Klasowe ognisko w głębi lasu, za szkołą w Pipidówce

5
(1)

Dawno, dawno temu, za rzekami, za łąkami wybrałam się na klasowe ognisko z okazji zakończenia roku szkolnego. To była naprawdę udana impreza. Ale od początku…

klasowe ognisko

Nasza szkoła podstawowa była mała, położona na uboczu…

Przeważnie nie dojeżdżał tam żaden autobus i wszyscy chodzili po kilka kilometrów na piechotę – okazjonalnie trafiało się kilka radosnych miesięcy, kiedy autobus jednak jeździł, ale linia nie cieszyła się wielką popularnością.
Przejeżdżał z rana, więc pakowały się do niego tylko jeżdżące wiecznie na gapę dzieciaki, których nie było stać na bilet i jedna nauczycielka, której nie było stać na samochód (i która – gdy nie jeździł – zasuwała do tej szkoły trzy kilometry na piechotę w tę i z powrotem po tym, jak zasuwała trzy kilometry w tę i z powrotem do przystanku, na którym wsiadała w autobus, który przewoził ją na miejsce startu kolejnego spaceru). W drugą stronę jechało nie więcej niż trzy osoby – wiecznie narzekające, że ta linia to żadne ułatwienie, bo największy problem sprawia im doniesienie do domu jakichś cięższych zakupów, a nie sposób było załadować się z nimi do autobusu, który nadjeżdżał jeszcze zanim w najbliższym mieście otworzono jakiekolwiek sklepy.

Na to, że 95% pasażerów stanowią nieletni gapowicze przymykano oko, albo wręcz puszczano go na tę trasę z litości, bo prawie nigdy nie sprawdzano biletów – a jak sprawdzano, to po zaanonsowaniu z takim wyprzedzeniem, że akurat tego dnia wszyscy szli na piechotę.

Bardzo lubiłam tę nauczycielkę, która jeździła autobusem.

Niestety uświadomiłam sobie to dopiero po skończeniu szkoły – wcześniej drażniła mnie świadomość, że wiecznie wlepia mi minus tróje i mierne z niemieckiego twierdząc uparcie, że stać mnie na więcej. Wszystkich nas było stać na więcej, a myśmy się naprawdę uczyli – przynajmniej próbowaliśmy, dość często (nie to, co np. fizyki, której nikt się nie uczył). Tylko ta idea dukania na pamięć jakichś dziwnie brzmiących kombinacji liter, które nie przydawały nam się zupełnie do niczego i której nie słyszeliśmy nigdzie indziej… średnio do nas trafiała.
Zajmowała się też biblioteką i podsuwała mi same ciekawe książki.

Nie tak dawno, kiedy targałam 20-litrowe wiaderko z farbą, na tej cienkiej, metalowej rączce na dystansie kilkudziesięciu metrów przypomniało mi się, jak kiedyś ojciec wysłał starszą siostrę koleżanki po dwa 50-litrowe wiadra wzbogaconej mieszanki dla indyków. Nie wiem, ile ważyły, ale były bardzo ciężkie i miały właśnie te wredne, ciężkie, metalowe rączki, od których drętwiała ręka. Próbowałyśmy jej pomóc, ale nie dawałyśmy sobie rady we dwie z jednym wiaderkiem. Po tym, jak nam wypadło po kilku metrach, któryś raz z rzędu siostra się wkurzyła, złapała za oba i pognała szybkim krokiem, bez przystanków, ten cały kilometr do domu. A my za nią – nie wierząc własnym oczom, że ona daje radę i ręce jej nie odpadły.
Potem nazywałyśmy ją He-man chociaż ja nigdy nie widziałam tej bajki – znałam ze słyszenia tylko… Do tej pory mi imponuje.

Z uwagi na drastycznie spadającą liczbę uczniów szkoła każdego roku balansowała na granicy zamknięcia, ale mojemu rocznikowi udało się jeszcze ją skończyć.

Naszą główną atrakcją było chodzenie do lasu.

Bardzo często – od wiosny do jesieni połowa wuefów odbywała się w lesie.
Przyroda/biologia/geografia – też często w lesie, żeby wszystko obejrzeć na przykładach albo “się dotlenić”.
Na polskim mieliśmy wycieczki… do lasu. Na niemieckim też od czasu do czasu byliśmy się przejść. Religia też… – jak nie do lasu, to wiecznie prosiliśmy, żeby iść na spacer go kościoła (żeby nie musieć siedzieć i pisać notatki pod lekcją – żeby móc iść i nie pisać).
Zimą uczyliśmy się jak szaleni, żeby zdążyć realizacją jakichś obowiązkowych tematów i wybłagać przeznaczenie kolejnej lekcji na zjeżdżanie z górki na workach po nawozach, wypełnionych słomą.

Nie wiem, czy edukacja w innych szkołach odbywała się na podobnych zasadach – możliwe, że nie, ale przynajmniej bieganie po lesie mieliśmy opanowane perfekcyjnie. Zresztą po lekcjach często łaziliśmy tam we własnym zakresie.

