Dawno, dawno temu, za górami, za lasami dwunastoletnia Ardeeda postanowiła zrealizować kolejny punkt na liście swoich genialnych pomysłów i wybrała się na spacer, a strach na wróble był jej przewodnikiem…
Dziesięciokilometrowa wędrówka leśnymi ścieżkami pozwalała na dojście do miejsca z przepięknym widokiem.
Ścieżek i dróg w lesie było sporo, żadnych oczywistych oznaczeń – na trasie było kilka umiarkowanie charakterystycznych punktów orientacyjnych, ale nigdy nie byłam tam sama.
Nie chciałam brać psa, bo nie byłam pewna, dokąd zawędruję, ale pies chciała iść, więc ostatecznie poszłyśmy razem.
Motywację miałam genialną:
Rok wcześniej, jesienią, byłam tam z ciotkami. Na polu stał strach na wróble ubrany w kieckę, która wydała mi się wtedy najcudowniejszym krojem na świecie (na tyle, na ile byłam w stanie to ocenić z kilkudziesięciu metrów) – niestety zmierzchało, ciotki nie chciały iść przez las w kompletnych ciemnościach, więc nie było opcji na dokładne przyjrzenie się kiecce.
Planowałam wybrać się tam jeszcze tamtej jesieni, ale śnieg spadł wcześnie i w takiej ilości, że nawet nie było co marzyć o przedarciu się z sukcesem przez zaspy po pas. Potem było błotniście i zawróciłam w połowie po daniu nura w bajoro.
To była chyba późna wiosna. W każdym razie wszystkie drzewa miały już liście na miejscu, krzaki były gęste. Próbowałam namówić koleżanki, ale nie dały się namówić.
Droga w jedną stronę przebiegła pomyślnie. Okazało się, że wszystko pamiętam: wybrałam właściwą trasę, dotarłam do celu. Strach na wróble był na miejscu i ku mej wielkiej radości nie zmienił garderoby.
Jako że już od najmłodszych lat przejawiałam oznaki geniuszu, to zamiast aparatu wzięłam ze sobą… zeszyt i ołówek, żeby mniej więcej rozrysować sobie ten krój. Na to, że mogłabym tego stracha po prostu rozebrać i zniknąć w leśnej gęstwinie razem z tą starą szmatą też nie wpadłam.
Ale cóż – narysowałam co chciałam i posiedziałam trochę na górce, aż uznałam, że czas wracać.
Przeszłyśmy może z kilometr, kiedy usłyszałam przeraźliwe ujadanie stada psów. Nie jakieś odległe ujadanie – do najbliższych domów było ładnych kilka kilometrów, a miałam wrażenie, że to nie dwa czy trzy tylko całe stado.
Co prawda nie słyszałam o tym od nikogo wiarygodnego, ale historie o stadach zdziczałych psów pojawiała się w rozmowach dość często. Przeraziłam się, że zeżrą mi towarzyszkę – to był moment. Nie dałam sobie ani kilku sekund na zastanowienie, czy to aby dobry pomysł – droga powrotna prowadziła na północ, ujadanie usłyszałam ze wschodu, więc rzuciłam się do ucieczki i pognałam na oślep na zachód.
Nie miałam jakiejś imponującej kondycji. W biegu na 1600 metrów zawsze ostatnie co-najmniej-sto-metrów dreptałam.
Ówczesny rekord życiowy pobiłam biegnąc jakieś dwa kilometry – ale tylko dlatego, że założyłam się z koleżanką, która biegała równie marnie jak ja, że jestem w stanie biec dłużej. Powiedziała, że nie dam rady i jest w tym lepsza ode mnie – każdy moment, w którym zwalniała, traciła oddech i zaczynała się krztusić wyzwalał we mnie nowe pokłady energii, ona zachowywała się tak samo… a jak odpadłyśmy, byłyśmy już tak zhiperwentylowane, spocone i wyczerpane, że nie udało nam się ustalić, która padła pierwsza. Zresztą – dosłownie padłyśmy, a facet na nasz widok wybiegł przed dom i zaczął nas opieprzać, tłumacąc że po biegu nie wolno siadać ani leżeć, bo to niezdrowo “wstawać, wstawać, pochodźcie chwilę, dopiero potem możecie usiąść“.
