Za moich czasów dzieci miały więcej obowiązków, nie to co teraz…

5
(1)

Za moich czasów dzieci były w moim wieku i miały więcej rozumu. Więcej niż dorośli, którymi się stały.
Pewnych rzeczy wtedy nie rozumiałam, bo ich nie znałam. Chciałam poznać, chciałam się dowiedzieć czym są.
Teraz nie rozumiem pewnych rzeczy, bo nauczyłam się nie patrzeć – a nauczyłam się nie patrzeć, bo tak jest wygodniej.

Za moich czasów dzieci
Za moich czasów dzieci były rozsądniejsze…

Jestem po lekturze toksycznych ilości komentarzy, które sprawiają, że dorastanie kojarzy mi się z gniciem.
Dzieci przecież nie są takie durne.
Jedzą błoto, wpychają sobie klocki do nosa i wierzą, że jakiś obcy grubas w czerwonych dresach kupi im nowego ipoda jeśli będą grzeczne, ale , ale uczą się i wyciągają wnioski.
Z czasem zaczynają wierzyć w każdą bzdurę, którą ktoś im wtula i zmieniają się w monstra, którym śmierdzi z uszu, bo mają gówno zamiast mózgu.

Dyskusje o wychowaniu są bardziej toksyczne niż kosmetyki z bazaru.

Jakiś czas temu zrobiło mi się niedobrze na widok “wyznań” Sonii Bohosiewicz, opowiadającej o tym, jak się wydzierała i szantażowała swojego kilkuletniego synka, ciskając jego rzeczami o podłogę – celem pokrzepienia innych matek o tym opowiadała. Bo to zupełnie normalne, że przy bachorach czasem puszczają nerwy.

Trudno, by nie puszczały – nic bardziej irytującego niż mały gnojek-lustereczko, bezlitośnie obnażający najgorsze cechy tego, kto w nie spogląda (najlepsze też, i te średnie – ale one są mniej istotne, nie irytują).
Optymistyczny morał pouczał, że w takich sytuacjach nie ma nic złego, że są normalne i nie ma powodu, by się obwiniać bolesnymi myślami o tym, że jest się złą matką.

Tyle tylko, że te myśli są słuszne. Takie zachowanie ŚWIADCZY o tym, że jest się złą matką.

Puszczające nerwy swoją drogą, wyładowywanie frustracji na dziecku swoją drogą – może i każdemu się zdarza, nie wiem. Wiem tyle, że “zdarzać się” nie powinno, a przekonywanie, że to normalna sprawa i nie ma się co obwiniać nie niesie ze sobą żadnych pozytywów.
No nie ma się co obwiniać, bo poczucie winy rodzi tylko większą frustrację – ale wmawianie sobie, że jak to się zdarzy drugi, trzeci, piętnasty i sześćdziesiąty raz, to nie będzie problemu, bo to “normalne”?
Będzie problem. Jest problem. I dzieciak będzie się tak samo wydzierał, jak zacznie się stresować.

Żeby to miało sens, morałem powinno być “to, że tak zrobiłaś jeden raz, drugi czy dziesiąty nie czyni Cię złą matką dożywotnio – spróbuj przestać, postaraj się zrobić coś, żeby do aktów przemocy psychicznej nie dochodziło” a nie jakieś kurde myśl pozytywnie & c’est la vie.

Za moich czasów dzieci częściej były workami do bicia. Częściej niż teraz.

Za moich czasów dzieci chętnie bawiły się na dworze…

Niektórym do tego tęskno.

Komu? Wychowanym w strachu, poobijanym popaprańcom, którym wydaje się, że fakt, że PRZETRWALI magicznie uszlachetnił uskuteczniane na nich bandyckie metody.
I że poddanie takim samym torturom kolejnego pokolenia będzie gwarancją tego, że wyjdą na ludzi.

Kto najbardziej ubolewa nad tym, że kary cielesne są niedopuszczalne?
Ex worki do bicia, cierpiące na syndrom sztokholmski i ostrzące ząbki na ten cudowny moment, kiedy będą mogły przekazać swoje bagno dalej.