Nauczycielka matematyki chyba tylko raz pozwoliła na lekcję na podwórku – nigdy nigdzie z nami nie poszła. Często obiecywała kolejne lekcje, przyszły tydzień lub bliżej nieokreślony termin “po wystawieniu ocen“.
Ostatecznie nic z tego nie wyszło – rok szkolny się kończył. Wreszcie, na dzień przed wręczeniem świadectw POSZLIŚMY z nią na spacer do lasu.

W czasie tej wyprawy znaleźliśmy ścieżkę, prowadzącą kilkanaście metrów wgłąb lasu. Na jej końcu była niewielka przecinka i ślad po ognisku w centrum.
Nie wiem, kto rzucił ten pomysł – w każdym razie pojawiła się koncepcja.

Nauczycielka zaakceptowała ten pomysł – stwierdziła, że jest tam bardzo ładnie i umówiła się z nami, że przyjdziemy tam wszyscy o 19:00 i upieczemy kiełbasę. Zbiórka miała być pół godziny wcześniej pod szkołą, skąd mieliśmy wszyscy razem pójść na tą polankę, rozpalić ognisko, upiec kiełbasę i około 21:00 je zagasić – tak, żeby zdążyć wrócić pod szkołę, kiedy będzie jeszcze w miarę jasno.

To był ostatni rok, kiedy jeszcze sporadycznie jadałam mięso. Nie jestem pewna, czy jadłam je wtedy – możliwe. Pamiętam, że byłam zrozpaczona, że ja tu mam imprezę, a w domu nie ma keczupu… i że ktoś mi specjalnie po ten keczup pojechał.
Propozycja podwiezienia mnie na miejsce samochodem prawdopodobnie się pojawiła, ale byłam już umówiona z koleżanką, że pojedziemy rowerami, więc zapewne ją odrzuciłam.

Kiedy dotarłam do niej do domu, okazało się, że ojciec kazał jej wyplewić grządki zamiast szlajać się po imprezach.
Poszłyśmy wyskubać to trawsko w ekspresowym tempie, ale i tak się nie wyrobiłyśmy – w końcu dostała pozwolenie, ale 19:00 minęła kiedy pobiegła się przebrać.
Wyruszyłyśmy spod jej domu parę minut po.

Dojechałyśmy do szkoły, było już z lekka ciemnawo – jeszcze nie zmierzchało, ale niebo było zachmurzone.

Nikogo tam nie spotkałyśmy, ale nie widziałyśmy w tym nic dziwnego: większość nie miała telefonów nawet w domach, a w ciągu kilku godzin nie miałyśmy okazji przekazania nikomu informacji o tym, że na pewno będziemy – uznałyśmy więc, że wszyscy zebrali się o czasie i poszli na miejsce bez nas zakładając, że już nie przyjdziemy.

Trochę się wahałyśmy, bo chociaż to jeszcze nie był faktyczny las, to jednak droga po obu stronach była dość gęsto zalesiona.
Nie było tam żadnych domów, żadnych świateł.

… ale w tamtym okresie na całą wieś przypadały trzy latarnie, więc byłyśmy poniekąd przyzwyczajone. W zimie czasem wracałyśmy po ciemku ze szkoły (rzadziej), albo z kościoła (częściej), dość często odwiedzałyśmy koleżanki i kolegów – też czasem wracając po zmierzchu.

Inna sprawa, że przy okazji naszych standardowych eskapad trzymałyśmy się tego, co nazywałyśmy szumnie “główną” drogą – średnio co pół godziny przejeżdżał nią jakiś samochód, albo ktoś przechodził – cywilizacja…
Tamta dróżka wyglądała niezwykle kusząco – wielka, czarna dziura między drzewami. Ale poszłyśmy! Czemu nie?

Uznałyśmy, że nie po to babrałyśmy się w ziemi na wyścigi, żeby ostatecznie nie być na tym ognisku.
Zsiadłyśmy z rowerów i poszłyśmy – droga prowadziła ostro pod górę, było zbyt stromo i zbyt ciemno, żeby jechać. Morale trochę nam opadło, ale pocieszałyśmy się tym, że już za chwilę usłyszymy głosy, a potem zobaczymy palące się ognisko i resztę klasy… ale było zupełnie cicho.

Nikogo tam nie było.

Później dowiedziałyśmy się, że mniej więcej połowa klasy zebrała się o 18:30 pod szkołą, a nauczycielka przyjechała, zdecydowała, że odwołuje ognisko, bo jest ZBYT CIEMNO, ZBYT PÓŹNO i wszyscy rozeszli się do domów. Te osoby, które miałyśmy szansę spotkać po drodze postanowiła podwieźć – więc nawet nie miałyśmy się szansy na spotkanie kogoś po drodze.
Prawdopodobnie przejechali zanim się wybrałyśmy – taki był optymistyczny scenariusz (alternatywny zakładał, że minęli nas i nie raczyli się zatrzymać).

