Wycieczki szkolne a nieklasyczne podejście do bezpieczeństwa

0
(0)

Dawno, dawno temu, za rzekami, za miastami… siedziałam sobie z ówczesnym konkubentem na pięknej, polskiej plaży…

Klasyczne, nadbałtyckie lato – wiało, zacinało drobnym deszczem, było chłodno i pochmurno.

Kilkanaście minut wcześniej postanowiliśmy zejść na plażę i chwil tam posiedzieć – żeby nie było, że pojechaliśmy “nad morze” i nie spędziliśmy ani chwili nad morzem.
Na plażę wyległa kolonia – zawsze żałowałam, że nigdy na żadnej nie byłam, a po tym, co wtedy zobaczyłam pożałowałam po tysiąckroć.

Wrzeszczący gość w typie karykaturalnego bohatera komedii z niespełnionymi ambicjami wojskowymi najpierw kazał im przebiec brzegiem do dziesiątego falochronu i z powrotem. Jeden chłopak nie dawał rady, schował się za czwartym czy piątym i tam poczekał, aż reszta będzie wracać. Po chwili wrzasku i solidnej porcji wyzwisk wszyscy z rozbawieniem obserwowali, jak sam biegnie karną rundę do dziesiątego falochronu.
Jak się dowlekł, to padła komenda ~rozbieramy się i do wody!, po której wszyscy zrzucili z siebie okrycia wierzchnie, pobiegli do tego lodowatego morza, zanurzyli się, wytrzymali chwilę, wybiegli z morza, wytarli się, ubrali i po kolejnej komendzie odbiegli z plaży.

Przez kolejnych kilka miesięcy umierałam ze śmiechu i żalu ilekroć sobie to przypomniałam – z żalu też, bo mimo wielu prób nie zdołałam oddać piękna tamtej sytuacji w żadnej z opowieści. Urzekł mnie dyskretny urok kolonii karnej…
Najwyraźniej organizatorzy tamtego wypoczynku mieli dość rodziców narzekających na to, że dzieci pojechały “nad morze”, a nawet się w nim nie wykąpały, bo było zbyt zimno – po takiej zaprawie mogły się z czystym sumieniem pochwalić, że kąpali się codziennie, może nawet i kilka razy!

Tak, jak i my – żeby nie było, że nas tam nie było… to poszliśmy.
Nie jestem ekspertem, więc nie wiem – nie pamiętam nawet, gdzie to było… może tamten gość wiedział lepiej? Ale pogoda była marna, woda lodowata, fale niezbyt wysokie, ale czy taka gęstość falochronów nie oznacza przypadkiem, że dno w tamtej okolicy nie jest zbyt sprzyjające, a prądy silne?
W tamtym momencie o tym nie pomyślałam, bo cała sytuacja wydawała mi się tak absurdalna, że byłam w stanie tylko gapić się i chichrać pod nosem,  ale nie wiem… czy ludzie tak wyobrażają sobie wakacje swoich dzieci? To był jakiś ewenement? A może większość obozów letnich tak właśnie wygląda?

Właściwie to raz byłam na kolonii… w pewnym sensie.

Bardzo udane wczasy, bardzo – byłyby, gdyby na miejscu nie okazało się, że pod samym oknem mieliśmy widok na rzędy domko-namiotów w których urzędowały przeklęte kolonie. Noc w noc jakieś wrzaski, piski, bieganie wokół tych domko-namiotów i dęcie w przeklęte wuwuzele w ramach porannych żarcików, za które za każdym razem dostawali lekki opieprz od opiekunów, a chwilę później i tak robili to znowu.
Nie wiem, co dokładnie mnie opętało, ale coś na pewno. Którejś nocy bolała mnie głowa, miałam wszystkiego dość, była ledwo druga w nocy, a oni już urządzili sobie ze dwie akcje trąbienia nam pod oknem.

