Quo Vadis Blogine? V

4.5
(4)

Zapomniałam zrobić pamiątkowego screena, dokumentującego to, jak cudnie blogasek wyglądał w momencie, kiedy (znów) zabrałam się za publikowanie. Ten styl utrzymywał się dość długo, więc szkoda.

A jak już w panice próbowałam wymyślić cokolwiek, co nie wyglądałoby beznadziejnie i jednocześnie miało jakikolwiek związek ze mną i blogiem… to złapałam za różowo-niebiesko-szare kafelki. Pewnie z czyjejś łazienki.
Spojrzałam na to trzy razy i miałam dość.

Stanęło więc na tym zdjęciu i zielonkawej sepii.

Adekwatniejszego już nie będzie.
Ma ponad 80 lat, więc chyba nie łamię praw autorskich, a kojarzy mi się z pisaniem bardziej niż długopis, klawiatura i smartfon.
One się zmieniają, a to zdjęcie zawsze gdzieś trzymam.
Może kiedyś opowiem, dlaczego.

Uświadomiłam sobie, że blogowanie na platformie ma jednak pewne plusy.

A właściwie to jeden plus, ale za to ogromny: większość problemów technicznych i estetycznych można zrzucić na platformę.

Wielu nie trzeba, wiele innych można.
Już któryś raz z kolei wchodzę tu po przerwie i widzę jakieś totalne pobojowisko: nie wiadomo w co ręce włożyć.
Wtyczki nieaktualizowane od wieków, php trzeba zmienić, witryna niezabezpieczona, komentarze nie działają (od czort wie jak dawna), edytor tekstu się zmienił, a na deser jeszcze wisienka na torcie – blog wygląda, jakbym brała udział w konkursie na najbrzydszą stronę internetową.

I ciężko mi się zdecydować: czy poświęcać parę dni na odświeżanie wspomnień i żałosne próby poskładania tego wszystkiego do kupy, poprawienia – żeby wyglądało choć “źle”, a nie tak tragicznie… czy po prostu pisać, póki ochota/potrzeba/okazja nie minie.
Bo wiem przecież, że najprawdopodobniej minie.
Minie i powróci – ale jak powróci to znowu będzie sto rzeczy do poprawienia.
Z takiej perspektywy najpraktyczniej byłoby to wszystko po prostu olać, napisać, co mam do napisania i nie marnować czasu na coś, z czego i tak nie skorzystam.

Tzn. do takiego wniosku dochodzę za każdym razem. 
A chwilę później sprawdzam, czy coś wyświetla się tak jak powinno – nie wiem, po co: oczywiście, że nie – więc zaczynam tę mozolną dłubaninę od początku.
I szlag mnie trafia, bo wiem, że gdybym nie zapominała co i jak, całość trwałaby najwyżej kwadrans, nie dwa dni.

Nie umiem nawet zadać pytania wyszukiwarce.

Jak pokolorować tło pod tekstem na całą szerokość widgetu?

Trzeba zaznaczyć tekst, wybrać kolor tła, przejść do zakładki tekstowej i zamienić “span style” na “div style” a “/span” na “/div” – a potem wrócić do zakładki wizualnej i pisać dalej.
Pięć sekund roboty.
Dwie godziny przesłuchiwania wyszukiwarki i nie znalazłam. Pół godziny zastanawiania się, jaka tam mogła być literka na początku bo przecież robiłam to tyle razy… – i doszłam do “w” zanim mnie olśniło, że “div”, i że wystarczy zamienić.

I tak po kolei z każdą bzdurą.

Nie tak dawno olśniło mnie też, że nie wszystkie pomysły są warte realizacji.

Chyba już o tym pisałam, ale nadal nie mogę wyjść ze zdumienia jak często miałam do siebie pretensje o te nieprzyzwoite ilości szkiców i porozgrzebywanych postów, poupychanych wszędzie, gdzie tylko się da: szkice na blogu, strony robocze na blogu, szkice w skrzynce mailowej, one note, notes w telefonie, notes pod łóżkiem.

Wszystko to szło by w setki, i to grube.
Po czym trafiał mi się nastrój pt. “a napisałabym sobie coś, ale tak bez konkretnej myśli” i… po prostu pustka. Pustynia. Zero. Wiatr hula.
Nic mi się nie podoba, nic się nie nadaje do dokończenia.