Nie ma zbyt wielu przypadków kochanych, szanowanych i akceptowanych dzieci, które na skutek traumy, związanej ze zbyt małą ilością siniaków pod okiem, przepłakanych nocy i ograniczeń zmieniły się w nieszanujące żadnych granic, żądne krwi potwory. To się praktycznie nie zdarza.
W drugą stronę jak najbardziej, ale tego piewcy przemocy już nie zauważają – bo wcale nie chodzi im o szukanie jakichkolwiek dobrych/lepszych/właściwych metod.
Cele są dwa:

a) usprawiedliwienie krzywd, których sami doznali i przylepienie do nich łatki wyższego dobra;
b) utwierdzenie się w przekonaniu, że ich najgorsze odruchy są chwalebne i również posłużą wyższemu dobru.

Jeszcze bardziej irytującym bełkotem jest “za moich czasów dzieci były bezpieczniejsze”.

Dlaczego? Bo nie było telefonów komórkowych, dżipiesów, monitoringu, dobrze wyposażonych karetek (…), a przede wszystkim wszechobecnego internetu, w ten czy inny sposób uświadamiającego, że złe rzeczy się zdarzają.
Póki nie było widać nic poza tym, co znajomy znajomego słyszał, a pewne rzeczy obejmowała cenzura było o tyle “bezpieczniej“, że jak gówniarz gdzieś przepadł, to nie było za bardzo z kim szukać.

Dziwne, że ludzie woleliby być nieświadomi i permanentnie okłamywani, żeby móc nie myśleć o tym, że to, to czy tamto może stanowić zagrożenie.
A właściwie WOLĄ sobie wmawiać, że w domciu są bezpieczniejsi niż na biwaku w Bieszczadach, bo siedząc w mieszkaniu na dwudziestym piętrze bloku udało im wyeliminować ryzyko ataku dzika praktycznie do zera.

Bo oglądanie filmów akcji jest nieporównywalnie bardziej szkodliwe dla dziecięcej (ludzkiej) psychiki niż stan wojenny, zimna wojna czy druga wojna. Z pewnością.

Za moich czasów dzieci były grzeczniejsze…

“Nie wiedziałem” jest na tyle chwalebnym stanem, że wypada za tym tęsknić?

Bo przecież ta tęsknota dotyczy niewiedzy, nie jakichś abstrakcyjnych czasów, kiedy to na ziemi było znacznie bezpieczniej niż teraz.

Nie było.

Ubolewanie nad tym, że dziś już nie można puszczać dziecka, żeby sobie pobiegało gdzie chce, bo świat jest pełen znanych zagrożeń…
I nad tym, że kiedyś można było to robić, bo świat był pełen tych samych, ale NIEUŚWIADOMIONYCH zagrożeń.

Za moich czasów dzieci… chodziły do sklepu po alkohol i papierosy.

Nie jestem pewna, czy to kwestia czasów, czy czasu i miejsca – ale tak czy siak…

Miałam jakieś 6-7 lat, kiedy pierwszy raz poszłam sama do sklepu. Strasznie się denerwowałam, bo miałam kupić piwo – bałam się, że jak wrócę bez, to w najlepszym wypadku już mnie więcej nie wyślą.

Posłanie dziecka do sklepu po alkohol z zupełnie normalnego stało się niedopuszczalne nawet w kręgach, które parę lat temu nie widziały w tym nic zdrożnego, skoro tylko nieletni nie sprawiał wrażenia konsumenta (“no bo wiadomo, że 6-letni Krzysio ani sam, ani z kolegami tej flaszki obalał nie będzie”).
Przez jakiś czas funkcjonowały też karteczki w typie usprawiedliwień szkolnych “Proszę sprzedać mojemu wnukowi dwa piwa – ja go poprosiłem. Zenek Śmietana“.
Chyba tylko ze dwa-trzy razy w życiu zapytano mnie o dowód, jakoś bezpośrednio po jego wyrobieniu. Pamiętam, że byłam tym niesamowicie zgorszona uznawszy, że nie ma w tym nic poza zgrywaniem się, że niby nagle zaczęło kogoś obchodzić, że nieletni kupują używki.

Chodziłam też do szkoły, 5 kilometrów na piechotę.

Przez ostatnie/pierwsze dwa załapywałam się na towarzystwo innych dzieci, ew. czyjejś odprowadzającej matki, a że mieszkałam najdalej, to większość trasy chodziłam sama.

Do kościoła miałam zaledwie cztery. Żeby zdobyć dobrą ocenę z religii trzeba było rok w rok zaliczać wszystkie różańce i litania (mniejszy problem, bo kiedy się kończyły było jeszcze jasno) i roraty (trochę większy – ciemno, zimno, ślisko, czad).

