Uważają, że walka o równouprawnienie jest skończona i zbędna, a kobietom, które nadal odczuwają niedosyt radzą opamiętanie i przejście na filozofię mrocznej Pollyanny i pokrzepianie się świadomością, że historia jest pełna kobiet, które zamiast życia miały piekło, a każde udogodnienie, które odróżnia naszą codzienność od ich udręki powinno być powodem odczuwania bezgranicznej wdzięczności.
Może i tak – po części. W bardzo małej, małej części tak. Docenianie życia i jego pozytywnych aspektów jest wspaniałe, ważne… ale zaraz potem następuje prawdziwy wysyp bzdur i niedorzeczności.
Miło byłoby, gdyby raz jeszcze przeanalizowały i przemyślały, co właściwie postulują – chyba, że nie muszą tego robić, bo są pewne swego i naprawdę mają na myśli to wszystko, o czym mówią.
Jeśli tak, to do diabła z nimi.
Chętnie wspominają o tym, o co walczyły nasze prababki – ich prababki prawdopodobnie cieszył widok palonej na stosie za noszenie spodni Joanny D’Arc i bił nieszczęsne Jagny pod kościołem, żeby wypędzić z nich diabła; nieświadome, że w tej dziedzinie znacznie lepsze efekty przyniosłoby mocne kopnięcie się w dupę.
Nie wszystkie kobiety walczyły o równouprawnienie. Nie wszystkie go chciały. Miały ku temu jakieś-swoje powody. Ich sprawa – ale nie powód, by robić sobie z nich przykład do naśladowania.
Różnice w zarobkach znikły! Mamy równe płace za równą płacę, więc możemy spokojnie wrócić pod miotłę…
Nie trafia do mnie ta retoryka. Prawa wyborcze, srutututu… Żyłam sobie spokojnie, z umiarkowanie komfortową świadomością, że jestem seksistką. Skakałam sobie wokół Misiów, bujając się od kuchni do odkurzacza, a nowinki technologiczne w dziale AGD budziły we mnie dziką ekscytację, zupełnie poważnie rozważałam związek z facetem, który widział we mnie wyłącznie kochankę, kucharkę i matkę dzieciom, więc z pewnym zdumieniem odkryłam, że jestem radykalną feministką.
I mówiąc “zdumienie” mam na myśli “rozbawienie“, a tak naprawdę przerażenie tym, co ludziom w głowach siedzi – bo skoro jest to coś gorszego, niż w mojej..
Nie określiłabym się słowem na f. – raz, że nie zasługuję, nie walczę, nic specjalnego nie zrobiłam; a dwa, że jedno słowo, po tak długim czasie intensywnego użytkowania określa ideologię, która sama ze sobą nie ma już wiele wspólnego – bo podpinają się pod to i żądne krwi fanatyczki, których zdaniem świat można uratować tylko przez wymordowanie wszystkich żyjących na nim mężczyzn i panie, które uważają, że jak ich syn nie bije żony sprzączką od paska po twarzy, to już i tak ma wywłoka niebo na ziemi.
Jednak przynajmniej w moim pojęciu jest spora różnica pomiędzy trzema stanami rozproszenia:
? kobieta deklaruje, że jest feministką = prawdopodobnie ma na myśli co najmniej swoje poparcie dla dążenia do poprawienia sytuacji kobiet – ma jakąś wizję i coś w tym kierunku robi (nawet, jeśli niewiele, nie musi być “wiele”);
? kobieta nic nie deklaruje = trzeba zapytać, wysłuchać i poobserwować, żeby móc stwierdzić, jakie ma podejście;
? kobieta deklaruje, że nie jest feministką = to znak, że w pobliżu jest jakiś samiec w typie odrzut z produkcji i nasza pani bardzo chciałaby dostać w nagrodę małą przekąskę, albo zostać podrapana za uszkiem; przeważnie to wysoce toksyczna, szkodliwa małpa, nagminnie usprawiedliwiająca i nakręcająca przemoc, prawdziwa seksistka, bandytka i wrzód (używam słowa “przeważnie” dopuszczając margines błędu, chociaż nigdy nie udało mi się spotkać pani, która deklarując to reprezentowałaby sobą coś innego).
Jak rozpoznać wrzód?
Bywają podstępne. Lubią udawać, że przemawiają za milyjony, ale dbają wyłącznie o własny interes, są wrażliwe wyłącznie na własnym punkcie i ew. na punkcie kobiet sobie podobnych. Inne gnoją bez litości. Mimo pozornych różnic brzmią identycznie – nieważne, czy są akurat wojującymi matkami karmiącymi i cieszą się, że ktoś pobił jakąś lambadziarę, czy grupką dziewcząt, wracających z imprezy, które chichoczą radośnie na widok oplutej i spoliczkowanej w parku mleczarni.
Mają dziwną wizję mężczyzny, uzależnionego od poczucia władzy i kontroli nad samicą, bez których traci tożsamość, staje się osowiały, „twarz mu blednie, włos mu rzednie, psują mu się zęby przednie”*
Marzą o walecznym obrońcy, który stanie dumnie do walki ze smokiem i głęboko wierząc, że tę odwagę, waleczność i serce bohatera wyrośnie w nim, jeśli będzie regularnie chodził z kolegami na jerk-off party i żył w przeświadczeniu, że jego kobieta to jego własność i może z nią zrobić co mu się podoba, a jak jej nie maltretuje i nie poniża, to już jest wspaniały, zasługuje na wdzięczność i podziw.
No i oczywiście jak misiaczek nie zachowuje się tak, jak powinien to niechybnie znak, że jakaś podła baba go skrzywdziła i musi sobie odreagować.
