Na początkujących fanów ogrodnictwa czyha wiele niebezpieczeństw: jedne ciekawsze od drugich.
Z nudniejszych będzie to np. to, że w szale wydadzą na zakupy więcej, niż pozwala im na to ich budżet, albo że upojeni ekscytacją związaną z zakupieniem nowego, ekscytującego okazu przeoczą, że razem z nim przynoszą sobie do domu jakieś robactwo.
Z ciekawszych to np. … możliwość kupienia sobie rośliny, która nie istnieje.
Po raz pierwszy zwróciłam na to uwagę szukając informacji o storczykach, które okazały się dla mnie najłatwiejszymi do nabycia roślinami domowymi.
Polegało to mniej więcej na tym, że znajomi zachwyceni ich urodą kupowali i trzymali je w dedykowanych storczykom “doniczkach” bez odpływu, w ciemności, w pełnym słońcu… a jak już były całe przegniłe, wysuszone i doprowadzone do stanu przedagonalnego, to stwierdzali, że mogę je sobie wziąć bo “i tak już nic z nich nie będzie“.
Nie przepadam za storczykami, nie zachwycają mnie swoją urodą, nigdy jakoś specjalnie o żadnym nie marzyłam, więc – oczywiście, że u mnie rosną.
Z każdym kolejnym było z grubsza podobnie: postało to sobie takie zdechłe i oklapłe przez kilka tygodni, potem nieśmiało zaczęło podnosić w górę jeden listek, potem wstało z kolan, wypluło zieloną kuleczkę, z kuleczki wyrósł badyl, na badylu pąki i kwitnieee…
Niestety przygarniając je nie wiedziałam, co to – logika nakazywała zakładać, że phalenopsis, bo to one najczęściej grzeją półki w marketach i dyskontach… statystyka kolorystyczna kazała przypuszczać, że najprawdopodobniej okażą się białe (bo “białe” są najtańsze i jest ich najwięcej).
Nie wygrałam z przeznaczeniem, większość z tych, które już zakwitły okazała się biała, początkowo planowałam je z kimś wymienić na coś ciekawszego, ale co na którego spojrzę i przypomnę sobie, ile się biedak już nacierpiał i że znowu może go czekać ten sam los, dochodzę do wniosku, że chyba jednak ze mną zostaną.
W zeszłym roku bodajże w Biedronce (miałam wtedy już z pięć i dwa zakwitły na biało) ujrzałam niesamowicie błękitne storczyki. Kosztowały lekko poniżej stówy, były przepiękne.
Zanim obudziła się we mnie nadzieja zgarnięcia takiego cuda w spadku wyszukałam je w internecie… i dowiedziałam się że błękitne storczyki nie istnieją.
Błękitne storczyki nie istnieją! Ani niebieskie. A są w sprzedaży.
Są oczywiście takie tam, trochę niebieskawe, ale to inny gatunek, inny kształt kwiatów, drogie jak jasna cholera, trudne w uprawie i raczej niedostępne ot tak, w sklepach, gdzie roślinki kupuje się przy okazji, za kilka/naście/dziesiąt złotych, a nie wywala na nie połowę pensji.
Te błękitne “tworzy się” mordując nieszczęsne, białe phalenopsisy – bo tylko najsilniejsze są w stanie przetrwać proces wstrzykiwania im barwnika w łodygę (to się chyba nie nazywa “łodyga”, ale chodzi mi o tą gałązkę) na której pojawiają się pąki kwiatowe.
Te które przetrwają są niebieskie… dopóki nie przekwitną. Kolejne kwiaty będą już białe, bo barwnik nie ingeruje w kod genetyczny rośliny, a próba samodzielnego ostrzyknięcia takiego nieszczęścia na jakieś 90-95% skończy się śmiercią co najmniej tego pokolenia kwiatów, a prawdopodobnie całego storczyka.
Ciekawe jaki procent kupujących miał świadomość, że kupują farbowanego kwiatka…
Najgorsze, że spora część tych kupujących mogła nawet nie mieć szansy zdziwienia się, że ich super drogi phale nieoczekiwanie zakwita na biało, bo chociaż nie są trudne w obsłudze, to i tak większość zdycha w ciągu pierwszego roku po zakupie na skutek nieprawidłowej pielęgnacji.
