Sztuczne piegi, brokat i brwi na Marszałka, czyli trendy urodowe oczami sztywniaka

5
(1)

Dziś po raz pierwszy kliknęłam w dział “blogi podobne do twojego” na bloglovin, okazały się zupełnie niepodobne. Spróbuję nieco tę przepaść tematyczną nieco zasypać, bo znalazłam tam ciekawy temat na wpis, który postanowiłam zerżnąć którym zapragnęłam się zainspirować – a mianowicie: trendy urodowe, na które się nie skuszę.

Poklikałam w linki, rozejrzałam się po googlu… Bardzo mi się ten pomysł spodobał, bo wszystkie cztery panie, których wpisy przejrzałam wymieniły te same rzeczy:

  • domalowywane piegi,
  • brokatowe makijaże i zdobienia włosów,
  • dzikie brwi.

Jeszcze bardziej spodobały mi się artykuły spod znaku “dziwne trendy modowe”.
Przemianowałabym to na “dziwne trendy literackie” z dodatkiem dzikiej żądzy dobicia do okrągłej liczby na liście – prowadzące do tego, że w artykułach na temat dziwnych trendów w modzie w roku 2017 czy 2016 lądują… afrykańskie i azjatyckie tradycje plemienne, które są na topie od dziesięcioleci (jeśli nie wieków), a których praktycznie nikt spoza tej grupy nie praktykuje.

Nie pokusiłabym się o stwierdzenie, że tunele w brodzie były przebojem wiosny dlatego, że parę osób zafundowało sobie takie urozmaicenie twarzy między 20. marca a 21 czerwca 2017.

Innym niezrozumiałym dla mnie stałym elementem tych wszystkich list przebojów (nie tylko modowych) jest mowa o dziesięciu, piętnastu, dwudziestu pięciu sposobach na… coś – a jak klikam w artykuł to okazuje się, że jest ich dziewięć, czternaście i dwadzieścia trzy.

Tzn. tak dokładnie, konkretnie na ten temat nie-kuszących-mnie trendow modowych nie napiszę nic ciekawego.

Nie skuszę się na te, na które mnie nie stać, ani na te, które wymagają mnóstwa wysiłku, bo też mnie na niego nie stać.

I tyle. Poza tym jestem otwarta na wszystko poza opalaniem i zbrązawianiem mego bladego lica metodami jakimikolwiek.
Z ekscytacją czekałam na moment pojawienia się kosmetyków rozjaśniających w nadziei, że wreszcie uda mi się dorwać podkład jaśniejszy niż kość słoniowa i lekko wpadający w różową świnkę, żebym nie musiała się paćkać po całości, malując sobie nową karnację, ale nie doczekałam, bo przestałam się aż tak zawzięcie malować.

Zresztą w ogóle… to orka na ugorze, życie złudzeniami i marnowanie czasu, który wolę poświęcić na smarowanie się olejami, ziołami i błotem.

Jeśli chodzi o sztuczne piegi i piegi w ogóle…

W cyklu “wielkie tajemnice wszechświata” zapisały się momenty, w których ludzie po krótkiej acz intensywnej lustracji mojej twarzy radzili mi smarowanie się cytryną, żeby wybielić piegi i patrzyli jak na debila, kiedy pytałam o sposób na zwiększenie liczby piegów.

Jestem tylko trochę ruda. Zasadniczo to blond, ale rudzieje zimą… albo zblondza się latem – nie mam pewności.
Zawsze skręcało mnie z zazdrości, kiedy widziałam u kogoś mnóstwo piegów – były takie śliczne. Podobały mi się zwłaszcza te na ramionach, ale mimo spacerowania po wiosennym słońcu w samym biustonoszu nigdy się ich nie doczekałam. Powyskakiwały na dłoniach i przedramionach, ale tak blade i delikatne, że właściwie nie było ich widać.

Przespałam moment, w którym pojawił się trend na dorysowywanie sobie piegów: istnieje i ma się dobrze.
Ba! – doczekał się nawet grona zatwardziałych przeciwniczek, twierdzących że – UWAGA – sztuczne piegi to głupota, bo wyglądają nienaturalnie na twarzach, na których trzeba je dorysowywać, a jak ktoś ich nie ma, to powinien się z tym pogodzić.
Ciekawe stanowisko zważywszy na to, że te same panie chętnie recenzowały szminki i tusze do rzęs. To ma w sobie tyle sensu, co jeżdżenie na rowerze i stwierdzanie, że hulajnogi to głupota, bo człowiek wygląda na niej nienaturalnie, a jakby miał mieć kółka i kierownicę, to by się z nimi urodził.

Nie, żebym nie miała w sobie tego wewnętrznego, wrednego ćwoka, zgorszonego wszystkim.

Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam dziewczynę z poprzyklejanymi na twarzy diamencikami, występującymi w roli piegów i suto okraszonych brokatem, pomyślałam sobie, co należy.

  • O borze, przecież jest dziesiąta rano. Do jakiej pracy ona się tak wybiera?!
  • No i po co jej to, tyle się namęczyć z przyklejaniem, żeby przez parę godzin porobić z siebie idiotę?
  • W ogóle… co to za durny pomysł?! Przecież to nie karnawał…
  • Cholera… JA TEŻ CHCĘ! Będą mieli na allegro, czy trzeba skądś dalej zamawiać? A może to kwestia kleju i te paznokciowe też będą się nadawać?