Kupiłam to diabelstwo w głębokim przekonaniu, że tylko tak się zgrywam i że przecież tego nie zrobię, bo to idiotyczne i w ogóle… ale kiedy tamtej nocy, o czwartej nad ranem znowu jakiś nastoletni dureń zatrąbił, urozmaicając wypoczynek wszystkim w promieniu dwóch kilometrów (spokojna noc, bez wiatru, doskonała nośność dźwięku).
Wyszłam, zakradłam się możliwie blisko i zadęłam ile fabryka dała. Prawdziwy miód na uszy – nie tak przyjemny jak wrzaski i tłumaczenia, że “tym razem to NAPRAWDĘ nie oni”, przy którym wreszcie zasnęłam, ale zrozumiałam dlaczego to robili.
Bo zabawne to było jak cholera, prawie najlepszy moment tamtych wakacji – chociaż z perspektywy czasu nie mogę powiedzieć, żebym była z siebie dumna. Oni mieli mniejszy sprzęt i nie starali się imitować dęcia trąb piekielnych… a szanse na to, że ktoś uwierzy, że tym razem to nie ich dzieło mieli bardzo małe.

Nic nie umywa się to do wycieczki, na którą pojechałam będąc w drugiej klasie podstawówki.

O ile pamiętam w szkole organizowano wtedy dwie wycieczki – jedną, kilkudniową dla klas 4-8 (chyba, że było wielu chętnych, wtedy nawet dwie, dla 4-5 i 6-8) i jednodniową dla klas 1-3. Wtedy było tak niewielu chętnych, że cała impreza była na granicy odwołania, więc w przypływie desperacji zdecydowano się zabrać każdego, kto chciał pojechać.
Chciałam, niestety nie mam bladego pojęcia, co się wtedy działo, gdzie byliśmy i czy mi się podobało. Wszystkie inne wspomnienia przyćmiły odwiedziny na wystawie średniowiecznych narzędzi tortur tudzież egzotycznych gadów i owadów.

Nie wiem, czy nauczyciele mieli nierówno pod sufitem, czy nie mieli świadomości w co nas pakują, bo te budy były nowością… (wtedy chyba były) chciałam wierzyć w to drugie, chociaż nie miałam ku temu żadnych podstaw…
No bo… na litość. Czego można się spodziewać po wejściu na wystawę, reklamowaną wielkim szyldem z napisem “TORTURY ŚREDNIOWIECZNE” i zdjęciami niektórych z tych machin?

Żeby było śmieszniej – tuż przed wejściem jedna ze starszych dziewczynek powiedziała, że nie wejdzie oglądać gadów i owadów, bo się ich boi. Dostała pozwolenie na przeczekanie momentu zwiedzania na ławeczce pod budą. Sama z siebie pewnie nic bym z siebie nie wydusiła, ale pokrzepiona jej przykładem powiedziałam, że nie chcę iść na tortury i też chciałabym poczekać aż skończą, albo pójść oglądać robaki i tam zaczekać aż skończą… i dowiedziałam się, że NIE MOGĘ, bo jestem za mała i nie będą ryzykować, że się gdzieś zgubię. Chwila spędzona tam to był chyba największy koszmar roku. “Przewodnik” opowiadał jakieś okropne rzeczy, a ja podobno zbladłam, zzieleniałam i zaczęłam się chwiać na nogach do tego stopnia, że którejś z nauczycielek coś spiknęło między neuronami i mnie stamtąd wyprowadziła.

Chyba coś mi tłumaczyła i uspokajała… W ramach rekompensaty była gotowa pozwolić mi zaczekać aż reszta skończy oglądać żaby i robaki, żebym się bardziej nie zestresowała… żabami i robakami… które uwielbiałam i chciałam oglądać.
Ileż bym dała teraz, żeby móc usłyszeć, co mądrego miała do powiedzenia ośmiolatce, której zaprezentowała gruszkę analną, która z ogromną siłą rozrywała odbyt skazanego. Albo żeby chociaż pamiętać, czy to była ta sama idiotka, która zmusiła mnie do wejścia tam – ale nie: nic więcej i niewiele ponad moim przerażeniem, że można komuś robić takie rzeczy.
Nie wiem, kiedy przestałam mieć koszmary na ten temat, ale wydaje mi się, że dość późno. Do tej pory robi mi się słabo na samo wspomnienie tamtych wrażeń (mimo, że na dobrą sprawę bardzo niewiele z tego pamiętam).