Kolejne storczykowe cudo to nasiona. Można sobie kupić… nasiona storczyków.
Są dostępne w regularnej sprzedaży – co prawda żaden szanujący się sklep ogrodniczy z tajemniczych powodów nie ma ich w swojej ofercie, ale osobie niedoświadczonej względnie łatwo złożyć to na karb tego, że ogromna większość sklepów internetowych nie sprzedaje nawet dorosłych storczyków: są delikatne, wrażliwe na zmiany temperatur… regularna wysyłka na większą skalę byłaby po prostu nieopłacalna, bo nawet po zwiększeniu kosztów wysyłki zbyt wiele roślin ginęłoby w transporcie.
Prywatni hodowcy czasem wysyłają te rośliny… ale zwykle ich oferta jest bardzo “uboga” – okazjonalnie sprzedają storczyki, kilka innych roślin, wysyłają je zimą tylko na ryzyko kupującego… i zwykle handlują najbardziej odpornymi, wielobarwnymi phalenopsisami, których cena nie jest wygórowana, i które mają spore szanse na dotarcie do kupującego w dobrym zdrowiu.
Trochę brakuje mi jaskrawych komunikatów, że to ściema. Bo to jest ściema.
Teoretycznie wyhodowanie storczyków z nasion jest możliwe, ale żeby skończyło się sukcesem trzeba mieć dostęp do świeżutkich nasion, dysponować ogromną wiedzą i… mieć w zasięgu ręki idealne warunki laboratoryjne, w których będą mogły się rozwijać.
Realny czas oczekiwania na dorosłego, kwitnącego storczyka to… jakieś dziesięć lat – w niektórych przypadkach osiem, przy odrobinie szczęścia “zaledwie” sześć.
Wydatki, które trzeba ponieść, by stworzyć takim nasionkom idealne warunki rozwoju są astronomiczne.
Zupełnie absurdalne w kontekście osoby, która po prostu chciałaby mieć w domu pięknego, rzadkiego storczyka. Ktokolwiek faktycznie o tym marzy, lepiej na tym wyjdzie, jeśli ustawi sobie na półce słoik i będzie do niego regularnie wrzucał po 5 czy 10 zł, a uzbierawszy potrzebną kwotę zwyczajnie go kupi – zaoszczędzi sobie sporo nerwów, nie wspomoże oszustów… i skończy z tym kwiatkiem, którego chciał.
Praktycznie statystyczny Kowalski ma zerowe szanse na wyhodowanie jakiegokolwiek storczyka z nasion, a niestatystyczny Kowalski, gorący pasjonat orchidei, zafiksowany na ich punkcie do tego stopnia, że mógłby mieć sukcesy na tym polu… zwykle ma dość wiedzy, kontaktów i możliwości, by pożądanego storczyka zdobyć na drodze wymiany z innym pasjonatem, z pewnością co dostaje – i on nie będzie się bawił w takie inwestycje (czasowe i finansowe) z żadnego innego powodu poza ew. sprawdzeniem się na tym polu i chęcią lepszego zrozumienia tych roślin… które nie dają gwarancji na to, że ich nasionkowy potomek będzie do nich choć trochę podobny.
Mało tego, ma bardzo małe szanse wyhodowania z tych nasion… czegokolwiek.
Bo te małe, czarne kulki, sprzedawane jako “nasiona storczyków” nie tylko nie są nasionami storczyków – są na dodatek stare, suche, martwe, nadpleśniałe i zagrzybione: czort jeden wie czym, więc można się jeszcze na dodatek rozchorować.
Poza tym, jak tak patrzę na zdjęcia, to spora część tych “storczyków”, których nasionka można sobie tanio kupić… nie istnieje. Nigdzie.
Ich “zdjęcia” to owoce czyichś zabaw z photoshopem.
Wyglądają absurdalnie… ale skąd człowiek, nie siedzący w klimacie ma wiedzieć, że dana roślina to wytwór fantazji?