Łaziłam po dziurach, rzekach, dachach, gdzie się dało – co prawda nigdy nie nauczyłam się wchodzić na drzewa, ale całkiem nieźle opanowałam umiejętność spadania z różnych miejsc.

Nie wydaje mi się, by któraś z tych rzeczy była nieprzebranym źródłem mądrości życiowej, doświadczenia i nie wiadomo czego.
Było to było. Jakby nie było, to by się obyło, a niektórym zaszkodziło.

Za moich czasów dzieci były bardziej pomysłowe…

Była próba posyłania mnie na zajęcia dodatkowe. Były koszmarne.
Koleżanka, której marzył się taniec była nimi zachwycona – ale ona chciała tam być i uwielbiała zajęcia w grupach.
Ja nie znosiłam tańca, nie chciałam tam iść i nie lubiłam zajęć w grupach.
Pod koniec miesiąca zaczęło mi się podobać, ale mnie wywalili za dwie lewe nogi, brak koordynacji i ograniczenie umysłowe. Au.

Jeśli chodzi o chodzenie do szkoły…

Babcia odprowadzała mnie początkiem zerówki.
Ta sama babcia, która trzydzieści lat wcześniej zostawiała kilkuletnie dzieci same w domu i szła do pracy. Nie miała innych opcji – ani pieniędzy na niańkę, ani przedszkola, ani nikogo, kto mógłby jej pomóc.
Dzieciom nic się nie stało, choć były same wiele godzin – ale to nie dowód na to, że to było bezpieczne. Ani na to, że nie byłoby w tym nic złego, gdyby takie metody uskuteczniano teraz.

Ja byłam pod stałą obserwacją. Nie podobało mi się to.

Do wyboru była albo zabawa w domu, albo czytanie w domu, albo zabawa na podwórku, polegająca na… co można robić na widocznym z okna placu trawnika, na którym absolutnie nic nie ma poza ew. jakąś kurą czy kaczką, która przyszła, żeby się zesrać?

Zdaje się, że dość szybko zajęłam się eksploracją dalszej i jeszcze dalszej okolicy.
Były wrzaski to płakałam, ujmijmy to enigmatycznie – inne metody również nie kończyły się spektakularnym sukcesem. Zamknięta w pokoju uciekałam oknem, zamknięta na strychu zeskoczyłam w maliny.
Przypuszczam, że jakieś solidne dyby i pomieszczenie bez okien na betonowej podmurówce (żeby nie dało się zrobić podkopu) zdałyby egzamin, ale cóż – mięczaki w końcu odpuściły i ograniczyły się do przypominania, że mam się nie zabić i wracać na obiad.

Jeśli chodzi o chodzenie do szkoły, to podobno wbiłam sobie do głowy, że to obciach i odmawiałam chodzenia w towarzystwie dorosłych.
Ignorowanie tych żądań kończyło się spieprzaniem w dowolnym kierunku – tak, żeby dotrzeć do domu samodzielnie, bez niańczenia.
W końcu dali sobie spokój i z tym, chodziłam sama od zerówki.

Mam wrażenie, że wcześniej dzień w dzień ktoś narzekał, że trzeba po mnie wychodzić a “za moich czasów dzieci same chodziły do szkoły” & “a mój ojciec to dwadzieścia kilometrów zasuwał na piechotę” w tonie sugerującym, że powinnam traktować to jako przymusowy luksus i czuć wdzięczność.
Nie czułam, nie chciałam, nie mogłam zrozumieć dlaczego mnie męczą niańczeniem a koleżanki przerażone widokiem każdego nieznanego psa czy samochodu muszą się męczyć i chodzić same – jakby nie można było tego zamienić tak, żeby wszyscy byli zadowoleni.

Za moich czasów dzieci były rozsądniejsze…

No, nie można…

Komentarze, które czytałam i o których wspominałam na początku tego wpisu…
Minęło trochę czasu odkąd to napisałam, jeszcze więcej od momentu, kiedy czytałam ten syf.

