Piercingowa melodrama

4.3
(4)

Chciałam napisać “o czymś”. Niestety nie wyszło. Tematów do wyboru, do koloru, ale próby skupienia się na czymkolwiek wychodziły mi gorzej niż średnio, bo ostatnimi dniami, (tygo…) dniami moje myśli i emocje zaprzątał… kolczyk w ustach. Nic więcej. Kolczyk i kolczyk.

Nie kiwałam się nad nim (ani nad żadnym innym) tak bardzo nawet, kiedy w grę wchodzili jeszcze wkurzeni rodzice.
No… może nie licząc “normalnych” kolczyków w uszach, w standardowym miejscu, na które czekałam dobrych dziesięć lat – zaczęłam jęczeć w tej sprawie w momencie, kiedy uświadomiłam sobie, że prawie wszystkie dziewczynki w moim wieku (i mniej więcej połowa młodszych) ma “już” kolczyki, a ja ciągle “NIE” i “NIE“, “jak będziesz pełnoletnia” i “nie nadajesz się do tego, zaraz sobie powyrywasz“.

Niezmiernie mnie ciekawiło, czy ta pasja do piercingu pojawiłaby się bez względu na wszystko, czy została wyhodowana na latach przesyłania zazdrosnych spojrzeń na cudze uszy, w których dumnie połyskiwały kolorowe, szklane oczka i żałosnego spoglądania na schowane w szkatułce złote kolczyki, które dostałam od ciotki na Komunię. Nie podobały mi się ani trochę, ale i kolorowe oczka też nie – najważniejsze, że były KOLCZYKAMI, których tak bardzo pragnęłam i nie mogłam mieć – przynajmniej dopóki nie uświadomiłam sobie, że przepaść między moim szczęściem, a poczuciem, że “nie mogę” jest w całości zbudowane ze strachu przed zrobieniem tego.
Łamanie jakichkolwiek zakazów nie wchodziło w grę, bo żadnego zakazu nie było – kolczyki znajdowały się w szarej strefie spod znaku “ja się na to nie zgadzam, ale to nie moje uszy“, ale trochę mi zajęło zorientowanie się, że to znaczy, że sama mam o tym zdecydować.

Zdecydowałam i to uczucie było nawet fajniejsze niż sobie wyobrażałam. Reakcją moich rodziców było “o, masz kolczyki, pokaż” i tyle.
Kolejne przybywały (trochę później) już bez jakiegoś spektakularnego wahania. Razem z koleżanką (każda sobie) kłułyśmy uszy, nosy i pępki metodą prób i błędów. Wiedza i sprawdzone metody nie były nam dostępne. “Normalne” kolczyki ze stali, przeznaczone do tych części ciała, w których próbowałyśmy umieścić biżuterię też były poza naszym zasięgiem (na początku), więc zebrałyśmy sporo bolesnych doświadczeń – ja znacznie mniej niż ona, bo jak już coś przekułam, to starałam się wygoić (z różnym efektem) i po prostu starałam się nosić tam coś, co nie robiło mi z ciała jesieni średniowiecza. Ona bała się reakcji mamy do tego stopnia, że przekłuwała sobie pępek przed każdą ciekawszą imprezą z dala od domu i wyjmowała kolczyk w drodze powrotnej – zważywszy na to, jej pępek był wizualnie w niesamowitej kondycji, ale miała tam większe zrosty niż nawet najbardziej zatwardziały heroinista.

Jak “reakcje mamy” zniknęły z pola widzenia, to został głównie strach przed bólem i powikłaniami przy moich wymarzonych i wytęsknionych sutkach – nie dość silny, żeby lekką ręką wyłożyć na tę przyjemność trzy stówy w salonie, więc po zmarnowaniu kilku igieł na wyjmowanie ich z opakowania, siedzenie z papierosem w jednej ręce, igłą w drugiej, wzroku skupionym na czubku cycka i dumanie o kwestiach egzystencjalnych w końcu to zrobiłam… na jakieś pięć sekund przed tym, jak koleżanka (już inna) wparowała do pokoju bez pukania i nie umiała wyjaśnić, po co.

Zrobiwszy wszystkie, które mieć chciałam (i parę nadprogramowych z ciekawości, jak będę się z nimi czuć) doznałam zaspokojenia. Niepełnego, bo został jeszcze jeden w miejscu intymnym, przed którym za bardzo się dygałam ze względu na nie-nieznaczące ryzyko powikłań; w tej sprawie też sobie posiedziałam – z cipą nad lusterkiem i atlasem anatomicznym na tapczanie, ale tam jednak nie wbiłam.
Potem okazjonalnie wracałam do tej myśli, ale rozmyła wraz z Misiaczkiem, któremu bardzo zależało na tym, żebym sobie właśnie taki zrobiła – tzn. myśl się rozmyła, Misiaczek mi został.

Dumałam nad tym teraz, ale nie pamiętam kiedy to (prawie) wszystko wyjęłam i nie założyłam już więcej. Dziwne w zestawieniu z tym, że pamiętam tysiące mniej i zupełnie mało znaczących pierdół, a tego akurat nie. Wydawało mi się, że wyciągnęłam je po poronieniu, kiedy żyć mi się nie chciało, ale potem trafiłam na zdjęcie, ewidentnie późniejsze, na którym wciąż byłam w (niemal) pełnym rynsztunku.

