Wpis techniczny nr 2/2020

3
(1)

Zaimponowałam sobie dziś. Spojrzałam na bloga i przeszło mi przez głowę, że to może być najbrzydsza strona internetowa, jaką ostatnio widziałam.

Dość mi się to chyba podobało, kiedy to robiłam, ale od tamtej pory minęło sporo czasu. Drażni mnie to, ale nie będę się użerać z dizajnami, skoro nawet nie wiem, jak długo utrzyma mi się ta potrzeba pisania? Zmieniłam sobie czcionkę i kolor menu, wystarczy.
Jeśli dodam jeszcze ze dwadzieścia postów, to może pomyślę o tym jeszcze raz.

Komputer, z którym się użeram jest tak stary i marny, że wymusza na mnie ograniczenie się do dwóch okienek przeglądarki i niczego w tle

Nie poszaleję z fanpejdżem, ale od początku moja aktywność tam wyglądała, jakbym mogła i nie chciała. Teraz mogę sobie powiedzieć, że będzie wyglądać jakbym chciała i nie mogła. Czyli dokładnie tak samo.

Jawna niesamowitość, że mając stronę, na którą prawie nikt nie wchodzi udało mi się zgromadzić całkiem niezłą kolejkę olanych wiadomości i maili. Większości z nich nigdy nie widziałam, bo nie przyszło mi do głowy, żeby sprawdzać, czy coś się przypadkiem nie pojawiło. Mniejszość widziałam, następnie udało mi się o nich zapomnieć.
To nie było zamierzone – ale czy teraz to jakakolwiek różnica? Nie sądzę.

Trochę się podłamałam utratą wpisu – choć do tej pory nie rozumiem, jakim cudem udało mi się go stracić

Niby nic aż tak strasznego. Wszystko można olać albo napisać jeszcze raz, ale z uwagi na to, że próba podjęcia dowolnego tematu jest jak odrąbywanie łba Hydrze, na fali beznadziejnych prób powrotu do stanu, w którym pisząc nie motałam aż tak bardzo.

Piszę jedno… aha, chcę się odnieść do czegoś, co zajęłoby mi cztery akapity – no to zacznę kolejny… aha, znowu chcę się odnieść do czegoś co zajęłoby mi cztery akapity… no to zacznę kolejny… i przeniosę jeszcze tamten jeden akapit z poprzedniego, będzie mniej zamieszania.
No i w momencie kiedy miałam już takich rozgrzebanych z piętnaście usiadłam, w dwie i pół godziny napisałam, coś tam poklikałam i posłałam sobie jeden w próżnię. Technicznie to nie powinno się zdarzyć, ale cóż poradzić na talent?

Kompletnie wypadłam przez to z rytmu. Zgubiłam się, zapomniałam co gdzie i do czego było.

Rozważałam rezygnację z podtrzymywania tej strony przy życiu

Obudziłam się na niedługo przed końcem okresu abonamentowego. Zapomniałam o nim. Kilka tygodni dłużej i oszczędziłabym sobie sporo dumania, bo byłoby już za późno.

Bardzo, naprawdę bardzo chciałam sobie kupić kilka fikuśnych sadzonek kwiatków. Niezbyt mocno chciałam podtrzymywać pretekst do folgowania potrzebie pisania… i pisania… i pisania.
A jednak ostatecznie – żegnajcie kwiatuszki – wybrałam bloga.

Najprawdopodobniej to już ostatni raz, kiedy tak się nad tym bujam. Pewnie bym żałowała. Na tym etapie nie wiem nawet, gdzie są darmowe platformy blogowe… zresztą sama myśl o wszystkich oferowanych tam atrakcjach – zapewne dość konkretnie zintensyfikowanych w obliczu spadku popularności blogów – no nie… bez przesady. Aż tak silnej chęci pisania nie mam.
No to żeby nie żałować…

Perpetuum immobile wciąż obowiązuje!

Nie jestem pewna, ile miałam lajków na facebooku, kiedy byłam tu ostatnio. Jestem prawie pewna, że o kilka mniej niż przy powrocie. Zerknęłam na to, dodałam tu post, dodałam tam i błyskawicznie kilka znikło.
Mam nadzieję, że to nie jakiś głupi automat, tylko szczera niechęć.

Może i nie jest to jakoś szczególnie miły akcent, ale momentalnie poczułam się jak u siebie. Podróż sentymentalna i te sprawy. Od początku traciłam lajki ilekroć się odezwałam. Niesamowite, że w ogóle jakiekolwiek tam jeszcze wiszą.

