Nie dochrapałam się do żadnych rewolucyjnych wniosków. Łamałam sobie nad tym głowę dość długo (nie teraz – kiedy mnie to mocniej dotyczyło) i skończyłam z zupełnie nieoryginalnym: problemy w związkach międzykulturowych wynikają z dokładnie tego samego, z czego wszystkie problemy w związkach.
Nie wydaje mi się też, by tzw. “różnice kulturowe” odgrywały tak wielką rolę, jak się to usilnie przedstawia.
Z oczywistych względów pisząc patrzę przez pryzmat związku polsko-muzułmańskiego – bo na ten temat usłyszałam i przeczytałam najwięcej bzdur.
Oczywiście największym uznaniem cieszą się “opinie” i fantazje ludzi, sprawiających wrażenie rodzonych wczora, z wieczora.
Potem są historie skrzywdzonych/zranionych (w większości mające dyskusyjną wiarygodność), a na końcu zachwyconych i próbujących dzielić się swoim szczęściem.
Nie pasuję do żadnej z nich – więc żadna grupa docelowa nie czeka na moje bezcenne porady – co znaczy, że spokojnie mogę je sobie odpuścić i skupić się na obserwacjach.
Problemy w związkach międzykulturowych dzielą się na te, które prowadzą do rozpadu i te, które pojawiają się później:
Sztandarowym argumentem przeciwników takich relacji jest ryzyko uprowadzenia i wywiezienia dzieci zagranicę
Mam pewne wątpliwości względem tych strasznych historii o zmieniającym się w potwora, zagranicznym małżonku – agresywnym, terroryzującym sadyście, który najpierw odcina od świata, potem zakazuje wszystkiego, a na koniec porywa dzieci.
Tzn. mam poważne wątpliwości względem częstości występowania tego problemu.
I podejrzenia, że jakieś 5% z tego to faktyczne ludzie tragedie, a reszta to czyjeś ułańskie fantazje, creepypasty i zabawa w głuchy telefon.
Zerknęłam do katalogów zaginionych osób, skupiając się na dzieciach, uprowadzonych na Bliski, Środkowy i Daleki Wschód – nie jest ich wiele.
Nie tyle, ile sugerowałyby te wszystkie, straszne opowieści, którymi każdy sypie jak z rękawa.
Czy mam założyć, że dziesiątki czy setki matek, którym uprowadzono dziecko nawet się nie pofatygowały by zgłosić zaginięcie?
Jakieś “C’est la vie – był bachor to był, nie ma to nie ma – nie ma się nad czym rozczulać?!“.
Nie sądzę by tak było.
Raczej klasycznie: wszyscy wymyślają własne wersje, dzięki którym prawdziwe dramaty gubią się w tonach bzdur.
Poznałam… jakby się tak zastanowić i policzyć, to całkiem sporo mieszanych małżeństw muzułmańsko-chrześcijańskich i polsko-muzułmańskich. Nic mi nie wiadomo o żadnych tragediach. Samotne matki, wychowujące dzieci z takich związków, z ojcem przyjeżdżającym raz czy dwa razy do roku i płacącym alimenty… nikt im nie porwał dzieci, a decyzję o wychowaniu religijnym podejmowała matka.
Nie zwracałam na nie jakiejś specjalnej uwagi póki nie zaczęłam się skupiać na intensywnym analizowaniu swoich szans na happy end (wspomnianych w poście związek z muzułmaninem vs. reszta świata). Wcześniej potencjalne problemy w związkach międzykulturowych niespecjalnie mnie zaprzątały – byłam z wojującym ateistą, hodowanym na katolika w katolicko-muzułmańskim związku i nic szczególnego nie rzuciło mi się w oczy.
Potem właściwie też nie – ale wszyscy dookoła tyle o tym mówili, że w końcu sama wyruszyłam na poszukiwania.
Znalazłam… mnóstwo dziwnych historii.
Kwestią, która najbardziej zdumiewała mnie tak wczoraj jak i dwa lata temu jest radość wynikająca z tego, że muzułmanin twierdzi, że nie jest religijny.
Przecież to sto razy GORZEJ.
Nawet gdyby faktycznie religijny nie był… – filozofie ludzi niereligijnych acz wierzących owocują wybitną kreatywnością, którą można zaobserwować na własnym podwórku i wyciągnąć wnioski.
