Porzucanie zwierząt ze strachu przed zarażeniem koronavirusem?

5
(1)

Zaczynam mieć wrażenie, że otworzyłam puszkę pandory. Póki nie pisałam nie pisałam, ale skoro już zaczęłam… nagle zorientowałam się, że mam ochotę poruszyć tyle tematów, że kompletnie się w tym gubię. Jeszcze gorzej niż wcześniej!

Chciałam zacząć od podlinkowania artykułu. Planowałam zacytować go w kilku miejscach i z tego miejsca ruszyć dalej, ale klikając wstawione linki na podglądzie wylądowałam na stronie głównej portalu. I działo się tak średnio raz na trzy kliknięcia. Potem zwróciłam uwagę na to, że to jeden z tych szajsów, podpisanych pojedynczymi literkami, nie nazwiskiem czy pseudonimem autora. Szlag z takim artykułem, meta-widmo.

Rano trafiłam na apel schroniska, przytłoczonego ogromną liczbą nowo porzuconych zwierząt

Skupił się mocno na hipotezie, że ludzie porzucają zwierzęta ze strachu, że zarażą się od nich koronawirusem.
Początkowo łyknęłam ten tok myślenia i pociągnęłam przez kilka akapitów. Potem zaczęłam się zastanawiać.

Ale: po kolei. Zaczynając od tego koronawirusa.

Nic nie wiadomo o tym, by koronavirus przenosił się na zwierzęta lub by ludzie mogli go złapać od zwierząt…

…przynajmniej dopóki nie próbują jeść niezbyt dobrze znanych nauce, ginących gatunków nietoperzy zamiast viagry!

Poza tym nic szczególnego: teoretycznie jak ktoś zakażony pogłaska zwierzę, a zdrowy dotknie go w tym samym miejscu to może się zarazić, jak od zakichanej paczki niemytych chrupek z Biedronki, albo czyjejś niemytej od dawna dłoni.
Cóż to za problem nie pozwalać obcym na dotykanie psa?
Niektórzy czasem się lepią do cudzych psów na spacerach, ale chyba nie w momencie kiedy wszyscy starają się izolować i szorować. Gdzie te domowe psy i koty miałyby zostać przez kogoś obmacane? Skąd miałyby pobrać koronawirusa, żeby zarazić nim resztę domowników?

Mogę w to brnąć, ale przecież to chyba nie ta logika.
Gdyby jakakolwiek logika była tu w użyciu, to zaczęłoby się od sprawdzenia informacji i upewnienia się, czy jakieś zagrożenie rzeczywiście istnieje.
Gdyby do sprawdzania doszło, to jasnym stałoby się, że nie.

No chyyyba, że ktoś za jedyne wiarygodne źródło informacji bierze chiński rząd komunistyczny, który korzystając z okazji wymordował nieznane ilości psów i kotów (i Tybetańczyków z przyzwyczajenia pewnie też) i dzięki niezwykle szybkiemu reagowaniu i mądrej strategii niedługo będzie miał oficjalne dane, świadczące o tym, że w Chinach zakażeń i zgonów było mniej niż w Monako, bo nie ma granic ichnia czerwona potęga, która zawsze może liczyć na pełne poparcie narodu – ot, kwestia szybkiego zorganizowania odstrzału wszystkich, którym się coś nie podoba.

Żeby istniało jakieś zagrożenie, pies czy kot musiałby się aktywnie szlajać w miejscach, w których byłyby szanse przeniesienia na niego wirusa. A nawet w takim wypadku prędzej naniósłby do domu pcheł, kleszczy, tasiemców i czort wie czego jeszcze. Więc podstawowym warunkiem do spełnienia jest bycie lub obracanie-się-w-towarzystwie nieodpowiedzialnych opiekunów, którzy notorycznie ryzykują zdrowiem i życiem swojego podopiecznego. Shocker, że to ekstrapoluje…

Gdyby strach przed koroną był motywem, mielibyśmy instant test na socjopatę, niedouka i debila.

Nie wydaje mi się być zbyt kontrowersyjnym stwierdzenie, że – może z wyłączeniem sytuacji, w których nagle okazuje się, że dziecko ma alergię na sierść – zdrowy psychicznie i poprawnie uformowany emocjonalnie człowiek NIE PORZUCA zwierzęcia, które raz wziął pod swój dach (chyba, że wziął je wyłącznie z zamiarem odchowania czy wyleczenia, do momentu znalezienia dobrego domu).