Pielgrzymki nie były nawet w jednej setnej tak traumatyczne… dla mnie.

Na wyjazdach w kontekście czysto religijnym (na jednorazowe modły, rekolekcje czy pielgrzymkę per se) zawsze było ~fajnie.
O księżach i zakonnicach z którymi się stykałam nie mogę powiedzieć złego słowa. Nic kontrowersyjnego się nie działo – a na “szkolnych” wycieczkach do jakichś sanktuariów, bazylik itd. już tak.

Detale kojarzę bardziej z opowieści dwóch koleżanek, które w kryptach przeżyły to, co ja na torturach.
Ja pamiętam tyle, że tam byłam… że faktycznie schodziliśmy do krypt… że były tam zmumifikowane ciała, obłożone kwiatami…
Nikt nie pytał, czy ktoś jest lub nie jest gotowy na oglądanie suchego trupa za szybą, a schodzenie do krypt zdarzyło się co najmniej dwa razy i zostaliśmy tam zagonieni – raz wszyscy jak leci, drugim razem w małych, kilkuosobowych grupkach. Ale PO CO?

O ile mi wiadomo co najmniej jedna z nich zniosła to jeszcze gorzej niż ja tamte tortury chociaż była parę lat starsza… przypłaciła to cyklicznymi koszmarami i lękiem przed cmentarzami, który utrzymywał się długo.

Mimo wszystko najbardziej spektakularną wycieczką szkolną był wyjazd na jakieś kompletne zadupie – tak pod względem wrażenia artystycznego, jakie po sobie pozostawiła jako całość, jak i moich osobistych wrażeń.

Był tam jeden ośrodek “wypoczynkowy” otoczony lasem trzymetrowych pokrzyw, otoczonych lasem.
Spróchniałe i rdzewiejące budy, pokryte azbestem i szczelnie pozamykane, zdezelowany plac zabaw i wnęka w murze z ławeczką, kontaktem, kranem i jednym czajnikiem elektrycznym.

Olbrzymią zaletą tamtego miejsca była podobno niska cena, dzięki której “wszyscy mogli pojechać”… problem w tym, że cena była tak niska, bo mieliśmy spać w namiotach na pół-kamiennym trawniku, a że nie każdy miał namiot lub kogoś, od kogo mógłby go pożyczyć – nie wszyscy się zdecydowali, a różnica w cenie nie była jakaś porażająca, a droga dojazdowa tak koszmarna, że autobus ledwo dał radę.

Pierwszego dnia przedarliśmy się przez krzaczory, suto okraszone barszczem sosnowskiego, żeby dotrzeć nad rzeczkę. Była cudowna.
Nikt poza paroma dzieciakami nie umiał pływać, a nawet oni nie umieli pływać dobrze. Nauczycielka nie umiała pływać, ale pobłogosławiła wskakiwanie i wchodzenie do rzeki, której nurtu nie znała.
Rzeczka była po prostu boska – z boku wyglądała na spokojny, niezbyt głęboki, choć dość szeroki strumyczek.
W pewnym momencie weszłam sobie tam po kolana, straciłam równowagę i wpadłam do wody, bo dno osunęło się razem ze mną do jakiejś wielkiej dziury…
Nie umiem pływać, więc nawet nie wiem, czy wypłynęłam, czy wypluło mnie kawałek dalej, gdzie oba brzegi były już gęsto zalesione. Złapałam się czegoś, ale nie miałam pojęcia, czy jestem po dobrej stronie rzeki, ani w którą stronę mam iść – i o ile ta zagadka była stosunkowo łatwa do rozwikłania (jak już sobie uświadomiłam, że przecież nie mogło mnie znieść pod prąd), o tyle korzystając z chwili szoku i dezorientacji udało mi się wpaść w panikę.
Wygramoliłam się stamtąd,  przedarłam z powrotem na tę “plażę”, która okazała się być oddalona o dobrych kilkanaście metrów od miejsca, w którym zaliczyłam pełne zanurzenie.
Nikt nie zauważył, gdzie zniknęłam, chociaż koleżanki zdziwiły się, że jestem cała mokra, bo zdążyły się już zdziwić moją nieobecnością, ale założyły, że wróciłam po coś do namiotu.