Albo budziła się we mnie silna potrzeba uporządkowania tego wszystkiego, posegregowania na:

a) kompletne śmieci,
b) rzeczy warte dokończenia
c) i takie, do których może kiedyś zechcę wrócić

i… prędzej niż później padałam, przytłoczona myślą o tym, że AŻ TYLE rzeczy byłam w stanie ponapoczynać, a z tak niewieloma (procentowo) dobrnęłam do końca.

Aż mnie olśniło, że przecież to zupełnie normalne – i że absurdem to by było, gdybym miała wszystko elegancko i po kolei: co zaczęte to skończone i sru, i sru.

Nawet nie wiem, do czego to porównać.
Jakbym odkryła grawitację i zrozumiała, że wreszcie mogę przestać narzekać, że mi lampy przeszkadzają w chodzeniu na czworakach po suficie i stanąć normalnie na podłodze, bo to pierwsze nie dość, że nie ma racji bytu, to jeszcze mniej mi odpowiada niż to drugie.

Niektóre pomysły są po prostu marne, inne dopiero po czasie mogą się ciekawie rozwinąć.

Oczywiście jedynie istotnym i dostępnym kryterium, oceniającym temat jako “ciekawy” i “nie-marny” jest tylko i wyłącznie to, że w pewnym momencie decyduję się na realizację, bo przynajmniej na tyle mi się ten pomysł podoba.

Niestety z tego co widzę nadal nie udało mi się wyplenić nawyku wpisywania tytułu dopiero w momencie, kiedy już czuję, że kończę tekst.

Bardzo mi się podoba efekt moich niegdysiejszych porządków. 80% szkiców jest elegancko zatytułowana i opisana datami powstania i ostatniej edycji (wordpress czasem archiwizuje mi te informacje): tematy wyglądają ciekawie, nic tylko pisać.

Ciekawe, czy jeśli przylepię sobie do monitora karteczkę z napisem “nadawaj tytuły do cholery!” to za pół roku nie będę mieć już żadnej kolejeczki {bez tytułu}…
Sprawdzę!

Aktualnie jestem zupełnie nie w nastroju na kasowanie i wyrzucanie czegokolwiek.
Przypuszczam, że nawet przy najlepszych wiatrach – które zwykle nie biją mnie po żaglach – nigdy nie dokończę nawet 10% z nich, ale to ciekawe jak uporczywie wracam do niektórych rzeczy.
Okazuje się, że do niektórych tematów robiłam podejścia po dwa, trzy, nawet cztery razy w sporych odstępach… nie pamiętając, że próbowałam już wcześniej i pisząc bardzo podobnie.

Osobnym problemem jest to, że nie podobają mi się niektóre opublikowane już treści.

Może (jeszcze?) nie nie-podobają na tyle, bym zapragnęła je usuwać, ale czytam i czuję zgrzyt.

Wielu rzeczy nie napisałabym w ten sam sposób.
Zwykle nie mam problemu ze zrozumieniem do czego zmierzałam – co nie jest raczej rzeczą dziwną, zważywszy na to, że mój blog jest względnie młody: czy sposób wyrażania myśli może się aż tak bardzo zmienić w ciągu zaledwie czterech (lub mniej) lat?
Ciekawszym jest to, że kilkukrotnie miałam pewien problem ze zrozumieniem, gdzież to mnie myśli pognały, że obrałam sobie aż tak pokrętną drogę.

Czasem edytor tekstu krzyczy na mnie i wypomina, że moje posty są nieatrakcyjne, bo nie zawierają żadnych linków wewnętrznych.
Sporadycznie pamiętam jakiś tekst na tyle, by mieć świadomość, że mogę go podpiąć do czegoś, o czym właśnie piszę – więc zwykle edytor nie jest ze mnie zadowolony.
Zdarza się jednak, że widok czerwonych kropek deprymuje mnie do tego stopnia, że wchodzę na blog i rozglądam się za czymś, co mogłoby być w temacie.
No… zwykle ogranicza się to do kliknięcia w jedną z miniaturek, podsuwających losowe posty.