Ciekawe, czy to zawsze na tym polega, czy zdarza się, że te myśli prowadzą do czegoś poza zazdroszczę-tej-pindzie-że-sama-na-to-nie-wpadłam (ew. bo-nie-mam-okazji-tak-się-nosić lub odwagi-tego-zrobić)…

Cudne są, śliczne, wspaniałe. Niby takie pierdółki, a ile radości.

Jeśli chodzi o brokat to nigdy nie przepadałam…

W okolicach osiemnastki dostałam w prezencie drogą bluzkę dosłownie utopioną w brokacie. Długa, długi rękaw i mnóstwo wzorków tworzonych przez paseczki, kółeczka i kropeczki w brokatu – było ich tak dużo, że ledwo było widać z pod spodu, że baza bluzki jest czarna.
Kiedy ją zakładałam, wszyscy nosili brokat. Na bluzce nie ubywało, a wędrował wszędzie, na wszystkich, jeździł z ludźmi po świecie, zdobił zwierzęta domowe, drobinki znajdowały się nawet na cudzych ubraniach po którymś praniu z rzędu.

Dziwnie się w niej czułam. Nie, żeby mi się nie podobała – podobała, ale sama z siebie nigdy bym jej nie kupiła. Nie pasowała mi do stylu, nie pasowała mi do niczego, ale miała metkę sugerującą, że kosztowała co najmniej dwieście złotych (prawdopodobnie więcej).

Większość moich ciuchów stanowiły wygrzebane na strychu u babci ciuchy po mamie, a i coś po babci się trafiało + jakieś szyte lub robione na drutach przeze mnie lub przez babcię dziwactwa według mojego projektu – wszystko z materiałów z odzysku, w większości kupionych w złotych latach PRL-u.
Podobało mi się to, ale trochę marzyłam o magicznym pójściu do sklepu i kupieniu tam ciuchów, które nie byłyby wykończone moją krzywą okrętką… – marzyłam, póki nie stało się to osiągalne. Bo jak już mogłam, to łaziłam po tych sklepach, oglądałam, przymierzałam i dochodziłam do wniosku, że to wszystko jest za drogie jak na ciuchy, które wiszą na wieszaku w piętnastu egzemplarzach.

Brokatową bluzkę założyłam z ekscytacją dwa czy trzy razy na jakieś imprezy… a potem jeszcze kilkanaście, ze znacznie mniejszą radością, ale żeby nie było, że się nie cieszę z prezentu… ostatecznie prezenty jakiekolwiek zaczęły mi się kojarzyć średnio.

Aaale to był bardzo ciekawy eksperyment higieniczny!

Brokat brokatem – nawet drobinka rzuca się w oczy, kiedy odbija światło. Nie wiem, jakim cudem nie ewoluowałam w zarazkofoba bezpośrednio po tym, jak uświadomiłam sobie, że jak ktoś nie myje rąk, to te bakterie roznoszą się tak samo jak i ten brokat – jedyną różnicą jest to, że go nie widać.

Głównym zarzutem wobec brokatu jest założenie, że trudno go wypłukać z włosów – co wydaje mi się bzdurne, bo porównywalnie trudno wypłukać każdy peeling. Niewypłukany brokat widać – w tym problem? Nie wiem.

Niestety przez większość życia nie tarzałam się w brokacie.

Dopiero niedawno zaczęłam nadrabiać.

Jeśli zaś chodzi o dzikie brwi, to…

Podjęłam kilka/naście prób skubania brwi na przestrzeni lat, wszystkie nieudane. Nawet, jak udało mi się wycisnąć z nich ładny i symetryczny kształt, to efekt był taki sobie, niewart tych starań.

Drugoplanową nadzieją było spełnienie się gróźb “nie skub, bo wyrosną gęstsze”, ale niestety nie wyrosły gęstsze.
Do połowy mam gęste, do połowy nie. Żadna siła nie zmieniła tego ani w jedną, ani w drugą stronę.

Z brwiami to w ogóle… jakiś szał. Taki to elektryzujący i kontrowersyjny temat, że łohohoho.
Jak były modne cienkie, to wiele kobiet nosiło cienkie – podobało im się, innym też się w miarę podobało. Potem był szał na hennowanie – jak coś którejś nie wyszło, to chodziła bez, albo nosiła ten czarny gąszcz póki barwnik się nie wypłukał.
Teraz top kontrowersją są starannie wyrysowane, mocną linią, szerokie, brązowe łuki.

Kolejny przebój na długiej, długiej liście problemóz z dupy… motywowanych pewnie tym, że sobie ich narysować nie potrafią – bo jakby potrafiły, to może… chętnie… ale takie delikatniejsze niż (pani w tutorialu waląca ciemnym brązem, żeby lepiej było widać co robi… i która “normalnie” też nie chodzi z tak mocnym kolorem na twarzy) jakieś lampucery.

Ale ostatecznie… mnie się nawet bubble nails spodobały, jak natknęłam się na nie po raz n-ty.

Może po prostu brak mi tej wyjątkowej wrażliwości estetycznej, która pozwalałaby na stwierdzenie, że jakaś metoda urozmaicenia wyglądu jest przesadą….

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 5 / 5. Wyniki: 1

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.