Horror w trzech aktach:

“Za moich czasów dzieci bardziej szanowały rodziców…”

Klikałam sobie po jakichś niszowych odmętach interneta i trafiłam na historię zaginionej dziewczynki. Uciekła z domu, kiedy miała naście lat, potem się ukrywała, zmieniła tożsamość (nielegalnie), a kiedy policja odkryła, że właśnie ona jest tym zaginionym dzieckiem… nie chciała żadnego kontaktu z rodziną, a dwuzdaniowe oświadczenie lokalnej policji informowało o tym, że nie zostały jej postawione żadne zarzuty (nikogo nie naciągała, nie brała kredytów na cudze nazwisko; ukrywała się i nie chciała zostać znaleziona).

Jak ta historia wyglądała naprawdę – nie wiem, ale wiedzieć nie muszę.
Zabierający głos w sprawie nie wiedzieli więcej niż ja. Opierali swoje “opinie” na tych samych informacjach, które miałam ja i trzaskali elaboraty na temat okrucieństwa, bezduszności i rozbestwienia tej podłej gówniary, która skazała kochających rodziców na lata cierpienia i niewiedzy.

Bo totalnie – cała masa kochanych, szczęśliwych dzieci ucieka z domu i z własnej woli nie chce mieć z tymi ludźmi kontaktu nigdy więcej. Normalna sprawa.
Złe nasienie – czy jak to tam nazywają.

Czynili jakieś kosmiczne założenia typu “na pewno żadna krzywda jej się nie działa, bo jej rodzeństwo nigdzie nie uciekło” czy “nawet jeśli coś złego się działo, to mogła znaleźć jakieś lepsze wyjście, a nie uciekać i fundować rodzicom tyle bólu“.

“Za moich czasów dzieci były bezpieczniejsze. Moi rodzice to by mi nigdy nie pozwolili…”

Za moich czasów dzieci były rozsądniejsze…

I sruuu – grupowy, tekstowy lincz na matce, której porwano jedenasto czy dwunastoletnią córkę.
JEJ wina – tylko JEJ. Samotnej matki. Że nie pilnowała dwunastolatki non stop i dopuściła do sytuacji, w której jej córka była sama poza domem, wieczorem, jakieś 30 czy 40 metrów od domu.
Mało tego – to nawet nie było to, że ona tą córkę ot tak puszczała w samopas, a biegaj se po mieście. Zgodnie z wszelkim prawdopodobieństwem dziewczynka miała być wtedy w towarzystwie co najmniej rodzeństwa, ale na skutek trudnego do przewidzenia splotu zdarzeń była tam sama. Zdaje się, że tylko przez chwilę. Chwila wystarczyła, dziecko znikło.

Doskonała okazja do snucia opowieści o tym, jak to dzięki zajebistej mądrości i przezorności udało się wszystkim mędrcom komentującym utrzymać swoje dzieci przy życiu (na boku licytacja, kto ma najwyższy mur dookoła domu i czy roztropnym byłoby dodanie zasieków, i ogrodzenia pod prądem).
Oraz jak to za młodu wyprawiali różne cuda, no ale to były “inne czasy” i “świat był wtedy bezpieczniejszy“. Idealni ludzie.

Mam nadzieję, że szlag ich wszystkich trafi. Powoli i boleśnie.

Szlag mnie trafił, kiedy zobaczyłam...

“Za moich czasów dzieci bardziej się kochało.”

Jakiś totalny zjeb na youtube.
Z jednej strony mam nadzieję nigdy więcej tego nie zobaczyć ani nie usłyszeć, z drugiej – szukałam, bo tamten filmik był takim apogeum spierdolenia, że aż warto byłoby to komuś pokazać.

Niestety nie wiem co to było, nie wiem czyje, weszło na odpalonym laptopie jako n-ty z kolei filmik “powiązany tematycznie“. Zjeb opowiadał o jakimś dziecku, które zostało porwane, torturowane i zamordowane. Potem wyraził nadzieję, że spoczywa w pokoju. A na koniec dodał, że ojciec niedługo potem popełnił samobójstwo, bo nie mógł znieść śmierci dziecka, A MATKA ŻYJE, BO MA JESZCZE INNE DZIECI, WIĘC WYGLĄDA NA TO, ŻE NIEŹLE TO ZNIOSŁA.

Jaki % mózgu funkcjonuje pod czerepem takiego kretyna? 5? 3? Zero?
Mało tego – miał pod tym gównem same pozytywne komentarze, skupiające się na “ojejujeju, jaka tragedia“, a odbiorcy wydawali się mieć totalnie wywalone na tę eskalację skurwysyństwa.