I trafiam ja wtedy na takie dziwadło… i nie wiem: wywalić?
Poprawić?
Napisać od nowa?
Dodać małą adnotację, że dnia tego i tego przeczytałam ten post i wiele rzeczy mi się w nim nie podoba?
A jeśli takich jak ten jest więcej i jeden będzie z adnotacją, a inne nie… no przecież nie będę do jasnej Anielki raz na kwartał organizować sobie kontrolnej sesji czytania własnego bloga, skoro mogę w tym czasie pomęczyć cudze.

Nie wiem, czemu mnie to uwiera. Rzadko bo rzadko i niezbyt intensywnie, ale uwiera.
Bo chciałabym mieć tu tylko rzeczy, z których jestem przynajmniej względnie zadowolona?

Jeszcze parę dni temu ten blog wyglądał jak bordowy klozet a ja sobie dumam, cóż tu zrobić z faktem, że mi się w poście, który wysoce prawdopodobnie oglądałam tylko ja trochę semantyka nie podoba.

Ciężko znaleźć czas na dopieszczanie bloga, który nie daje nic w zamian.

Sama, z przeproszeniem, ekspresja literacka daje sporo, ale jej nie obchodzą bordowe klozety – przynajmniej dopóty, dopóki kompletnie nie rujnują mi formy.

Z pewną regularnością odczuwam pewne zgnębienie w związku z faktem, że niszowość tej strony vs. czas spędzony na pisaniu tekstów na nią to abstrakcja dekady. 
Wchodzę sobie wtedy na jakiś ekstra poradnik, dotyczący zakładania popularnych stron internetowych i czytam aż wizja posiadania atrakcyjnego, ciekawego i popularnego bloga zaczyna mi być równie atrakcyjną jak cotygodniowa gastroskopia.

Ponad cztery lata pisania i doczekałam 42 obserwatorów, z czego – zdaniem facebooka – około 20 czasem przescrolluje przez to, co tam wyświetlam.
Zważywszy na moje zaangażowanie w serwisy społecznościowe chyba i tak zbytni kredyt zaufania.

Dziwne to swoją drogą, jakie te liczby są względne.
Mieć ~40 obserwatorów bloga to taka trochę żałość, bo przecież masa ludzi ma dużo więcej, a inni są w ogóle o kosmos ode mnie.
Ale np. napisać swoją pierwszą książkę i znaleźć kilkudziesięciu potencjalnych chętnych na przeczytanie jej (nie że kupienie – przeczytanie, z niezobowiązującą obietnicą podzielenia się uwagami po lekturze) to jak skok z czwartego piętra: na szóste.

Cóż mógłby mi dawać?

To, czego od niego chciałam.
Swobody wyrażania myśli, z której byłabym zadowolona i umiejętność dobrnięcia do końca z tematem, który mnie obezwładnia.

Już kilka razy sabotowałam sobie całą akcję przy okazji każdej z tych długich przerw.
Ile ich było? Straciłam rachubę.
Fakt, że przerwa w publikowaniu postów nigdy nie była jednoznaczna z przerwą w pisaniu (co najmniej jedną taką miałam, ale trwała krócej niż tutejsza absencja), ani nawet z przerwą w pisaniu tekstów na tego bloga, ale to jednak kurde nie jest wszystko jedno.
Do szuflady czy w szkicu inaczej się pisze. To nie musi wyglądać przyzwoicie ani być super spójne, przemyślane, dokończone, zmierzające dokądś, sprawdzone.

Ilekroć robię sobie te przerwy wracam i piszę trochę gorzej. Nawet jeśli czuję, że coś tam mi się trochę poprawiło, to zanim wrócę do stanu umiarkowanej płynności… mija strasznie dużo czasu.

Czy mam jakieś oczekiwania na przyszłość?

Zaczynam się obawiać, że – nawet, jeśli nie wykończy mnie po drodze żadna choroba ani wypadek – demencja mnie dopadnie zanim poczuję się językowo usatysfakcjonowana sobą.

Albo już dopadła.

Fajnie by było chociaż przez jakiś czas dodawać nowe wpisy w miarę regularnie i nie wypadać z rytmu, ale to jest w moim przypadku zupełnie niemożliwe.
Próbowałam tyle razy… i natychmiast działo się coś, co mi to skutecznie uniemożliwiało.