Wszak na Świecie jest mnóstwo roślin i zwierząt, które wyglądają niedorzecznie – i wie o tym każdy, kto choć raz widział dziobaka.
Z dłuższej obserwacji pewnego-popularnego-portalu-aukcyjnego wynika, że kilka różnych kont w różnym czasie sprzedaje “nasiona storczyków” przy użyciu dokładnie tych samych, ściągniętych z internetu zdjęć, a po tym, jak liczba negatywów od ludzi, sfrustrowanych faktem, że dostali jakiś przesuszony mak przekracza punkt krytyczny, do akcji wkracza nowe konto, które zbiera pozytywne opinie za transakcje sprzedaży nasion… słonecznika, trawy, dyni – nie tych rzadkich, ekstremalnie trudnych do wyhodowania z nasion roślin, które rzekomo dystrybują i na pewno nie od zadowolonych klientów, którzy kupili sobie i wyhodowali nieistniejące rośliny.
Od czasu do czasu ktoś pozytywnie zarekomenduje fakt, że w ogóle otrzymał cokolwiek, zasadził i przepełniony radosną ekscytacją oczekuje na plony… które nigdy się nie pojawią.
Ktokolwiek kto ma dostęp do świeżych nasion wszystkich tych cudownych orchidei, powinien mieć dostęp i do tych orchidei – w związku z czym mógłby im zrobić własne zdjęcia… od czasu do czasu sprzedawać i dorosłe storczyki, albo sadzonki – są warte o wiele więcej, ale trudniej je pomylić z ziarenkiem maku.
Własnych zdjęć brak… młodych sadzonek w sprzedaży brak… same nasiona cudów na kiju.
Tak z ciekawości zaczęłam liczyć. Standardowe ziarenka, wysyłane jako “nasiona storczyków” to takie małe kuleczki o średnicy około 1 milimetra. Prawdziwe nasionka są mikroskopijne, bo ze względu na wybitnie małe szanse kiełkowania roślina wytwarza nawet kilka milionów nasion.
W jednym centymetrze sześciennym zmieściłoby się jakieś… 1500 sztuk… w litrze “zaledwie” półtora miliona. Czyli sprzedawcy tych cudów – nie wprost, bo nie wprost, ale jednak – sugerują, że taki storczyk jest zdolny do wytworzenia owocu o objętości… trzech litrów?
Czy można znaleźć piękniejszą ilustrację powiedzenia “albo grubo, albo wcale“?
Nieprzeniknioną zagadką są dla mnie też dostępne w kilku miejscach niebieskie truskawki.
Nie umiem się zdecydować, która opcja wydaje mi się bardziej niedorzeczna.
Czy to, że wszyscy sprzedający są jedną osobą lub mają ze sobą coś wspólnego… czy to, że jeden cwaniak postanowił spróbować opchnąć frajerom niebieskie truskawki, a tuzin kolejnych ujrzawszy to uznał, że to super pomysł i postanowił go powielić przy użyciu tych samych, niezwykle marnie edytowanych zdjęć?
Ale na czym to polega? Jedna osoba za tym stoi? Jedna i ta sama, z przeproszeniem, organizacja?
Czemu i na naszych, rodzimych portalach sprzedażowych, i na międzynarodowych, i na innych, ogólnokrajowych acz nie polskich portalach ktoś uparcie sprzedaje “niebieskie truskawki” ilustrowane… tymi samymi zdjęciami, przepuszczonymi przez filtr? Nikt tam nie umie obrysować truskawki i zmienić koloru SAMEJ truskawki?!
Często sprzedażą nasion niebieskich truskawek zajmują się te same osoby, które proponują ekstremalnie sfotoszopowane zdjęcia fantastycznych storczyków, więc wkrada się tu jakiś podejrzanie wielki dysonans jakości oferowanej ściemy.
Czyżby jakiś geniusz biznesu wkroczył na pierwszy popularny portal, znalazł zestaw ściem oferowanych przez kilka osób, skopiował dalej i rozprzestrzeniał to po Świecie w niezmienionej formie? Czy cwaniażeria niskiego lotu jest tak leniwa, że więcej niż jedna osoba wpadła na ten sam pomysł i powielają go niezależnie, bez żadnej piramidy oszustów w tle?
