praktycznie 2w1 z domową siłownią!

Najbardziej zdziwiło mnie to, jak dziwnym wydawały się dziury w podłodze i kucanie w kiblu… ludziom starszym ode mnie.

No fakt, nigdy nie byłam zachwycona widząc taką wersję toalety w pobliżu każdego schroniska, punktu widokowego czy parku narodowego – bo w tych miejscach jeśli w ogóle cokolwiek było, to wygódka z dziurą w podłodze/betonie/ziemi.
No a sądząc po tym, jak często widywałam ślady ubłoconych czy mokrych butów na deskach sedesowych, blatach latrynowych i brzegach muszli, idea załatwiania się w kucki nie jest ludziom obca.

Udawali? zapomnieli? zaczęli wychodzić z domów dopiero po 2015?
A może ja jedna wiecznie trafiałam na najgorsze wychodki i fekalne apokalipsy, nikt inny nie zauważył, bo sikali tylko w domu?

Oddaję się tym barwnym wspomnieniom, bo w czasie kiedy alejka z papierem toaletowym świeciła pustkami gdzieniegdzie pojawiły się rady dla tych nieszczęśników, którym nie udało się go kupić.

Kontemplując je roześmiałam się, że to zabawne, że można mieć czelność nazywać innych “brudasami” z pozycji członka narodu, który – oddając sprawiedliwość: jako jeden z wielu – orzekł zgodnie w armaturowym referendum, że nie czuje potrzeby mycia się po kupie.

Jasne, w niewielkiej odległości od kibla zwyczajowo znajduje się co najmniej zlew czy miska, zwykle też wanna lub prysznic. No tak. Ale gdyby większość czuła tę potrzebę, miała ją, to te sprzęty wyglądałyby trochę inaczej i ułatwiały to zamiast utrudniać.

Niektóre z tych porad to było dosłownie: podetrzyj się ręką i umyj rękę. Może w nieco fikuśniejszej formie, ale niewiele fikuśniejszej.
Do tego się sprowadzały.

Taka taktyka… nie dość, że człowiek skończy osrany, straumatyzowany i smutny, to jeszcze wściekły – jeśli tego spróbuje.
Tylko wściekły, jeśli poprzestanie na wysłuchaniu.

I jeśli to prawda, że ludzie naprawdę nie wiedzieli, co mają ze sobą zrobić nie mając papieru toaletowego, mając dostęp do bieżącej, czystej wody, to nie świadczy dobrze o całej naszej, z przeproszeniem, cywilizacji.
To nie powinno być dla ludzi trudne.

Ale jeśli już znaleźli się w takiej sytuacji… jeśli już okazało się to dla nich trudne, to czemu przekroczyło granice możliwości eksperckich tych wszystkich idiotów poinstruowanie jak trzeba?

Czyli np.:

Możesz użyć gazet lub papieru do wytarcia się po załatwieniu potrzeby, jeśli jest miękki i cienki, ale NIE możesz władować go potem do klopa: musisz przygotować sobie zamykany kosz z mocnym, niedziurawym workiem w środku, do którego wyrzucisz to, czym się podtarłeś.
Jeśli spłuczesz to w kiblu, zapchasz odpływ i będzie śmierdzieć gorzej niż zawartość tego kosza.

Jednak najbezpieczniej i najwygodniej jest po prostu zdjąć ubranie od pasa w dół, załatwić się, wejść do wanny czy pod prysznic i lejąc wodę na swoje części intymne – nie dotykając ich ZANIM polejesz wodą – po prostu je umyć, poczochrać tam trochę jak woda już się leje, potem przetrzeć ręcznikiem i voila! Tylko potem odłożyć ten ręcznik i niekoniecznie prać po każdym użyciu jeśli masz w perspektywie dłuższe braki papieru, ale odwiesić go tak, żeby móc z niego skorzystać jeszcze kilka razy, ale nie nie powycierać nim sobie przypadkiem twarzy.

Owszem, doceniam wartość dobra luksusowego jakim jest jaśniutki, gruby, mięciutki papier toaletowy.

Ale dla człowieka, który jest we własnej łazience, gdzie zwyczajowo znajduje się mydło i woda… to nie powinien być problem.

Dla osób niepełnosprawnych, starszych, po urazach, obolałych, pijanych, ciężarnych – tak, ewolucje nad miską czy wanną, pakowanie się pod prysznic kilka razy dziennie będą trudne, bo kształt i umiejscowienie niektórych sedesów nie tylko utrudnia, a wręcz uniemożliwia umycie sobie pewnych części nad nim po skorzystaniu.

Ale czy to oni rzucali się, żeby nakupić jak najwięcej tego papieru? Oni najczęściej kończyli bez niego.

Rozumiem, że ktoś kto przez całe życie miał luksus dostępu do kibla, papieru, wody, mydła i ręczniczka może nie wiedzieć, co ma ze sobą zrobić jak nagle brak mu papieru.
Ale żeby 30-40-letni człowiek (lub starszy), wyskakiwał z tekstem o podtarciu się ręką i umyciu ręki?
Przecież nie ma takiej opcji, żeby nie załapał się w młodości na te bieda-warunki.
I co, osrany chodził wtedy? I wstydu nie ma, żeby się do tego przyznawać teraz?
Nadal nie wpadł na żaden lepszy pomysł?

Czy to było perfidne podpuszczanie ludzi?

Wychodzi na to, że mocny i miękki papier toaletowy jest fundamentem współczesnej cywilizacji, bo jak zaczyna go brakować, to ludzie zaczynają sobie serwować niehigieniczne i zagrażające zdrowiu “porady”.
Jak ktoś miałby na dłoni jakieś zadrapanie, zdarty strupek, lekkie zacięcie od noża, o którym zapomniał i zaczął sobie gołą ręką smarować po tyłku, żeby się podetrzeć, to zakażenie gotowe. Drobna zmiana technologiczna i już ryzyko sto razy mniejsze. Po co je w ogóle stwarzać?

Przecież to nie jest jakaś wiedza tajemna. Kto jej nie posiadł nie powinien mieć pod górkę, bo jakiś matoł chcący uchodzić za eksperta nie był w nastroju na upewnianie się, czy aby nie daje ludziom idiotycznych rad.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 3 / 5. Wyniki: 4

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.