Lubię też te swoje regularne postanowienia dodania 100 postów w nieco ponad 100 dni.
Nieważne, że z samych szkiców wycisnęłabym lekko 80, wymagających lekkiego formatowania i może ewentualnie jakiegoś akapitu podsumowującego.
Tzn. tak konkretniej to bawi mnie to w momencie, kiedy uświadamiam sobie, jak niewiele z tego udało mi się zrealizować… i że to całkowicie nierealna wizja, z której wyszedłby mi wielki guzik nawet, gdyby ktoś mi za płacił za osiem godzin walenia w klawiaturę dziennie.

No, ze względu na to, że dokończenie każdej części KGNPWZNFW byłabym skłonna policzyć sobie jako co najmniej trzy posty na mniej wyczerpujący temat – a ilościowo starczyłoby na pięć razy więcej, to mogłabym uznać, że moje trzecie (4?) z kolei podejście do tego wyzwania (podczas gdy ze średniej wychodzi tylko trochę ponad jeden tygodniowo) zakończyło się nieoczekiwanym sukcesem… ale po co sobie psuć tak piękną statystykę?

Jestem gotowa na powrót do czytania blogów.

Ciekawe, gdzie są.

Pewnie na instagramie.

Mam nadzieję, że nie wszyscy. Nie znoszę tego. To jest po prostu idiotyczne.
Dłuższe teksty wyglądają jak kloce, komentarzy nigdy nie mogę wyświetlić wszystkich, jak jakiś pojawia się pod postem to za szlag jasny nie umiem go znaleźć pomiędzy innymi… a nawet jak znajdę i odpowiem, to w 9 przypadkach na 10 nawet nie raczy mnie poinformować o tym, że dostałam odpowiedź.
Zresztą… wchodzę tam, żeby patrzeć na zdjęcia Kim Kardashian i pielęgnować nienawiść do własnego ciała, a nie frustrować się, że widzę tylko losowo wybrane komentarze.

 

Aktualizacja 13.04.2021

No oczywiście, że zepsułam sobie sobie szablon. Chyba jeszcze mi się nie zdarzyło odetchnąć z ulgą, że wreszcie skończyłam się szarpać z dziadostwem i faktycznie móc odetchnąć.

Jednak sporo się zmieniło. Wszystkie najistotniejsze funkcje są dostępne wyłącznie za opłatą – jedną z nich miałam, bo je sobie dopisałam, ale po aktualizacji to już super ekstra profesjonalna customizacja, której można dokonać dopiero po zakupie.

Straciłam rachubę ile skórek wypróbowałam. A im dłużej próbowałam, tym więcej czasu na to poświęciłam, czyli tym mniejsza była moja skłonność do rezygnacji z opcji, które przyzwyczaiłam się, że mam.
Zresztą skoro już ujrzałam poprzedni visual, w całej jego bordowej ohydzie, to nie chcę zamieniać jednego paskudztwa na drugie i niechże to jakoś wygląda.

Nie wygląda, ale chyba i tak zostanę na jakiś czas przy GridMaxie. Hueman wielbi prostokąty, a ja chcę kwadratów.

Byłam gotowa do pisania, a tymczasem… cztery dni minęły mi na klikaniu w różne opcje i jeżdżeniu pomniejszonym okienkiem po ekranie, żeby na fragmentach jeszcze żywej matrycy zobaczyć cokolwiek. Oczy mnie bolą i mam dość. Nic nie widzę. Potrzebuję nowego laptopa, bo latam z ołówkiem i notesem jakbym się z XIX wieku urwała.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 4.5 / 5. Wyniki: 4

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

2 thoughts on “Quo Vadis Blogine? V

  1. Ten blog wyświetla wujek google, gdy się szuka informacji o tym jak skutecznie zwalczyć pchły olejkami eterycznymi. Wpisz sobie hasło “pchły olejki eteryczne” to zobaczysz. Tak więc nie trać nadziei, bo jednak blog coś jest wart (mi pomógł) i przy okazji można poczytać trochę filozoficznych przemyśleń na różne tematy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.