Oczywiście nie jest tak, że feminizm zupełnie im nie odpowiada – po prostu nie chcą być z nim negatywnie kojarzone:
? po pierwsze: feministki powinny się uspokoić i wrócić na swoje miejsce, przy garach, bo feminizm jak sama nazwa wskazuje polega na tym, żeby baby za bardzo facetów nie irytowały;
? po drugie: jeśli się nie uspokoją i dalej będą szukać problemów tam, gdzie ich nie widać, to powinny się liczyć z tym, że mącą w głowach porządnym kobietom i ściągają na nie przemoc (której by w innym wypadku nie doświadczyły, bo nie irytowany przez te wariatki jeden z drugim misiak na pewno zachowywałby się wzorowo – jak to czynili za czasów… eee, no nigdy, ale to dlatego, że babom zawsze coś fermentowało we łbie i chłopcy nie mieli szansy się wykazać).
Nie-jestem-feministką są niezwykle zatroskane losem kobiet.
Dużo o tym mówią, bardzo dużo mówią – że to jest nie do przyjęcia, tamto jest nie do przyjęcia, jeszcze coś innego jest karygodne – można by się pogubić, gdyby nie to, że kiedy kończą z roztaczaniem zasłon dymnych, gładko przechodzą do stwierdzania, że:
1. ? Maltretowana kobieta jest sama sobie winna…
…bo gdyby faktycznie jej to nie odpowiadało, uciekłaby natychmiast (to doskonała okazja, by wspomnieć, jakby to było, jakby się było w takiej sytuacji i przytoczyć jakąś historyjkę, która nie ma większego związku z tematem, na który przemawiają, ale przedstawia je w korzystnym świetle, prawdziwe heroiny, ich matki i babki również).
2. ? Zgwałcona kobieta “nigdy nie jest winna“…
…ważne, żeby to stwierdzić, podkreślić, odfajkować, przyklepać, potem dodać takie drobne, maleńkie, malusienienieńkie „ale”, a potem zacząć toczyć szlam z tej szambiary – „no-chyba-żee…”
…chyba że wracała skądś sama; napiła się w towarzystwie; została z chłopakiem sam na sam w pokoju; źle dobrała partnera; miała krótką spódniczkę; nie zachowała się dość asertywnie; nie ćwiczy karate od drugiego roku życia; jest na tyle ładna, że powinna się z tym liczyć; była choć raz w życiu na jakiejś imprezie; maluje się i lubi wyglądać atrakcyjnie; umieściła swoje zdjęcie na portalu społecznościowym; była choć raz w życiu na randce; zgrywała niedostępną; prowokowała skromnością; nie chciała uprawiać seksu i nie wykazała zrozumienia dla szeroko opiewanych męskich „potrzeb”… – ta lista się ciągnie i ciągnie, jest na niej tyle pozycji, że nawet nie tyle samo istnienie i oddychanie, ale i leżenie trupem w rowie jest całkowicie poniekąd zrozumiałym dowodem na to, że sprawca jest w pełni usprawiedliwiony został trochę sprowokowany, a przecież nie mógł nad sobą zapanować, biedaczek – ze stałej puli „argumentów” wyjmuje się te ulubione i te uznane za adekwatne w danej sytuacji i sruuu… lecimy!
A gdyby ktoś – nie daj Boże! – dobrą wolą swej czarnej, lepkiej duszy nie skalał i tę chodzącą poczciwość, która przecież zaczęła ten wywód mocno zaznaczając, że przecież kobiety w żaden sposób nie wini, to za głowę się chwyci i wtem lamenta zacznie, bo to serca trzeba nie mieć, żeby tak człowieka skrzywdzić i wypomnieć mu coś, co właśnie powiedział.
3. ? Mężczyźni zasługują na szacunek…
…no chyba, że to kurduple, biedaki, robole, pedzie, pedzie w rurkach, emo pedzie, tancerze, szczupli, grubi, starzy, młodzi, opaleni, ciemnoskórzy… – no bo wiadomo, że ci to nie.
Oczywiście wymieniają tyle cech dyskwalifikujących, że tylko ich brzuchaty, łysiejący, zdradzający misiek i lista 100 najbogatszych się kwalifikuje (ew. jeszcze jego koledzy).
4. ? Jeśli kobieta jest poniżana, maltretowana, bita, torturowana psychicznie, molestowana lub dyskryminowana, a jakimś cudem (takim na miarę rozstąpienia się wód Morza Czerwonego) jej zdaniem faktycznie nie ściągnęła tego na siebie sama, to winne są oczywiście feministki…
…które chcą zbyt wiele, zamiast błagać żądają, nie doceniają ochłapów z pańskiego stołu i nie tylko mężczyzn, ale i prawdziwej kobiety (światopogląd weryfikacyjny dostępny w punktach 1-3) uszanować nie potrafią. A w takim stresie to wiadomo, że się człowiek zdenerwuje i odreagować jakoś musi: jakby nie wywierały takiej presji, to nic złego by się nie stało.
5. ? Za zdrady też wiadomo, kto odpowiada – te łatwe szmaty, które owijają sobie wokół palca bezradnych, toczonych testosteronem misiaczków…
…ale o tym już może innym razem…
* – gwoli ścisłości: śpiewał “Twarz MI blednie, włos MI rzednie, psują MI się zęby przednie” – “Upiorny twist” np. tutaj.
Użyłam też fragmentu kadru z filmu “Monty Python i święty Graal“.
Ja zdecydowanie nie czuję się feministką, kiedy trzeba coś naprawić w domu ;)
Myślę, że tego typu poglądy bardzo zależą od indywidualnej sytuacji życiowej…
Tzn. że zależą od tego, jakie poglądy wyznaje i aprobuje miś?