Z umiarkowanym entuzjazmem podchodzę do ludzkich utyskiwań nad tym, że “za moich czasów dzieci miały taaak dobrze”, a teraz wychowuje się je na kaleki.

Swoje dzieciństwo uznaję z grubsza za szczęśliwe, chociaż morałem z każdej przygody było stwierdzenie, że nie warto ufać dorosłym, bo to banda debili, która chce nas wykończyć i nie ma o niczym pojęcia.

Ostrzegali przed żywcem wyjętym z amerykańskiego filmu pedofilem w vanie, czającym się pod szkołą i oferującym dzieciom cukierki i podejrzewali, że wszyscy w wieku lat dziewięciu jesteśmy nałogowymi heroinistami i małymi prostytutkami.
Realne zagrożenia i problemy mieli głęboko w dupie – jak prawdopodobnie wszyscy rodzice od początków świata.
Wisienką na torcie były teksty typu a ja w twoim wieku to pół dnia całe pole trawy kosą kosiłem, a ty jęczysz, że musisz przez kilka godzin zbierać trawę dla królików – w odpowiedzi na pytanie syna, czy mógłby chociaż wciąć jakieś nożyce, bo palce go bolą od darcia koniczyny gołymi rękami.

Do tej pory nie udało mi się przeniknąć tego boskiego toku myślenia.
Koniczynę zapamiętałam, bo przez dłuższy czas powtarzaliśmy to sobie jako dowcip.

W tej kwestii też wiele się nie zmieniło.

Ludzie nadal pieprzą jak potłuczeni, a część z nich niestety ma dzieci.

Trzeba mieć naprawdę wielką wiarę w nieomylność rodziców i swoje własne nienaganne wychowanie, żeby narzekać na rozpieszczenie współczesnej gówniażerii, która w wieku lat ośmiu czy dziesięciu nie ma jeszcze na koncie rujnujących życia traum.

Za moich czasów dzieci miały więcej przyjaciół…

Tylko że nigdy nie miałam wrażenia, że to o to chodzi. To bardziej sprawia wrażenie rozgoryczenia w związku z tym, że żyje sobie spokojnie i beztrosko, co jest przejawem niesprawiedliwości, bo narzekający nigdy nie miał tego luksusu.
Jakoś przetrwał i dożył sędziwego wieku lat dwudziestu czy dwudziestu trzech, więc zaczyna się mądrzyć.

Jak okiem sięgnąć, wszyscy psychopatyczni mordercy, dyktatorzy, bandyci – wszyscy cierpieli na skutek zbyt szczęśliwego, zbyt spokojnego dzieciństwa.

Nadmiar poczucia bezpieczeństwa rzucił im się na mózg, więc zaczęli bić, napadać, gwałcić, krzywdzić i mordować. Totalnie, tak właśnie było.

Dwie-trzy lekcje historii wystarczyłyby, by zrozumieć, że nie.
Powinnam zakładać, że wielbiciele bicia i życia w strachu nigdy na żadnej nie byli?

Moja dziecięca wolność mogła się skończyć tragicznie dziesiątki razy. Mogła. Nie skończyła. Niczego to nie dowodzi.
Po świecie nie chodzi już mnóstwo dzieci, które zniknęły z pola widzenia na moment – i ten moment wystarczył do tragedii.
Ale nikogo nie da się monitorować/pilnować non stop. W więziennej, monitorowanej izolatce z minimum dwiema kamerami się da, ale hodowane w takich warunkach dziecko może sobie nie dać rady w dużym, złym świecie (chyba, że nie planuje się go stamtąd wypuścić).

Z drugiej strony żyjemy w znacznie bezpieczniejszym świecie niż ten, na którym się urodziliśmy.

Bomb atomowych jest więcej, ale i bez nich udawało się wybić do nogi całe cywilizacje, której członkom prawdopodobnie było wszystko jedno, czy świat jako taki będzie istniał dalej.

Wszystkie ograniczenia opierają się na dziecięcych trupkach.
Odprowadza się je do szkoły i ze szkoły, bo nie wszystkim udało się dotrzeć do szkoły, niektóre nigdy nie zdołały wrócić do domu.
Coraz mniej dzieci gna się do pracy w gospodarstwach (niezależnie od tego, że większość małych gospodarstw zlikwidowano, bo zaczęły generować więcej kosztów niż korzyści), bo ginęły lub wychodziły z tego okaleczone.

