Ubrania, które stanowią dla mnie śmiertelne zagrożenie

5
(4)

Nie żartuję. Nie piszę z przymrużeniem oka. Lata eksperymentów dowiodły ponad wszelką wątpliwość, że jestem ostatnią pokraką i są ubrania, które gwarantują co najmniej kilka solidnych siniaków.

Zupełną tajemnicą jest dla mnie – tak w roli eksperta, jak i przedmiotu badań – na tej liście nie ma szpilek.

Co prawda zdarzają się modele, w których absolutnie nie jestem w stanie nawet stać nie trzymając się ściany, a stopy bolą mnie przez pół dnia po trzydziestu sekundach w takim bucie – ale w większości przypadków wiem, że tak będzie jak tylko tego buta pomacam; całkowitą pewność mam po przymierzeniu.
Ale generalnie szpilki są w porządku. Szpilki na platformie też. Szpilki na niebotycznej platformie – póki nie trzeba biegać po krzywych kamykach, to daję radę.

a) Buty z kopytem.

Nie wiem, jak to się nazywa. Gruby, szeroki, niekoniecznie wysoki, ale kolumnowy obcas, zaczynający się równo przy pięcie i pokrywający od spodu niemal całą jej powierzchnię.
Nie umiem w tym chodzić! Kilka razy zdarzyło mi się je założyć – to wracałam boso. Nie umiem utrzymać równowagi choćby obcas miał “tylko” 2-3 centymetry.
Non stop mam wrażenie, że coś mi się do podeszwy przykleiło; ilekroć zapominam, że sama się w to ubrałam, próbuję się jakoś tego pozbyć.

Nigdy się w nich boleśnie nie wywaliłam, ale pewnie tylko dlatego, że rzadko je noszę. Sama świadomie sobie takich ze sklepu nie przyniosłam, ale w ten czy inny sposób dorobiłam się dwóch czy trzech par (które na szczęście udało mi się już posłać gdzieś dalej w świat).

b) Sandały.

Noszę, bo lubię – dwa lata temu przypłaciłam to połamanymi kośćmi palców paznokciami wydartymi razem z mięsem tak konkretnie, że po trzech miesiącach straciłam nadzieję, że kiedykolwiek odrosną. W końcu odrosły, ale minął prawie rok zanim odzyskały normalny wygląd.

Schodziłam po schodach, zajęta myśleniem o nie-wiem-czym, nie zauważyłam, że w betonie jest wielka dziura, wpakowałam tam stopę i – co prawda próbowałam się jeszcze ratować, jak już czułam, że spadam, ale paski zahaczyły się o kamień i zamiast ją stamtąd wyszarpać, runęłam z impetem w dół – nawet jak już leżałam nie udało mi się jej wyjąć. Szamotałam się w tej dziwnej pozycji dość długo, by jakaś pani, obserwująca to z dołu tych baaardzo wysokich schodów zdążyła narobić wrzasku, że się zabiłam i zadzwonić na pogotowie.
Co prawda nie byłam w stanie chodzić i zostawiałam po sobie ślady krwi na betonie, ale i tak stamtąd uciekłam. Do tej pory nie wiem czemu – ani jak udało mi się okiwać grupkę ludzi, która zaczęła się spierać, czy widzieli jak uderzyłam głową o beton czy nie (nie uderzyłam, nawet kolana sobie nie obiłam, tylko stopę zmasakrowałam.

Niby nie moja wina. Tej dziury tam nie powinno być. Ale sandałów od tamtej pory nie ubrałam, bo się boję, że znowu się gdzieś zawieszę na paskach. Limit szczęścia na niepołamanie niczego istotnego chyba tam wyczerpałam, ale wyglądają na tyle ładnie, że…

c) Drewniaki.

Na szczudłach czuję się pewniej. Ani stać, ani chodzić w nich nie umiem. Nie, że w jakichś konkretnych – w żadnych.
Jakby mnie ktoś w betonowe buty wsadził. Nie wiem, co mam zrobić z kostkami bez miękkiej podeszwy, chociaż sztywna w szpilach mi nie przeszkadza.

W drewniakach tracę kontakt z ziemią – żałuję, bo niektóre są na tyle ładne, że chciałabym móc je nosić.

