Tak długo mnie nie było, że straciłam rachubę, kiedy przestałam dodawać w miarę regularne wpisy. Strzelając w ciemno powiedziałabym, że jakieś pół roku… ale nie licząc dwóch dziwnych zrywów, posty urywają się w połowie sierpnia 2018 – czyli znacznie dłużej.
3/4 roku – zwieńczone zniknięciem bloga na dwa dni, chwilowym powrotem i zniknięciem na kolejny tydzień.
Zawędrowałam tu z powrotem jakiś tydzień przed wygaśnięciem hostingu i domeny – licząc na to, że jak tylko znów ujrzę znajomy edytor tekstu, to spłynie na mnie olśnienie instant i po paru sekundach będę wiedzieć, czy mam jeszcze ochotę na pisanie w tej formie, czy to zamknięty rozdział na krótkiej drodze do unicestwienia.
Ni hu hu. Nie rozjaśniło mi się ani trochę, ale wordpress powitał mnie miłym gestem.
Właściwie to sama go sobie zafundowałam, zapominając hasła.
Zapragnęłam je odzyskać, więc kliknęłam w opcje przypominania… i uświadomiłam sobie, że przecież hasła do maila też nie pamiętam (było zapisane w pamięci podręcznej poprzedniego komputera, ale skoro nie zaglądałam tam odkąd nabyłam nowy…).
“No to dupa blada” – jak mawiają poeci. Już miałam rozpocząć lamenty żałobne, kiedy nagle… przypomniałam sobie! Wiem, wiem, wiem, jakie jest hasło do bloga. Tak, tak, tak, to na pewno to!
Nie zadziałało, choć w tamtym momencie dałabym sobie i rękę uciąć, że było prawidłowe. No to cóż. Zaczęłam walczyć z mailem i próbami odzyskania hasła do niego, żeby może jednak przez mail odzyskać dostęp do wordpressa. Udało się względnie szybko i pewnie nie przywiązywałabym do tego większej wagi, gdyby nie to, że znalazłam też hasło do bloga/konta na wordpress. Brzmiało dokładnie tak samo, jak to, co koniec końców próbowałam tam wpisać. A jednak nie działało.
W tym miejscu ciekawostka – bo po “odzyskaniu” – czyt. ustawieniu nowego hasła ponowiłam procedurę.
Za pierwszym razem przysłali mi wiadomość tej treści:
Chwilę później jednak je sobie przypomniałam… i nie działało. Przy drugiej próbie to samo.
Najwyraźniej “nic się nie stanie* to taki zgryźliwy ekwiwalent mniej przyjemnego komunikatu o treści “a teraz ustaw sobie nowe hasło, bo stare już nie zadziała“.
Choć pojęcia nie mam, czemu ta kwestia tak mnie zajmuje, skoro chciałam się skupić na swoich odejściach i powrotach, oraz ubolewaniu nad tym, że gdzieś po drodze zgubiła mi się nie tylko umiejętność doprowadzania jakiegokolwiek wątku do końca (która w moim przypadku nigdy nie była jakaś wybitna, oględnie mówiąc), ale i ta irytująca skłonność do wypływaniaaa na oceany, nie mające wiele wspólnego z tematem, który planowałam podjąć i owocujące kasowaniem ogromnych bloków tekstu, albo wlepianiem ich do osobnych szkiców na wypadek, gdybym kiedyś zapragnęła spróbować dokończyć i tamtą myśl (co oczywiście też z góry było skazane na porażkę, bo skoro tylko coś, co kiedyś było niezbadanym oceanem zmieniło się w “znajome wody”, po dwóch akapitach i tak wypływaaałam w kolejny rejs).
Mało brakowało, a poświęciłabym moment na ubolewania po stracie… ale chyba jednak nie muszę tego robić.
Long story short…
Jeszcze dobrze nie zdążyłam wrócić, a już chciałam uciekać.