Ale stąd tylko o włos od popadania w przesadę…

Jednym z przykładów tego, jak histerycznie i przesadnie ludzie zaczęli reagować na “normalne” zachowania była przytoczona mi przez kogoś historia dziewczynki, która opowiedziała w przedszkolu jakąś historię o bawieniu się majtkami z tatusiem.
Nauczycielka zareagowała, zgłosiła, dziecko wysłano do psychologa i stwierdzono, że zgodnie z zapewnieniami rodziców, nic złego się nie działo, po prostu brzmiało bardzo podejrzanie.
Argument był taki, że oto przez masową histerię i polowanie na pedofilów o mało nie zniszczono rodziny.

Za moich czasów dzieci były inne…

Dla mnie to kosmos – biorąc poprawkę na to, jak ogromną, masową przerażającą skalę osiągało molestowanie dzieci w momencie, kiedy każdy taki sygnał traktowano jako prawdopodobne nieporozumienie… To, że wreszcie zainteresowano się problemem i podjęto próby rozwiązania go i zwiększenia bezpieczeństwa dzieci jest dobre.
A statystycznie jedna rodzina zniszczona przez fałszywe podejrzenia vs. setki żyć zniszczonych przez obojętność i brak reakcji…
Rachunek jest prosty – a docelowo chodzi o to, by ani tej jednej rodziny niewinnie nie krzywdzić. Nie o to, by ze strachu przed taką ewentualnością olać tuzin sytuacji, sygnalizujących możliwość występowania problemu.

Nie rozumiem, co kłębi się w głowie, która wolałaby bierność.

W dużej mierze to właśnie ta wczorajsza bierność wyhodowała dzisiejszych pedofilów. I zrujnowała życie milionom ludzi.
Milionom ludzi w tym kraju. Tylko w tym. A świat jest wielki.

No chyba, że uznamy bicie, molestowanie i tortury za metody wychowawcze. Jeśli tak to mamy miliony “dobrze wychowanych” ludzi.

Świat się zmienia… tylko, że tak naprawdę to wcale nie. “Za moich czasów dzieci…” są z grubsza takie same jak te dziesięć pokoleń wstecz i dziesięć pokoleń po.

Życie w ciągłym strachu to nie jest życie. Tak się nie da. Na dłuższą metę się nie da.
Bezpieczeństwo kosztem wolności nie jest nic warte.

Szkoda tylko, że większość tych, którym włącza się sentyment, tęskni za syfem, biciem i nieświadomością.
I że są gotowi tego bronić. Gloryfikować. Usprawiedliwiać. Jakby TO było ceną wolności, jej integralną częścią.
W jakimś ułamku jest, tzw. skutkiem ubocznym. Ale to ani większość, ani podstawa. To tylko mały kawałeczek.

Mam poważne wątpliwości czy plaga otyłości i ogólne otępienie wśród dzieci to faktycznie wina fast foodów, telewizji i internetu – nie tego, że dzieciom nie chce się wychodzić na podwórko.

To pitolenie tej samej klasy, co stwierdzanie, że pies nie ma ochoty na spacer, bo jest leniwy – tyle tylko, że nie ma takich psów.
I dzieci też nie. Ale jak tego nie wolno robić, tamtego nie wolno, jeszcze innego nie wolno – tu niebezpiecznie, tam nie pójdziesz – to co ten dzieciak ma robić poza siedzeniem na tyłku, graniem na kompie i jedzeniem z nudów?
Dobrze byłoby jeszcze ten komputer mu zabrać, żeby się nie uzależnił.
I jedzenie – niech tyle nie żre. Najlepiej niech sobie po prostu siedzi, albo bawi się w pokoju, byle bałaganu nie narobił.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 5 / 5. Wyniki: 1

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

3 thoughts on “Za moich czasów dzieci miały więcej obowiązków, nie to co teraz…

  1. Przy tej pozytywnej paranoi na punkcie pedofili warto chyba wspomnieć o chorych paranojach objawiających się misją wyzywania, znaczy uświadamiania każdej matki zamieszczającej zdjęcia dziecka, że na pewno brandzlują się do nich pedofile i coś tam niby z tego wynika poza wyżyciem się na niej przez troskliwego.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.