Nie rozumiem tego.
To, że niebieskie truskawki nie istnieją…
Że nie można ich wyhodować, że nie ma najmniejszych szans na to, by z tych nasion wyrosły niebieskie truskawki – no dobra.
Że znajdują się cwaniacy, którzy próbują coś takiego sprzedać ludziom, którzy nie mają świadomości, że niebieskich truskawek nie będzie – jasne, zawsze się tacy znajdą.
Ale czemu wszyscy ci oszuści używają w kółko tych samych zdjęć?
Od lat, i to dosłownie, od LAT widzę ogłoszenia sprzedaży tych samych “niebieskich” truskawek, które są tak soczyście niebieskie, że aż wszystko dookoła nich wygląda jak rąbnięte filtrem z photoshopa rocznik 2004. I to nie, że samą tylko truskawkę tak podbarwiono.
Całe zdjęcie jest elegancko przerobione na blue – taki poziom zaawansowania edycji obrazu to chyba nawet Microsoft Word od paru ładnych lat oferuje.
Nie wiem, czy dałoby się uzyskać efekt niebieskiej truskawki podlewając krzak wyłącznie wodą z niebieskim barwnikiem spożywczym… wydaje mi się, że umarłaby zanim zmieniłaby kolor liści, nie wspominając o owocach.
Mam truskawki, mam barwniki, ale pozwolę sobie tego nie sprawdzać w imię naukowej ciekawości, bo pomysł wydaje mi się wybitnie durny, kosztowny i czasochłonny – mam bardzo małe pojęcie o chemii a przypuszczam, że trzeba by coś przykombinować z podłożem, żeby uniknąć jakiejś dziwnej reakcji chemicznej.
Jakby komuś bardzo zależało na uraczeniu kilku gości jakimś wizualnie zachwycającym deserem czy tortem, którego gwiazdą miałyby być niebieskie truskawki, to najprościej byłoby je utopić w białej czekoladzie z dodatkiem niebieskiego barwnika spożywczego.
Żeby wyglądały bardziej naturalnie… pomalować jednymi z tych farbek, które które się kupuje, jeśli się chce coś namalować na torcie.
Ewentualnie wymoczyć białe truskawki w wodzie z barwnikiem… – ale po takim zabiegu doznałyby sporej ujmy na urodzie, zapewne straciłyby trochę na smaku i nie zmieniłyby koloru wewnątrz, choć z wierzchu stałyby się trochę niebieskie…
Ale dokąd ja płynę… przecież w tej ściemie nie ma mowy o robieniu ekscentrycznych deserów, tylko o hodowaniu niebieskich truskawek, które sprawiają, że cała okolica nabiera jakichś post-nuklearnych kolorów.
Niemal tak samo wygląda sprawa z niebieskimi różami.
Niebieskie róże nie istnieją.
Hodowcy od bardzo dawna próbują wyhodować niebieskie róże – bez sukcesów.
Są takie troszkę, troszkę, lekko niebieskawe… jeśli się na nie spojrzy w odpowiednim świetle – ale niebieskich nie ma.
Różę w dowolnym kolorze można sobie zrobić – wyjdzie znacznie lepiej niż z truskawką, bo nie trzeba się martwić uszczerbkiem na smaku.
Wystarczy osłonić zieloną część, kwiat spryskać farbą w spreju i gotowe!
Przy zastosowaniu odrobiny finezji można uzyskać też róże dwukolorowe, tęczowe, nakrapiane, nawet róże w serduszka i gwiazdki.
Można też wstawić białą różę do wody z barwnikiem… albo rozkroić jej łodyżkę i zanurzyć ją w dwóch pojemnikach z różnymi barwnikami – kwiat zmieni kolor.