Jak widać nie udało mi się ogarnianie niedokończonych i czekających na swój moment wpisów

Miałam ambitne plany, ale zdechły początkiem lipca. Nie wiem, czy do nich wrócę. Może?
Może kiedyś?
Nie wiem.

Komputer jest w stanie koszmarnym, ale wcześniej też był. Mam fajną klawiaturę i myszkę. Wcześniej nie miałam.
Jakby udało mi się dorwać coś, co nie poległoby w starciu z kilkunastoma kartami otwartego wordpressa, to może…
Najprawdopodobniej nie, ale “może”.

Zapomniałam, czemu tak mi na tym zależało. Chyba chodziło o kończenie raz zaczętych…

Jak długo będę się tu kręcić tym razem?

Wróciłam 12. kwietnia. Przepadłam 29. czerwca.
Poprzedni powrót 10 maja. Poprzedni out 16 sierpnia – chociaż 19 listopada wpadłam zrecenzować “Mein kampf”.

Czylii…
Próbuję coś tam pisać od 17 dni.
Poprzednio pisałam przez półtora miesiąca.
Ostatni out 9,5 miesiąca. Wcześniejszy osiem.

Gdyby udało mi się utrzymać tą tendencję, za max dwa tygodnie powinno mnie tu nie być.

Jestem całkiem pewna, że w międzyczasie, dorwawszy się do jakiegoś komputera pisałam coś w wordzie, bo nie umiałam wejść do edytora, ale w tej chwili nie wiem, czy to mam, co to było, gdzie… o czym…
Zważywszy na to, że kończenie raz zaczętych nie skończyło się sukcesem, nie wiem, czy będę się starać je odnaleźć.

Na tym etapie na dobrą sprawę nie wiem nic

Nie umiem znaleźć listy blogów, które obserwowałam. Coś mi świta, że używałam do tego jakiejś nakładki… a może strony? Ale jakiej? Gdzie? Nie pamiętam, jak to się nazywało. Nie pamiętam, jak one się nazywały. Nie próbowałam zapamiętać, bo przecież siedziały sobie bezpiecznie w feedzie.
Niewykluczone, że platformy blogowe miały jakąś zaletę.

O! Przypomniałam sobie o istnieniu disqusa. Nie wiem, czy było tam cokolwiek poza niekończącym się ciągiem stron na których dostałam bana, bo zaczęło mi świtać, że miał być taki super popularny, a jak przyszło do komentowania to prawie nigdzie go nie było. Gdybym umiała się tam dostać, to byłoby coś więcej niż nic.

Zapomniałam, że czytałam blogi

Teraz za nimi tęsknię. Mam nadzieję, że jeszcze istnieją. Jak to się stało, że zapomniałam?! Musiałam chyba stracić dostęp do tego feeda. Albo pisanie samo w sobie stało się tak upierdliwie, że siedziałam jak teraz – na jednej z dwóch kart, nerwowo przeliczając je co kilka minut. Mam straszną skłonność do otwierania całej masy tego i pragnienie skakania to tu, to tam.
Ostatni taki wyskok zakończył się przejściem pięciu lvli w Fishdom. Zasiadłam do pisania, przeglądarka dostała zadyszki, potem zmuliła… a że nie byłam pewna, czy dwa wcześniej zapisane akapity zdążyły się zapisać, to czekałam i czekałam, kilka minut na odzyskanie pulsu i po dwie-trzy na wyłączenie każdej kolejnej karty.

Nie mam wobec tego bloga żadnych oczekiwań – ale udało mi się zrobić obrazek bez zawieszania komputera

Chciałabym to, siamto i sramto. Zmienić wygląd, żeby się nie krzywić jak sprawdzam podgląd wpisów. Opublikować to wszystko, co napisałam. Nie zniknąć znowu, w najgorszym wypadku pisać coś i doprowadzać do stanu względnej czytelności choć raz na dwa tygodnie, żeby już nie wypadać tak tragicznie z rytmu. Ale coś czuję, że jak nisko bym sobie tej poprzeczki nie postawiła, to i tak nic z tego nie wyjdzie: a to się okaże że nie mam jak, a to że nie umiem dobrnąć z żadnym tematem do końca, a to że nie mam ochoty na pisanie w ogóle – przez kolejnych 11 miesięcy.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 3 / 5. Wyniki: 1

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.