Skoro Zenek z Malborka psioczy na kościół, ale lata do niego ilekroć odwiedza mamusię (dla świętego spokoju, nic wielkiego), potem bierze ślub kościelny (poprzedzony długofalową, konsekwentną serią kłamstw i przysiąg składanych w złej woli), a na koniec chrzci dzieciaka (żeby zgarnąć parę stów od rodziny i zrobić mamie przyjemność)…
To wszystko świadczy o tym, że Zenuś jest do rany przyłóż, milusim, uczciwym chłopcem, który nie lubi się kłócić? Czy może raczej…
Jak Mohamed je wieprzowinkę, popija piwkiem, bzyka się, nie modli i opowiada głodne kawałki o tym, że nie jest bardzo wierzący, ale wciąż nazywa się muzułmaninem, to analogicznie – nie świadczy o tym, że jest milusim, sympatycznym, uczciwym chłopcem, który wyzwolił się z okowów brzydkiego, złego islamu.
Jest hipokrytą i kłamcą na wczasach od reguł. Jest gotów chadzać na “kompromisy” monstrualnych rozmiarów.
Powinien budzić zaufanie na poziomie ZERO.
Problemy w związkach międzykulturowych w dużej mierze wynikają z tego, że kobiety wiążą się z mężczyznami, których chcą zmieniać.
Nawet jeśli nie przyznają się do tego stanowiska tak otwarcie, a “tylko” wymieniają pięciometrową listę drobiazgów, które nieco/bardzo je w Misiu irytują i wolałyby, żeby ich nie miał.
Nie rozumiem. I tu naprawdę adekwatnym tekstem jest wyświechtane “abo to u nas już dobrych chłopaków nie ma?”.
Próby manipulacji można uskuteczniać i na Zenku z Malborka – ale po co?
Świat taki mały, że nie sposób znaleźć kogoś, kto nie musi się zmieniać, żeby być kompatybilny?
Trzeba się chwytać pierwszego chętnego, bo druga szansa może się nie trafić?
Zaznacza taka, że religia jej nie odpowiada, charakter też niespecjalnie, mentalność, upodobania kulinarne, preferencje modowe… – że prawie wszystko było na NIE, ale i tak jakimś cudem doszła do wniosku, że warto spróbować ze związkiem?
I jeszcze potem czuje się ciężko skrzywdzona, bo
Cóż to za pomysł, żeby się w związek pakować i rodzinę zakładać z kimś, przy kim nawet nie można być sobą?
Po co? W imię czego?
Przecież i romantyzm i seks szlag trafi prędzej niż później, bo nikomu zdrowemu na umyśle nie chce się kochać, szanować i bzykać osoby, którą niemal po całości gardzi, albo która ma takie uczucia wobec niego.
Osobną kwestią są panie, które zakochują się na wakacjach i porzucają wszystko, żeby być z misiem, o którym nic nie wiedzą.
ULUBIONE worki do bicia dla wszystkich!
Wszelkie wyzwiska, poniżające komentarze, porównania i poprawianie sobie samopoczucia ich kosztem – bo są najbardziej bezradne.
Tzn. albo dobrze wiedzą co robią, mają swoje powody i taki układ z jakichś powodów im pasuje – wtedy to niczyj interes.
Albo są tymi jednymi na dziesięć, dwadzieścia czy pięćdziesiąt przypadków, które faktycznie znajdują w ten sposób miłość i są szczęśliwe ze swoimi wyborami – co też nie jest niczyim interesem.
Albo są tak zaszczute, bezradne i niekochane, że wierzą w każdą namiastkę czułości; jak przystało na ofiary idealne – i to one przeważnie płacą za swoje nadzieje bólem i (co najmniej) złamanym sercem – i trzeba być naprawdę skończonym bucem, żeby się jeszcze na nich wyżywać.
Mentalny odpowiednik podbiegania do mdlejącej na ulicy staruszki celem zasunięcia jej z kopa dla rozrywki – bo przecież nie odda: ma swoje lata i prawdopodobnie udar, bronić się nie zdoła.
W dobrym tonie jest też zasunięcie lasce w hidżabie jakimś chamskim tekstem i dojście do wniosku, że jeśli się odwróciła i odeszła bez słowa, to dowód na to, że jest wstyd w związku z tym, co zrobiła ze swoim życiem.
Kolejnym nieszczęściogennym przekonaniem jest wiara w to, że warto się zmieniać dla kogoś…
Że to jakiś wyjątkowy, niesamowity, cudowny dowód uczuć wobec drugiej osoby – albo i gorzej: “normalny etap”.
Próby zmieniania przyzwyczajeń – choćby takich drobiazgów jak wypełzanie z łóżka bezpośrednio po budziku, codzienne bieganie, jedzenie fast foodów – są męczące, wymagają wysiłku, niosą ze sobą mnóstwo frustracji, bo przeważnie się nie udają (część ludzi dochodzi do wniosku, że im to jednak niepotrzebne; część poprzestaje na próbach; część potrzebuje kilku prób zanim odniosą sukces).