Ale tu w pewnym sensie mamy do czynienia z jeszcze grubszym absurdem, bo i dwukolorowe i łaciate róże istnieją – jasne, że nie są dostępne we wszystkich kolorach tęczy, ale istnieje wiele przepięknych odmian barwnych, które można kupić za… dosłownie kilka-kilkanaście złotych więcej w formie korzenia, który wystarczy wkopać do ziemi i pielęgnować zgodnie z instrukcjami, by z blisko 100% skutecznością wyhodować sobie piękny krzak: czy to w ogrodzie, czy to w skrzyni na balkonie – i one naprawdę urosną.
Róże z nasion… nie wyrosną.
Żadna szlachetna róża z nasionka nie wyrośnie.
Więc niektórzy oszukani są w pogoni za nieistniejącym… podczas gdy inni po prostu wyrzucają pieniądze w błoto, przekazując je nie tym, co trzeba – bo od hodowcy róż dostaliby w zamian żywą sadzonkę, nie saszetkę spleśniałego, chińskiego maku.
Można oczywiście – choć to też dość skomplikowane (ale ani w jednej setnej nie AŻ TAK skomplikowane jak hodowanie storczyków z nasion – i w przeciwieństwie do nich zdecydowanie tańsze) wysiać sobie i wyhodować niewielkim kosztem nawet i 200-metrowe szpalery dzikiej róży czy róży wielokwiatowej. Są ładne, może nie tak zachwycające jak róże wielkokwiatowe, angielskie czy rabatowe, ale w sielskich aranżacjach często wyglądają nawet lepiej niż te fikuśne.
A jak komuś marzą się niesielskie to cóż – albo musi wydać na to konkretne pieniądze, albo kupić kilkanaście sadzonek za kilka stów, podhodować je przez 3 lata i upiększyć sobie teren w ciągu kolejnych lat rozsadami.
Co wyrośnie z tych nasion?
Jeśli… tfu!: GDYBY to faktycznie były nasiona róż, to może i jakieś tam, różopodobne pokraki by z tego wyrosły, ale w niczym nie przypominałyby swoich matek, bo róż – tak jak storczyków, nie rozmnaża się w ten sposób.
Na tym oczywiście nie koniec.
W sprzedaży jest naprawdę sporo nieistniejących roślin… kwiatów w “niespotykanych” odmianach barwnych…
Sama niebieskość daje ogromne pole do popisu: są niebieskie dynie, niebieskie melony, niebieskie arbuzy, niebieskie banany, kukurydza, fasola, groch, maliny…
Mało mnie obchodzi naiwność osób, które to kupują.
Stokroć bardziej intrygujące jest dla mnie to, że wszystkie te serwisy akceptują nabijanie ich w butelkę i zarabianie na takich kantach – a przecież dysponują narzędziami, które pozwalają im na blokowanie ofert sprzedaży broni, narkotyków, leków na receptę, alkoholu, tytoniu… – czyli rzeczy, w kontekście których każdy szanujący się serwis poza facebookiem (bo tamtejszego cyrku na kółkach umysłem nie ogarnę) poniósłby bolesne dla kieszeni konsekwencje.
Czyżby nie było żadnych konsekwencji za umożliwianie i czerpanie zysków ze sprzedaży dóbr nieistniejących?
Myślę, że należy zgłaszać takie aukcje do administracji znanego portalu aukcyjnego. Wiem, że to trochę walka z wiatrakami, ale może jednak dostaną bana za oszustwo i duplikację kont itp. Może warto podesłać temat do redaktorów jakiegoś większego portalu informacyjnego np. rp, onet, wp i podobne. Bez jakichkolwiek działań proceder oszustwa będzie się rozwijał….
Nie wiem, czy portalom informacyjnym po drodze w walce z takimi wiatrakami. Jakieś 95% reklam które prezentują to normalne produkty typu konto w banku, soki czy depilatory, ale mają i altmedy… a w okienkach z reklamami wyświetlanymi w oparciu o moje zainteresowania reklamują mi ostatnio orchid seeds na jakichś zupełnie dziwacznych, zagranicznych stronach.
Gdyby problem istniał tylko na znanym portalu aukcyjnym, to pewnie zdołaliby to ogarnąć, ale ten wiatrak już dawno osiągnął rozmiary nigeryjskiego księcia…