Pamiętam swoją furię, której nie umiem umiejscowić w czasie – kiedy to osoba, u której zainteresowania moim życiem wewnętrznym nie podejrzewałam i sobie nie życzyłam zapytała pełnym pretensji tonem “gdzie są kolczyki?” jakbym się co najmniej stawiła na manewrach bez munduru.
Mruknęłam, że już ich nie chcę, to nie noszę i zostałam zaatakowana stwierdzeniem, że to niemożliwe, bo “za bardzo” je lubiłam, żeby tak nagle stwierdzić, że ich tak po prostu nie chcę… więc wściekłam się, żeby podkreślić, jak bardzo wszystko ze mną w porządku.
Brzmiało to tak żałośnie, że nawet siebie nie mogłam już częstować tą ściemą bez wywracania oczami do odbicia w lustrze, ale w końcu to łyknęłam. Prawie… właściwie to nie – NIE łyknęłam, ale zobojętniałam na tyle, że odechciało mi się czegokolwiek.

Parę miesięcy temu zachciało mi się znowu. Nie pierwszy raz, ale pierwszy raz z dodatkowym motywatorem w osobie koleżanki, która zaczęła przebąkiwać o rozciąganiu uszu i zabrała się do dzieła – targnięta nagłym żalem i zazdrością wytrzymałam jakieś piętnaście sekund gapienia się na własne smutne maleństwa zanim uznałam, że dosyć tego złego dobrego.

Nie wiem, czy zapomniałam, wymazałam, wyparłam, albo uznałam za rzecz niewartą zapamiętywania, ale nie kojarzę, żebym – nie licząc pierwszych kolczyków – jakoś szczególnie kiwała się nad tym, co kto sobie pomyśli. Wtedy. Chyba byłam znacznie mniejszym frajerem.
Bo teraz – o litości. Ciężko mi się pozbyć dojmującego pragnienia kopnięcia się w dupę. 24/7

Nie dość, że ponowne rozciąganie uszu zaczęłam od dokładnego sprawdzenia cielistych opcji, żeby przynajmniej przez jakiś czas nie było widać, że to robię. Czemu? Po co? Ja nie wiem – dopiero świadomość, że cały ten badziew, którego użyłabym raz i bez przyjemności kosztowałby tyle samo, co para pięknych, dużych… więc kupiłam piękne duże, a w uszach wylądowało to, co miałam i co nie pozostawiało wątpliwości względem kontekstu, w jakim to w nie wpakowałam.

Jak do tej pory doczekałam się tylko jednej troskliwej uwagi, że wyglądam z tym obrzydliwie i wielkie uszy też. Zamiast soczystego “spierdalaj” uraczyłam troskliwca tekstem “Nie prosiłam o opinię na ten temat” i przede wszystkim sama siebie zatkałam z wrażenia. Nigdy bym nie podejrzewała, że coś takiego może się spontanicznie wydostać z moich ust. Nie wiem, czy dziadzieję, czy gdzieś nieświadomie liznęłam za dużo kultury, która odcisnęła mi piętno na podświadomości…
Konkubent jęczy, ale w bardzo mało spektakularny sposób.

Wpychanie kolczyka do nieużywanej od kilku lat dziurki w nosie, która nawet nie była widoczna, ale którą w końcu znalazłam, gmerając tępym końcem igły do szycia w miejscu, w którym spodziewałam się ją znaleźć było bardzo interesującym doznaniem. Przekłuwanie się nie umywa, ale misja zakończyła się sukcesem.

Najbardziej problematyczny okazał się kolczyk na twarzy. Dawno nie miałam tylu okazji do zażenowania jednocześnie.
Zwykle tu zrobię coś głupiego, tam powiem… ale generalnie nie mam na liście więcej niż jednej, no może dwóch żenad jednocześnie. Zastanawiając się nad tym, czy zrobić sobie kolczyk, który zaczął mi się śnić po nocach z tej tęsknoty wymyślałam sobie cuda tuzinami – i były to same niesamowite mądrości spod znaku “ech, nie mam już osiemnastu lat” i “ech, i nie dostanę kierowniczego stanowiska nie tylko dlatego, że się nie nadaję i nie mam kwalifikacji, ale i jeszcze przez kolczyk w ryju“.

Przy okazji wzniosłam się na wyżyny tchórzostwa.

Szukając informacji o ewentualnych powikłaniach w związku z ponownym wkłuwaniem się w miejsca, w których już kiedyś były dziury (i paru innych, powiedzmy że pokrewnych tematach) znalazłam tony wpisów i komentarzy o wyjmowaniu biżuterii ze względu na to, że w pewnym wieku już to ludziom nie przystoi; o szukaniu poważnej pracy, w której mogą (“MOGĄ!”) spojrzeć nieprzychylnym okiem na modyfikacje ciała, usuwaniu tatuaży, które się znudziły, że poczułam się do szpiku kości niedojrzała i_jak_Matuzalem jednocześnie.