Tamten dystans mogłam sobie zmierzyć patrząc na licznik samochodu jak trafiła się okazja: dwa kilometry sto (+/- sto metrów) – nic imponującego zważywszy na to, że miałyśmy wtedy i bieg na pięć kilometrów na oceny (dwie tróje za dobre chęci).
Nie wiem, ile przebiegłam lasem, ale wtedy czułam, że poprawiłam rekord. A jak się zatrzymałam i chciałam wrócić w kierunku, który wydawał mi się północnym-zachodem, trafiłam na wielki rów przez który nie byłam w stanie przejść.
Tzn. tak dokładniej to najprawdopodobniej przeskoczyłam go kilkadziesiąt-kilkaset metrów wcześniej, na etapie, kiedy był niewielkim potoczkiem – albo przebiegłam w miejscu, w którym go jeszcze nie było. W każdym razie zboczyłam z trasy bardzo, bardzo mocno na zachód i logika podpowiadała mi, że powinnam iść na północny-wschód – ale się nie dało, bo kilka metrów skarpy, kamienie-potoczek i kilka metrów skarpy – z gatunku tych, co to przy próbie przeprawy najpierw się obsuną i zafundują szybki zjazd w dół, a potem nie zostawią nic poza chodzeniem wzdłuż potoczku w górę lub w dół z nadzieją znalezienie miejsca, w którym uda się z niego wyjść.
Gdybym poszła w górę, prawdopodobnie trafiłabym na dogodne miejsce przeprawy dość szybko – ale nie chciałam się cofać (choć na tym etapie już chyba zupełnie zapomniałam o tamtych niby-psach).
Poszłam więc w dół – w nadziei, że rów, który z wolna zaczynał przypominać wąwóz nagle zmaleje, albo chociaż zacznie skręcać we właściwą stronę.
Nie zaczął.
Jak uświadomiłam sobie, że pójście w dół nie było dobrym pomysłem było już za późno – żadną miarą nie zdążyłabym wrócić do miejsca w którym przestałam biec (a to było jedyne, które w miarę kojarzyłam – poza charakterystycznymi drzewami i pieńkami na trasie od wejścia do lasu do stracha na wróble) i znaleźć tej umiarkowanie znajomej dróżki.
Uznałam więc, że będę szła w tym samym kierunku – wychodząc z założenia, że w którymś momencie las musi się skończyć.
Gdyby pomieszały mi się kierunki mogłabym sobie tam spacerować jeszcze przez kilkanaście, albo i kilkadziesiąt kilometrów.
Nie pomieszały się – ale przez różne leśne przeszkody, które musiałam ominąć wyszłam… sześć kilometrów na zachód od miejsca, w którym wyszłam.
Był już wieczór – żeby nie pakować się znowu polne drogi i zarośla polazłam w kierunku domów… potem do drogi… potem do głównej drogi… i z powrotem w zarośla, bo pies była nieprzyzwyczajona do przejeżdżających samochodów, za ciężka żeby ją nieść i nie chciałam ryzykować, że ktoś mi ją rozjedzie.
W końcu dotarłyśmy. Wszystko tak mnie bolało, że nienawidziłam się za to, że mam nogi.
Ale dotarłam do domu z niezłym czasem – przed północą. Dopiero na schodach przyszło mi do głowy, że rodzina może być… nieco zirytowana tym, że wracam późnawo.
Żeby było śmieszniej nie raczyłam powiedzieć, gdzie się dokładnie wybieram. O ile pamiętam określiłam swoje plany enigmatycznym “idę na spacer”.
Spodziewałam się awantury… która nie nastąpiła. Mama oznajmiła, że ojciec jej oznajmił, że szykuje się jakaś grubsza wyprawa, bo zapakowałam do plecaka wodę i kanapki.
Nie było mnie 16 lub 17 godzin. Nie licząc max godzinnego siedzenia na górce cały czas szłam albo biegłam. Sądząc po mapie zrobiłam minimum czterdzieści kilometrów – prawdopodobnie więcej. Nogi bolały mnie tak, że nienawidziłam się za to, że je mam. Dwa dni ledwo się ruszałam.
Aha – jeszcze wisienka na torcie: zgubiłam ten zeszyt, a kiedy poszłam tam znowu, strach na wróble był owinięty jakimś dziurawym swetrem…
Nie mam pojęcia, jak wyglądała ta sukienka – ale nadal za nią tęsknię.