Nie mogę, nie noszę, kiedyś zafundowały mi skręcenie kostki, a nawet nie były ładne. Spieszyłam się, ubrałam pierwsze buty, jakie znalazłam na swojej drodze – traf chciał, że były to superwygodne, sprezentowane mi niedługo wcześniej drewniaki.
Szłam poboczem, kątem oka zauważyłam samochód jadący jakoś tak prosto we mnie. Chciałam uskoczyć, ale okazało się, że mam na nogach jakieś dziwactwo, które zachowuje się zupełnie inaczej niż moje normalne buty – nie wiem, czy bez tej ewolucji auto by we mnie uderzyło, czy nie, ale co sobie poleżałam na poboczu (zastanawiając się jak dojdę gdziekolwiek jedną, bosą nogą) to moje.

d) Spodnie z szerokimi nogawkami.

Dzwony chyba nigdy nic mi nie zrobiły – ale i nigdy jakoś specjalnie za nimi nie przepadałam.
Za to za szerokimi, prostymi, długimi, materiałowymi przepadam. Fajnie wyglądają, podobają mi się, ale nie ma opcji, żebym nie zaliczyła co najmniej ataku paniki związanego z uświadomieniem sobie, że właśnie mi się lewa/prawa stopa zaplątała w prawą/lewą nogawkę i lecę na ziemię… która jest twarda… i będzie bolało.

Nie wiem, czy kiedykolwiek faktycznie się przez to wywróciłam – chyba nie. Ale na pewno co najmniej kilka razy dostarczyłam postronnym obserwatorom rozrywki związanej z możliwością obserwowania, jak próbuję się nie wywrócić.

Nie zdarzyło mi się chyba się chyba swobodne wejście po schodach w takich spodniach – obowiązkowo się w nie zaplątuję i zastanawiam, czy aby na pewno zostałam stworzona do chodzenia na dwóch nogach (nie, żeby czołganie się wychodziło mi znacznie lepiej).

e) Długie spódnice.

Ten sam problem, co ze spodniami.

Jak akurat nie mam nic innego do roboty, a żadne konkretne myśli mnie nie zaprzątają, to sobie podniosę/przytrzymam i idzie mi się całkiem dobrze.

Gorzej, jeśli się o coś zahaczam. Odruchowo szarpię tak, żeby się wydostać, co prawie zawsze odsyła kieckę w niebyt, choć raz udało mi się wyrwać gwóźdź ze schodów z większą szkodą dla schodów, niż dla mojego ubrania.

Miałam kiedyś taką dłuugą sukienkę z falbaną, zaczynającą się nad kolanem. Uwielbiałam ją.
Właściwie to miałam kilka takich, ale tą jedną lubiłam najbardziej. Pozszywałam je sobie pojedynczym ściegiem, w tej jednej, niebieskiej nawet nie poprawiłam niczym gęstszym.

Nie wiem właściwie co, ani jak się stało. Czekałam na wysepce na zielone światło. Zapaliło się. Zerknęłam w lewo. Na jednym pasie samochód się zatrzymał, drugim nic nie jechało. Zrobiłam krok do przodu, coś mi śmignęło i nagle poczułam, że mi zimno w tyłek.
W każdym razie ten samochód chyba pacnął mi w tę falbanę – bo nie we mnie – i oderwał mi ją niemal w całości, a szew poszedł aż po udo.
Tzn. taką mam hipotezę. Bo tak w ogóle to nie wiem. W jednym momencie miałam długą sukienkę, w drugim chwiałam się w mini z wielkim rozporkiem i materiałem w kostkach.
Może pęd powietrza zbiodegradował fastrygę i…

f) Swetry.

Do pewnego momentu lubiłam się śmiać z tego, że na horrorach uciekający przed zjadającymi mózgi potworami uciekając zahaczają się o każdy krzak, jaki spotkają na swojej drodze. A potem samej przyszło mi uciekać i okazało się, że to bardzo prawdziwe i realne. Pozahaczałam się dosłownie o wszystko – nie wspominając o żałosnej próbie przeciskania się przez dziurę w płocie, na którym nie zostałam zawieszona na dłużej tylko dlatego, że miałam czym ten cholerny sweter poprzecinać.
Mniejsza o kontekst.