Nie porzuca, bo nie jest w stanie tego zrobić. Przyzwyczaja się do śmierdziela, przywiązuje, dba, zaczyna lubić jego towarzystwo – nawet, jeśli na początku wydawało mu się, że nieee…. chyba nie aż tak. A potem jednak AŻ TAK i zwierzę staje się członkiem rodziny. To nie jest kwestia wyboru czy ideologii. Jeśli z jakichś względów musi to zrobić, to mu się serce łamie.

Każdy człowiek tak “działa”.
Chyba, że jego rozwój albo biochemia mózgu nie działa jak należy i nie jest zdolny do nawiązywania więzi.
Jeśli nie jest zdolny do nawiązywania więzi, to po co mu to zwierzę w domu? Żeby ładnie wyglądało? Pilnowało chałupy? W takim wypadku można kupić jakąś bajerancką haftowaną poduszkę albo zamontować czujnik ruchu – nie wychodzi drożej, jeśli w planach jest utrzymywanie tego stworzenia przy życiu na poziomie wyżej niż wiórowe salami z supermarketu z uśmiechniętym psem na nalepce.

Przecież to nie jest tak, że ktoś porzuci zwierzę i na tym koniec: biedne zwierzątko, może ktoś je przygarnie, idźmy dalej.

Jak taki ma rodzinę, dzieci, współmałżonka, kolegów w pracy, podwładnych… wszak decyzja o porzuceniu zwierzęcia nie rodzi się i nie trwa w próżni. Osobnik zdolny i skłonny do takich rozwiązań, poddający się takiemu tokowi “myślenia” tworzy masę tchórzliwej ciemnoty, która krzywdzi wszystkich dookoła.
Może to w ten sposób hoduje się dzieci, skłonne oddać rodziców i dziadków do domu opieki i nie odwiedzać ich nigdy więcej? Przecież nikt z rozwiniętą emocjonalnością by tego nie zrobił, bo nie byłby w stanie tego zrobić. Skądś to się musi brać. Przecież nie z nadmiaru miłości.

No może i mamy te instant testy na socjopatów, niedouków i debili. JEŚLI to faktycznie jest dominujący powód.

A może chodzi o coś innego?

Sama miałam chwile nieprzewidzianych atrakcji. Niby miałam świadomość co się zbliża już z grubsza od stycznia i rozwój wypadków nie był dla mnie aż tak zaskakujący – pewne rzeczy przygotowałam s
Żarcie i żwirki kupuję tak dwa, trzy razy do roku. Dotargam te wory do domu raz i spokój, na dodatek wychodzi sporo taniej niż jakbym kupowała mniej i w mniejszych opakowaniach.
Jeden kot je tylko jedną markę karmy, dostępną tylko w jednym sklepie online. Na początku był koszmar. Nie wiem nawet, czy ludzie którzy go mieli wiedzieli, czym go karmić i czy to, że rzygał praktycznie po wszystkim miało jakiś związek z tym, że podali go dalej – w każdym razie nie dowiedziałam się co wcześniej jadł. Lecielim na piersi z indyka, która parę razy mi się zmarnowała (czyt. musiała zostać zjedzona nie-przez-kota zanim się zepsuła), bo koteczki akurat nie były w nastroju na biesiadę. W międzyczasie nakupiłam tyle próbek fikuśnych karm, że okoliczne dzikie koty przez miesiąc żarły jak króle, codziennie coś innego. W końcu znalazłam odpowiednią i był spokój: żarł, nie wymiotował, no a bezdomne jedzą whiskasa, no bo bez przesady, nie stać mnie.
W styczniu nie było mnie stać na nic, ale pół jednego dużego wora jeszcze miałam. Tylko że pół dużego wora vs. grupa kotów to wcale nie jest tak dużo. W normalnych warunkach kupowałabym na przełomie lutego i marca. Weszłam na stronę w lutym, a tam… wyprzedane. Nigdzie indziej nie ma. Szukałam, szukałam, w panice zaczęłam racjonować porcje i próbowałam karmić pozostałe innymi, a tylko jego tą deficytową. Co zaniepokoiło koty do tego stopnia, że z miejsca zaczęły żreć dwa razy tyle co zwykle.
Dorwałam ją ostatecznie. Nie wiem, czy ludzie byli w takiej samej sytuacji, czy spanikowali, że sklep może zawiesić działalność i kupili sobie zapas, ale jak tylko zauważyłam, że wróciła do oferty dosłownie wyrywałam ją sobie z koszyków z jakimiś innymi osobami i dopiero za którymś razem, przy przedostatnim smaku udało mi się zapłacić; przy wcześniejszych inni wyrabiali się z tym przede mną. Nawiasem mówiąc to był jeden z czynników, który sprawił, że zaczęłam jeszcze intensywniej myśleć o włączeniu komputera.
Anyłejs. B
ędąc w całkiem luksusowej sytuacji najadłam się strachu. Co z tymi, którzy są w sytuacji nieluksusowej?