Z jednej strony “wypadałoby dać sobie spokój“, z drugiej “nie chcę dać sobie z tym spokoju“.
Z trzeciej “a co, jeśli zafunduję sobie tym więcej przykrości niż satysfakcji?“, z czwartej “ty dygająca ruro… jakby to ryzyko nie dotyczyło wszystkiego“.
Z piątej “nie rozczarujesz się jak nie spróbujesz“, z szóstej “jak nie spróbujesz, to na pewno się rozczarujesz, a tak zostanie 50:50“.
Z siódmej “borze, ach borze, czemu nie jestem kimś innym, kto nie odpierdziela monodramu nad kawałkiem metalu?“, z ósmej “dobra, mam dość“.

W końcu moja frustracja przekroczyła poziom alarmowy i zrobiłam ten kolczyk.
Jak już zrobiłam, to wszystkie te wcześniejsze głupoty przestały być istotne, bo poczułam, jakbym wreszcie znalazła coś, co zgubiłam dawno temu i – mimo niemal trzytygodniowego biadolenia poprzedzającego – nawet nie miała świadomości, jak bardzo mi tego brakowało. A bardzo.

Mogłam to przewidzieć – minęło parę dni i tuż po przebudzeniu zaczęłam sobie nerwowo grzebać w ustach, próbując znaleźć kolczyk w języku. To trwało tylko chwilę, bo rozbudziwszy się do końca przypomniałam sobie, że zgubił się nie w ustach czy pościeli, tylko w roku 2013… ale w pierwszej chwili, wyczuwszy jeden kolczyk zaliczyłam ten sam odruch sprawdzania, czy wszystkie pozostałe są na miejscu.
Ach jaki żal… jaki żal, że ich nie było.

Wystarczyło sobie wyperswadować te bzdury i nie byłoby kłopotu. Ostatecznie cóż to za różnica, czy je mam, czy nie mam, skoro na szali leży tylko moje szczęście, a po drugiej stronie nic nie ma – w takich sytuacjach to aż dziw się nie dziwić, że się człowiek waha: tyyyle plusów i minusów do przeanalizowania.
Chciałoby się w norze siedzieć i nie wychodzić – i to dosłownie: pierwszego dnia byłam bliska wydarcia sobie tego w cholerę na okoliczność wyjścia z domu, żeby nie musieć myśleć o tym, jak głupio się czuję czując, że to tam jest… i że jeszcze gorzej z tym, że tak długo tam tego nie było.
A już zwłaszcza o tym, że wizja kogoś, kto “coś” mi mówi na ten temat przyprawiała mnie o nerwobóle.

Jak już wylazłam i nawet więcej niż jeden ktoś coś powiedział, to się – jakże zaskakująco – okazało, że to nie ma najmniejszego znaczenia.

Za to powróciło kilka pięknych wspomnień – m.in. nauczyciela, którzy przestrzegał nas (tzn. głównie dziewczęta) na lekcji, że jak będziemy sobie malować paznokcie jako nastolatki, to skończymy jako prostytutki, a robienie dodatkowych kolczyków w uszach (których wtedy chyba żadna z nas nie miała – chyba, bo głowy nie dam, niewykluczone, że ktoś sobie trzasnął jeden z tych popularnych wtedy kompletów kolorowych szkiełek: duże-średnie-malutkie) może się skończyć tym, że komuś się nie spodobają, więc nas za nie złapie i powydziera. Użył też podobnego argumentu celem przestrzeżenia nas przed zgubnymi skutkami nakładania makijażu – opowiadając pełną morałów historię o dziewczynie, która wracała skądś umalowana i tak się komuś spodobała, że pociął jej twarz.

Lubiłam go słuchać. Miał boskie konkluzje.
Chyba głównie dzięki temu nabawiłam się obsesyjnego lęku na tym punkcie. Za to dotyczącego tylko jednego kolczyka. W szczytowym okresie nosiłam kilkadziesiąt – kilkadziesiąt-1 nosiłam z nastawieniem “no trudno, wyrwą to się zszyje, będą battle scars“, ten jeden z pełną manią prześladowczą i ciągłym skanowaniem okolicy pod kątem potencjalnych agresorów, jakbym co najmniej pilnowała piskląt na prerii.
Nikt nigdy nie zaatakował, ale nawyk został. Kolczyk też. Jedyny, który w bardziej lub mniej widoczny sposób nosiłam prawie przez cały czas, z wliczeniem tych wszystkich lat, kiedy nie nosiłam na głowie niczego ciekawego.

Coś mi się w środku wywraca na lewą stronę ilekroć uświadamiam sobie, że irytujący głos z tyłu mojej własnej głowy zrzędzi i zrzędził, żebym dała sobie spokój, bo… bo… BO COŚ, a po co mi to, a przecież niepotrzebne… należy do mnie. Z cudzym to się jeszcze można pokłócić, ale cóż zrobić, jak się samemu jest ostoją frajerstwa i tchórzostwa?

Cóż… cierp ciało, skoro tak ozorem mielesz.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 4.3 / 5. Wyniki: 4

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.