W zasadzie nic mi się nie stało. Przez resztę dnia bolał mnie nos, przełyk i wszystkie rury w środku, bo opiłam się wody, ale nie zassałam jej w płuca, nie utopiłam się… nic takiego.

Ale ZANIM do tego doszło nie przyszłoby mi do głowy, że ta rzeczka może być taka niebezpieczna, bo przecież byłam na wycieczce szkolnej.
Z nauczycielką, która – jak mi się wtedy wydawało – panowała nad sytuacją przynajmniej symbolicznie. Nie wiedziałam, że też nie umiała pływać, nie znała tego terenu.
Zresztą nawet, gdybym o tym wiedziała, to nie wpadłabym na to, że właściciele tego piekielnego przybytku polecili jej to miejsce jako “kąpielisko”, chociaż mieli na myśli rwącego nurtu, wirów,  piaszczysto-kamiennego dna i dwumetrowych skoków głębokości.

Wisienką na torcie była grupka miejscowych młodzieńców, którzy wieczorem podjechali samochodem pod ośrodek, zwyzywali paru chłopaków, krzyknęli że wrócą w nocy, żeby nam wpier… i pojechali.
Nie wrócili, więc albo żartowali, albo coś im wypadło, ale tak czy inaczej nie zmrużyłyśmy oka, bo nasz namiot odstawał od grupy i stał najbliżej solidnej dziury w siatce. Wyobrażałyśmy sobie… chyba wszystko. I że w razie czego znikąd ratunku.

Nie przepadam za zorganizowanymi wyjazdami, ale muszę przyznać, że jak człowiek jedzie gdzieś sam, albo w niewieloosobowym towarzystwie, to się tak nie wybawi… znacznie mniej wrażeń.

Najciekawszą przygodą było powiedzenie rodzicom, że idę zobaczyć coś-tam-gdzieś-tam. Jeszcze w czasach, kiedy nie miałam własnej komórki. Poszłam, zobaczyłam, wróciłam tam, gdzie mieli być… i znalazłam tylko brata, bo reszta wpadła na pomysł, że się zgubiłam, poszła mnie szukać i faktycznie się zgubiła. Urocze dwie godziny, wypełnione telefonicznymi negocjacjami z ojcem, który nie wiedział, gdzie jest i nie umiał wrócić do centrum, ale upierał się, że nie zapyta nikogo o drogę “bo to wstyd”.

Do niedawna żyłam sobie w błogim złudzeniu przeświadczeniu, że od czasu kiedy ja jeździłam na szkolne wycieczki wiele się zmieniło i osoby, zajmujące się organizacją mają kontakt z rzeczywistością i trochę oleju w głowie… ale nie. Nie. W żadnym wypadku.

W zeszłym roku dzieci koleżanki pojechały na wycieczkę w Tatry. Miała specjalne zebranie w tej sprawie po wywiadówce, wychowawczyni niby opowiadała, co planują robić, przed wyjazdem podpisała zgody… w żadnym momencie nie została poinformowana o tym, że banda dziesięcio i jedenastolatków zostanie z zaskoczenia pognana na Giewont.
Trochę później, w rozmowie ze znajomą, mieszkającą zupełnie gdzie indziej, a pracującą w szkole przytoczyłam tę historię jako anegdotę… i okazało się, że ona też była z grupą piątoklasistów zdobywać Giewont. Również z zaskoczenia. W planach była Gubałówka i Krupówki, ale podobno przewodnik stwierdził, że jest ładna pogoda i mogą wyjść na Giewont – druga nauczycielka się zgodziła, ona się nie odezwała… a na etapie łańcuchów negocjowała z grupką ryczących dzieciaków, które bały się, że pospadają, bo sama nie wiedziała, co ma robić, bo ani w tę ani we w tę.

To ewenementy? Kwestia jednego, szurniętego przewodnika? Czy po prostu tak to wszystko wygląda?

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 0 / 5. Wyniki: 0

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.