Różnie to może wyglądać w tym momencie.
Można nazwać moralnie wątpliwym pozbywanie się zwierzęcia w momencie, kiedy grunt pali się pod nogami, ale jeszcze sto lat temu matki nie mając innego wyjścia porzucały dzieci w przytułkach, w nadziei że tam nie poumierają z głodu, a potem jak już miały jak wyżywić często po nie wracały, raczej nie dlatego, że miały je głęboko gdzieś.

Może ludzie żywcem nie mają z czego płacić rachunków i czym tego zwierzęcia nakarmić? I do końca myśleli, że może nie będzie aż tak źle, ale jednak aż tak źle okazało się realnym?

Albo siedzą, w “domach”?

Nie wiem, czy wyszłabym żywa z kilkutygodniowej kwarantanny z moją rodziną, gdybym skończyła zamknięta z nimi w dwupokojowym mieszkaniu w bloku. Zupełnie serio: nie wiem. Przemykałam przez to pole minowe jak ninja, a poczucie bezpieczeństwa było “poza”, nie “w”.

W paru miejscach przebąkiwano coś nieśmiało o problemie przemocy domowej, która w kwarantannie może eskalować, ale nie kojarzę żadnego obszerniejszego stanowiska na ten temat.
A przecież to nie “tylko” to. Ludzie, z tych czy innych względów zmuszeni do współegzystowania w jednym domu czy mieszkaniu wypracowali sobie strategie wzajemnego unikania się, umożliwiające przetrwanie. W kwarantannie wszystko to trafił szlag. Plus nerwy puszczają wszystkim znacznie częściej. Brak pieniędzy, brak dostępu do preferowanych form relaksu, sportu, spacerów, ławeczki pod sklepem, barów, imprez, znajomych, szkoły, używek.
Ludzie nagle zamknięci non stop na małej powierzchni z sadystą lub sadystką, którego/ej normalnie nie ma w domu 18 godzin na dobę, wpada tylko spać i na ten czas się tego kota czy psa chowa w pokoju? A teraz nie ma jak i wszyscy na czele z tym nieszczęsnym zwierzęciem zbierają łomot za kipiącą frustrację i ktoś je oddaje, żeby już nie było bite?

Może tym ludziom pęka serce, ale wyrzucają albo podrzucają gdzieś doszedłszy do wniosku, że “byle gdzie” to stworzenie i tak ma większe szanse na normalne życie, bo może ktoś (znajdzie i) przygarnie, a w dotychczasowym “domu” będą tylko zbierać regularny łomot, nie dojadać, w ciągłym strachu?

W rzeczywistości to pewnie mieszanka tych wszystkich powodów.

I zapewne głównym czynnikiem motywującym jest głupota – choć niekoniecznie głupota objawiająca się strachem przed złapaniem chińskiego wirusa od kanapowego kota.

Co do apelu schroniska, to była jedyna informacja tego typu na jaką do tej pory trafiłam. Właściwie druga. Pierwsza była o “Paluchu”, który odmówił przyjęcia dawki karm twierdząc, że mają nadwyżki i żeby zawieźć gdzie indziej – w odpowiedzi na jakąś instagramową awanturę.
Co znaczy, że albo inne schroniska nie są w tak złej sytuacji (wątpliwe, nie słyszałam żeby jakiekolwiek kiedykolwiek było w dobrej), albo że wszędzie dzieje się z grubsza to samo, ale inne… nie apelują o pomoc? Nie mają takiej siły przebicia czy szczęścia, żeby trafić ze swoją prośbą na stronę główną czegokolwiek? Mają dość jedzenia i miejsc? Usypiają je cichaczem?
Pewnie to ostatnie. To prawie zawsze jest to ostatnie.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 5 / 5. Wyniki: 1

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.