Szarpanie się nic nie dało. To była naprawdę mocna włóczka.

g) Gumki do włosów.

Może to nie jest śmiertelne niebezpieczeństwo dla mnie – ale dla włosów na pewno.
Nie ma takiej gumki, która by mi się nie wplątała we włosy tak, że tylko nożyczkami wyjmować. Pokładałam wielkie nadzieje w invisibooble, ale to też były pieniądze wyrzucone w błoto.
Oryginalne gumki! Ponad dziewięć złotych za trzy sztuki to diabelstwo kosztowało. Kupiłam dwa zestawy. W jednym do użytku nadawały się dwie, w drugim żadna – bo na miejscu łączenia zostawili jakieś haczące bąble, na których straciłam sporą kiść włosów – zanim odkryłam DLACZEGO do jasnej anielki włosy plączą mi się na czymś, na czym teoretycznie nie powinny mieć prawa się splątać.

Ostatecznie pogodziłam się z tym, że jedyną rolą gumek/frotek/spinek i całego tego dziadostwa jest cięcie, rwanie, szarpanie i plątanie włosów. Te, którym nic nie zaszkodzi nie mają problemów z niczym; te, które mają problemy ze wszystkim… cóż, najwidoczniej producenci wychodzą z założenia, że skoro ich włosom i tak nic już nie pomoże, to równie dobrze może szkodzić.

h) Rajstopy.

Niby nic – ale zważywszy na to, że jestem kobietą pozbawioną klasy, za to bogatą w pęcherz, który doprowadza mnie do rozpaczy, żądając toalety co dwie godziny co najmniej – zdarza mi się obnażać w miejscach publicznych jak już nie mam innego wyjścia. A przeważnie nie mam innego wyjścia, bo ani publicznych kibli, ani stacji benzynowych, ani barów z kiblem przeważnie nigdzie nie ma.
W razie czego, od wszelkiej biedy z majtkami w kolanach da się biec.

Z rajstopami nie. Spodnie w najgorszym wypadku wciągam na tyłek w dziesięć sekund, z rajstopami się szamoczę ze dwadzieścia. Poza tym pończochę dość trudno naciągnąć tak, żeby przypadkiem złapać w nogawkę większość spódnicy i niepostrzeżenie przedefilować tak przez pół miasta. Za to rajstopy…

i) Rękawiczki.

Nie wiem, czy inni też tak mają i to najnormalniejsza rzecz pod słońcem, czy jestem aż tak wyjątkowa – z zasady dziwnie się patrzą jak narzekam, że w rękawiczkach tracę równowagę i kontakt z podłożem. Nie, że na rękach chodząc, normalnie – na nogach.
Jak jest ślisko – a przeważnie jest ślisko, bo rzadko odczuwam potrzebę rękawiczek w ciepły dzień – to w rękawiczkach się wywracam, a bez rękawiczek nie.

Jakbym miała większość czujek przestrzennych w dłoniach.
W czapce i rękawiczkach to już w ogóle jak worek kartofli – ani odległości dobrze nie ocenię, ani się na czas barierki nie złapię…

j) Ciemne okulary.

Nic w nich nie widzę.

Co prawda w słoneczne dni też niewiele widzę i poruszam się raczej na słuch, ale w ciemnych okularach i słuch mi nawala, bo nie umiem się skupić na niczym poza chęcią zdarcia tego diabelstwa z twarzy i nie wkładania go na nią nigdy więcej.

Równie dobrze mogłabym chodzić przyklejona do peryskopu albo lornetki. Nie umiem, a próby przyzwyczajenia się nie działają.
Świat oglądany przez szybę staje się nierealny i zaliczam plaskacze na ścianach.

Nigdy nie było to jakimś wielkim problemem – nie przeszkodziło mi w zdobywaniu lodowców, bo i tak żadnego nie zaatakowałam.

Z połowy tego zestawienia “zrezygnowałam”, bo i tak nie przepadam. Połowę noszę, bo podoba mi się bardziej, niż nie podobają mi się ich siniakowe konsekwencje.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 5 / 5. Wyniki: 4

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.