W parę minut po zalogowaniu uświadomiłam sobie, że wszystko się pozmieniało, nawet sam wordpress.
Po zaktualizowaniu wtyczek i wszystkiego ujrzałam kompletną masakrę, uniemożliwiającą pisanie.
Mało brakowało, a uznałabym to za przeznaczenie, machnęła ręką i darowała sobie powroty.
Ale… może jednak to nie takie złe?
Poczytałam, poczytałam… przyjrzałam sie… i po piętnastu minutach doszłam do wniosku, że to coś cudownego – tyle że zupełnie nie pasującego do moich prymitywnych potrzeb. I że jak dla mnie to jest nawet gorsze niż “ZŁE”, bo całkowicie uniemożliwiające pisanie w formie, którą lubię.
Na szczęście okazało się, że te dobrodziejstwa nowoczesności nie są obowiązkowe, i można zostać w komfortowej strefie kamienia łupanego.
Wróciłam do jaskini i poczułam się lepiej… na moment.
Szybko mi przeszło, bo zorientowałam się, że wszystkie te szkice i posty, które naskrobałam w czasie mojej nieobecności (nie było ich zbyt wiele) gdzieś przepadły.
Z tego co pamiętam nie były specjalnie ciekawe.
Ot, trochę biadolenia o tym, że czuję słabą potrzebę napisania czegoś – nie dość silną, by pomyśleć, zaplanować, zrealizować, dopieścić, skończyć i opublikować; dość silną, by skrobnąć byle co, byle jak i porzucić w połowie szkicu.
Ale… był też jeden – dałabym sobie paznokcie poobcinać, że był jeden prawie skończony, podsumowujący moją nieobecność i snujący bladą wizję powrotu, pisany na fali dyskomfortu, związanego z nowo zyskaną świadomością, że ktoś na coś czeka.
Długo tu nie zaglądałam. Naprawdę długo.
Odkąd przepadłam, przeczytałam jeden komentarz – akurat był najświeższy w momencie, kiedy weszłam sprawdzić, czy wiatr tu hula.
Ktoś napisał, że ma nadzieję, że jeśli wrócę, to nie zacznę pisania od skasowania wszystkiego, co wstawiłam tu wcześniej.
W tamtym momencie ten pomysł wydał mi się na tyle absurdalny, że chciałam zapytać, skąd się wziął… jednak próba logowania nie zakończyła się sukcesem, a mając w perspektywie szukanie hasła i dumanie, jak też mogło brzmieć – dałam sobie spokój.
A teraz? Już mnie nie korci, żeby pytać.
Przypomniało mi się, że w złotych czasach blogowania to był standard: obok pamiętników-widm, na których wisiało zaledwie kilka wpisów z pomysłami/planami na to, co w przyszłości pojawi się na stronie… byli też ludzie, którzy wracali, ale zaczynali swój powrót od całkowitego odcięcia się od tego, co wypisywali wcześniej.
Irytujące, ale poniekąd zrozumiałe, zważywszy na to, że większość blogów pisały osoby nastoletnie: a jak człowiek mając tych naście lat pisze co myśli… potem na jakiś czas to porzuca i wraca, to dość łatwo o zażenowanie i poczucie, że to wszystko już nieaktualne i pisane przez jakiegoś na wpół obcego kosmitę, z którym już nie chcą być utożsamiani.
Tyle tylko, że ten ruch eliminował wszystko, co było fajne w takim pamiętniku… i tych najbardziej zatwardziałych czytelników, którzy najpierw przyzwyczajeni do treści w jednym stylu potem pogodzili się z oczekiwaniem na powrót, który mógł nigdy nie nastąpić… a potem dostawali coś zupełnie innego, nowego i już niekoniecznie odpowiadającego ich gustom.
Wszystko to w mikroskali: kilkudziesięciu czytelników w okresach największej świetności… kilku oczekujących… kilku nowych, którym odpowiadały odpowiadały świeże treści.