O ile robienie tego dla siebie obfituje w satysfakcję i prawdopodobnie jest trudniejsze niż robienie dokładnie tego samego, ale “z miłości”, o tyle to drugie natychmiast wystawia fakturę i oczekuje wynagrodzenia podjętych wysiłków.
W normalnym związku to niewysychające źródło kłopotów, problemy w związkach międzykulturowych są jeszcze większe, bo i zmiany, jakich wymaga są znacznie większe niż normalnie.
Tzn. tak w ogóle to nie są.
Tylko, jeśli wpadnie się w błędne koło konieczności zmian, poświęceń, kompromisów, wyrzeczeń…
Chociaż większość chyba nawet nie musi nigdzie wpadać, bo już w nim siedzi – o tym, świadczyłyby głosy kobiet, które na etapie rozważań nad pączkującą relacją z wyznawcą innej religii lub przedstawicielem innej kultury i wątpiących w szczerość uczuć kobiet, które nie zmieniły wyznania, albo co gorsza wychowują dzieci zgodnie ze swoim.
Upatrywały przyczyny tego stanu rzeczy w:
a) niedostatecznie silnej miłości do męża (“no bo przecież jakby kochały, to by wiarę zmieniły“);
b) niepoważnym podejściu do związku (“bo co to za związek w którym ludzie nie mówią jednym głosem?!” – i nie, jeden głos mówiący “nie chcieliśmy i nie chcemy się dla siebie zmieniać, skoro zakochaliśmy się w sobie tacy, jacy jesteśmy” nie liczy się jako zgodne podejście, tylko niezrozumiałe dziwactwo);
c) tym, że pewnie z chłopem jest coś nie tak (“bo jakby było wszystko w porządku, to nie pozwoliłby sobie na takie traktowanie“).
Ludzie są głęboko przekonani o tym, że związek wymaga poświęceń i pracy.
Teoretycznie z obu stron, ale w domyśle oczywistym jest, że jakieś 90% wysiłku i męczeństwa leży po stronie kobiety.
W ramach otwarcia na świat, przestrzegający przed przedmiotowym traktowaniem kobiety troskliwi zaczynają opowiadać o tym, na co “NIE POZWOLI” im partner z Bahrajnu, a na co w wielkiej łaskawości swej zgodzi się Zenek z Fromborka (albo i się nie zgodzi – ale nawet jeśli nie, to i tak lepiej, jak życie zatruje/zrujnuje jakiś swojak).
Cóż. Najwyraźniej kobieta potrzebuje stosownych zezwoleń tak czy siak i dla wszystkich logicznym jest, że jej głos liczy się mniej.
Stosunkowo łatwo zwalić “winę” na przedstawicieli innych kultur, ale warto mieć świadomość, że świat jest pełen ludzi, którzy wychodzą z założenia, że usłyszawszy na czyjś temat coś złego są moralnie upoważnieni do powtarzania tego dalej bez choćby próby zrozumienia o co chodzi i zweryfikowania, czy to, czego się dowiedzieli jest prawdą.
W razie czego – jakby jakiś grom z jasnego nieba obnażył kłamstwo – zawsze mogą powiedzieć, że nie wiedzieli; i że to nie ich wina.
Naprawdę nie ich? Bo ja widzę ją wyłącznie po ich stronie.
Raz można nie wiedzieć, drugi raz można nie wiedzieć – trzeci, czwarty, pięćdziesiąty. Ale sto pierwszy już nie.
Przekracza to wszelkie granice absurdu, kiedy pitolący dumnie deklaruje, że niczego nie weryfikował i nie próbował zrozumieć, ale ma pretensje, że są ludzie, którzy nie chcą postępować tak, jak oni.
Czasem problemy w związkach międzykulturowych wynikają z… nie wiem, jak to nazwać – chamstwa i kompletnej tępoty?
Oczy mi wysychają ze zdumienia na widok historii kobiet, które pojechały na Bliski Wschód wprowadzać swoje porządki w domu rodzinnym męża. Trzaskały faux pas na każdym kroku, zwracały uwagę jego mamusi, że niesmacznie gotuje; stwierdzały, że skacząca wokół niej i próbująca zadowolić księżniczkę rodzina jest upierdliwa – włącznie z mówieniem im tego wprost.
Bez prób zrozumienia, poznania, dogadania się – bez chęci nawet.
I jeszcze na koniec dochodziły do wniosku, że cała ta rodzina to banda ograniczonych debili i nie miejsce dla nich.
I nie, że sobie wywróżyłam z cudzych opowieści – zgodnie z deklaracją opowiadały własne historie, z własnej perspektywy.
Po co one tam w ogóle pojechały? Skoro nie było w nich ani grama faktycznej chęci życia tam?
Nie były na nie gotowe; nie wiedziały, co się z tym wiąże; nie umiały się odnaleźć – a jednak pojechały i tam siedziały. Może dalej siedzą.