Wiedzione obłędem doszłyśmy do wniosku, że na pewno jeszcze przyjdą, więc zaczęłyśmy zbierać suche gałęzie i rozpalać ognisko.

Rozpaliłyśmy, rozłożyłyśmy się ze wszystkim, zastrugałyśmy sobie patyki i mniej więcej w momencie, kiedy zaczynałyśmy się zabierać za pieczenie, uświadomiłyśmy sobie, że jesteśmy same, w środku lasu, że zrobiło się już kompletnie ciemno (i że to już nie jest kwestia drzew, bo niebo nad nami jest kompletnie czarne), a ani pani, ani reszta klasy NIE PRZYJDZIE.
Z wolna oswajałyśmy się ze świadomością, że to jednak nie był najlepszy pomysł i trzeba było pójść gdzieś indziej, albo w ogóle nigdzie nie iść i zostać u niej.

Mocą uporu próbowałyśmy mimo wszystko upiec coś na ognisku, pokrzepiając się historyjkami o tym, jakie to będzie zabawne, jak po wakacjach opowiemy o klasowym ognisku, na którym byłyśmy tylko my dwie.

Nie byłyśmy jakoś specjalnie płochliwe, ale odgłos pękającej gałązki przeraził nas tak, że podskoczyłyśmy w tym samym momencie.

Żadna z nas się nie odezwała. Serca podeszły nam do gardła, ale jako że zaraz potem nastąpiła chwila ciszy, byłyśmy o włos od uznania, że to tylko takie wrażenie, i że to był zwykły odgłos palącego się drewna. Cały czas miałyśmy nadzieję, że ktoś jeszcze przyjdzie, a nie chciałyśmy wyjść na frajerki, które boją się własnego cienia, kiedy to się stanie, więc siedziałyśmy na tyłkach.

Po czym usłyszałyśmy jak pęka druga – bliżej, głośniej, wyraźniej – przeraziłyśmy się tak, że złapałyśmy plecaki i rzuciłyśmy się na rowery, żeby uciec stamtąd jak najszybciej. Większość naszych rzeczy została tam, gdzie siedziałyśmy, kiełbasa wylądowała w ognisku.

Nigdy wcześniej nie zjeżdżałyśmy tamtą trasą w dzień, co dopiero w nocy. Ja w ogóle bałam się gwałtownych zjazdów w dół i unikałam ich ze strachu, że jeśli moje hamulce znowu wpadną na to, że dobrze byłoby się zepsuć, to nastąpi to właśnie w takim momencie.
Ale tam nas goniło piekło, demony i nie wiadomo co jeszcze, więc nie miałyśmy skrupułów. Przednich świateł też nie.

Mało tego, że zjeżdżałyśmy – jeszcze pedałowałyśmy, żeby możliwie jak najszybciej znaleźć się w umiarkowanie bezpiecznym miejscu, przy szkole.

Zjechałyśmy po ciemku drogą, która fakturą przypominała kamieniste koryto potoku. W paru miejscach były sezonowe bajorka, w których stała woda, w innych sterczały kamienie. O istnieniu jednego z nich zapomniałam i wywaliłam się, rozwalając nogę i łokieć – ale nawet tego nie poczułam, bo byłam tak przerażona, że ktoś/coś tam było, że wskoczyłam z powrotem na rower i zjechałam do końca.

Koleżanka czekała na mnie pod szkołą. Śmignęłśmy pod jej dom, nie oglądając się za siebie.
Dopiero tam odetchnęłyśmy i zaczęłyśmy się z siebie śmiać – i z tego, że tak się przestraszyłyśmy, mimo że tam na pewno nikogo nie było, choć głównie z tego, że w ogóle tam poszłyśmy.

Po jakiejś godzinie faktycznie zaczęło nas to bawić, wcześniej za bardzo nas przerażała wizja bycia pożartymi przez wilki, niedźwiedzie czy inne cholerstwo.

Tylko, że niedźwiedzi tam nie było.
Nie dorastałyśmy w puszczy syberyjskiej – żaden regularnie nie żerował w okolicy. Raz na rok-dwa jakiś wpadał – pochodził, coś tam zjadł, rozwalił parę uli i wrócił na dziksze tereny – a sensacja we wsi była, jakby las zainfekowały stada krokodyli-ludojadów. W tamtym okresie nikt nie wspominał, by jakiś akurat wizytował.
Potem przypomniałyśmy sobie, że podchodzących wilków nie słychać – i że zasadniczo wilki nie skradają się do ognisk.

Siedząc pod drzewem obok jej domu zjadłyśmy to, czego nie porzuciłyśmy w lesie – czyli chleb z keczupem i musztardą.

Ostatecznie uznałyśmy ognisko klasowe za całkiem udaną imprezę: mnóstwo wrażeń, ciekawe wspomnienia, możliwość przetestowania rowerów w ekstremalnych warunkach…

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 5 / 5. Wyniki: 1

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.