Nie wiem, jak to wygląda w skali makro – czyli w kontekście osób, które miały liczne rzesze czytelników i naprawdę popularne strony. Niewiele takich śledziłam, a z tych, na które zdarzało mi się zaglądać nikt nie znikał (zresztą czemu miałby: przy dużym ruchu dość łatwo zrobić sobie z tego istotny i do pewnego stopnia dochodowy element życia… – porzucanie czegoś takiego, to nie takie hop siup i spontan, który “jakoś tak wychodzi”, tylko konkretna decyzja: bardziej przemyślana i raczej związana ze zmianą lub trwałym porzuceniem niż odpuszczeniem na jakiś czas, bo “coś tam”).
Wydaje mi się, że działałoby podobnie: tak, jak w skali mikro z kilkudziesięciu odwiedzających zostałoby kilku, tak z setek tysięcy zostałoby kilka. Więc… chyba żadna różnica. Przynajmniej patrząc na to pod kątem relacji autor-blog.
Zaczynam mieć wrażenie, że z lekka bredzę.
Więc chyba jesteśmy w domu!
Nie byłam nastolatką, kiedy pisałam poprzednie wpisy i chyba jakoś drastycznie się nie zmieniłam (chyba).
Nie czuję potrzeby usuwania czegokolwiek, chociaż… ten wpis o “Mein kampf” wiszący tu jak wizytówka miesiącami średnio mi się podoba. Świadomie bym tak tego nie zostawiła, ale nie miałam pod ręką nic skończonego (w okresie, kiedy jeszcze dość regularnie zaglądałam, już nie pisząc – żeby pogapić się w biel ekranu i dojść do wniosku, że “chyba jednak nie…”), więc tak sobie wisiał, dając do zrozumienia każdemu przypadkowemu gościowi, który spędził tu zapewne około pięciu sekund, że serwuję tu klimaty neonazi.
Byłoby znacznie łatwiej uznać, że odpuszczam i nie mam już ochoty tego robić.
Mogłabym zwalić odpowiedzialność za tę decyzję na czynnik zewnętrzny, na który nie mam wpływu i nie dumać, czy bardziej chcę czy nie.
Bo dumałam nad tym od dawna – może niezbyt często i intensywnie, ale jednak. Bez żadnych wniosków i decyzji.
Póki pisałam, pisałam głównie na fali chęci dokończenia czegoś… rozdrapania jeszcze tego… i tamtego… zanim zapomnę, co miałam na myśli. Przestałam i zostały już tylko zrywy: tu czy tam trzeba było na coś czekać, albo przy wykonywaniu jakichś względnie monotonnych czynności moje myśli zaczynały wędrować w kierunku pomysłów na to, o czym mogłabym napisać, czasem nawet szkiców… nigdy nic z tego nie wyszło.
W miarę jak zbliżał się termin ważności domeny i hostingu (w ciągu ostatnich paru dni) dojrzewałam do decyzji o puszczeniu tego wszystkiego w diabły.
Dzień przed uznałam, że chyba jednak szkoda… ale potem okazało się, że mój cudowny bank obsługuje przelewy chyba tylko w wybrane dni robocze między godziną 11:00 a 11:05 – a był długi weekend majowy.
Zostało jeszcze parę dni do ostatecznie-ostatecznego terminu, po którym domena wróciłaby na rynek (wątpię, żeby rzuciło się na nią stado chętnych), a dane przepadły. Nadal nie byłam pewna.
Postanowiłam dać sobie szansę i sprawdzić, czy w ciągu tych paru dni zdołam napisać coś na tyle sensownego, by poczuć, że było to warte czasu, spędzonego nad klawiaturą.
O ludzie drodzy… już to, co publikowałam czasem było… eww.
Po przerwie przeszłam samą siebie w beznadziei. Nic z tego, co napisałam nie nadawało się do niczego, a każda kolejna próba frustrowała mnie bardziej. Do pewnego momentu. Ale potem… uuu, ale potem ?
No w końcu! Czekałam :D