Większości tych nieszczęśliwych historii dałoby się dość łatwo zapobiec.
Schemat jest podobny:
Dziewczyna poznaje egzotycznego kawalera, jest superromantycznie i cudnie – jest zakochana, niewiele o nim wie, ale wierzy, że miłość przenosi góry.
Jest dobrze, stara się być rozsądna, ale dochodzi do jakiegoś punktu zwrotnego. Przeważnie w okolicach momentu, kiedy decyduje się przedstawić wybranka rodzinie dzieje się też coś złego, niezwiązanego ze związkiem – traci pracę, umiera jej babcia, ukochany kot choruje.
Rodzina każe jej się pocałować w dupę – krzyczą, atakują, grożą, biją, mówią, żeby zapomniała o ich istnieniu.
Jest totalnie rozbita, ale miś jest przy niej, tylko on. Nie jest już tak idealnie, właściwie to zaczyna być źle – w normalnych warunkach po prostu by się rozstała, ale zamiast rozsądku ma poczucie winy, samotności, odrzucenia. Zaczyna ufać swoim wcześniejszym decyzjom (mimo, że dotyczyły innej sytuacji; podjęła je w oparciu o inne przesłanki), przymyka oczy, zostaje; brnie w coś, w co brnąć nie powinna. Jest coraz gorzej i gorzej.
Pytanie za sto punktów brzmi: czy winę za ten stan rzeczy ponosi ona sama (bo się zakochała), egzotyczne pochodzenie kawalera (bo gdyby był Zenkiem spod Koszalina wszystko byłoby zupeeełnie inaczej) czy może…
Rodzina, dla której honor jest ważniejszy niż dziecko.
Bo tego się nie da inaczej nazwać. To to samo śmierdzące ego, które każe pojebom na innej szerokości geograficznej mordować córki, które zhańbiły rodzinę chodząc do szkoły.
Zamiast uczyć samodzielnego myślenia i tego, że popełnienie błędu wiąże się z koniecznością naprawienia go, uczą posłuszeństwa i wiecznego potępienia w ramach kary za niesubordynację. Hodują niewolnicę.
I co gorsza – są dumni z tego, że hodują niewolnicę, która ma ufać cudzym osądom, nie własnym. W założeniu ma oczywiście ufać osądom rodziny, która “chce dla niej jak najlepiej”, w praktyce tworzy się kalekę, która nie umie o sobie decydować i jest skłonna rozwiązywać problemy w związkach międzykulturowych poprzez totalne podporządkowanie. Albo chodzące nieszczęście, które co prawda umie o sobie decydować, ale nie radzi sobie z odrzuceniem i karaniem za postępowanie w zgodzie z sobą.
A jest odrzucana. Wykluczana. Zostaje sama w momencie, kiedy najbardziej tego potrzebuje
Jedyne, co wie to to, że jeśli będzie jej się działa krzywda, to znak, że sama jest sobie winna i NIE MOŻE liczyć na pomoc ze strony ex-bliskich.
Zdarza się, że to ludzi trzyma latami. Z troski o córkę/siostrę/przyjaciółkę? Wolne żarty.
A w której kulturze nie ma przyzwolenia na wpierdalającą się we wszystko rodzinę, że tam coś trzeba próbować zrozumieć lub poznać? Co ją w ogóle oni obchodzą? Od kiedy to osoba, która nie może się opędzić od natrętów jest księżniczką?
Jak w ogóle w cywilizowanym świecie, e Polsce, zmusza się kogokolwiek do czegokolwiek?
Wnioskując z lektury i w oparciu o szeroko opisywane szoki kulturowe – to w naszej.
Tak z grubsza to od zawsze.
“Jest hipokrytą i kłamcą na wczasach od reguł. Jest gotów chadzać na „kompromisy” monstrualnych rozmiarów.
Powinien budzić zaufanie na poziomie ZERO.”
A jak jest wierzacy-praktykujacy to z marszu zasluguje na zaufanie?
Niewiele znam osob, ktore autentycznie i z serca zgadzaja sie ze wszystkimi postulatami swojego wyznania i tak sie sklada, ze przypadkiem jest to religia ich rodzicow i/lub dominujaca w ich kraju. Przewazaja wsrod nich zwolennicy “pracy nad soba”, “konsekwencji” i “poswiecenia” (niekoniecznie tylko wlasnego). Mojego zaufania to nie wzbudza. Metody, jakich uzyto, by zaszczepic taki entuzjazm – rowniez.
Natomiast co do sedna artykuly sie zgadzam.
Nie.
Tzn. znasz jakichś znających swoją religię?
Metody użyte do zaszczepiania entuzjazmu do jakiejkolwiek religii nie wzbudzają zaufania.