Walentynki to mój ulubiony dzień na oglądanie “Pikniku pod Wiszącą Skałą”. Nie wiem, kiedy to się zaczęło… prawdopodobnie czternastego lutego któregoś roku, kiedy to telewizja zdecydowała się puścić ten film. A może rok później?
Kluczowe dla fabuły wydarzenia dzieją się właśnie w Walentynki, więc to mogła być całkiem chętnie wybierana pozycja, póki światowa kinematografia nie miała do zaoferowania zbyt wielu utworów okolicznościowych…
Ten wpis, który przez moment miał szansę być “okolicznościowym”, ale (jak zwykle) nie dokończyłam go na czas, a na blogu pojawiło się “Nienawidzisz Walentynek czy…?” – później, przez jakąś godzinę występował tam w roli jednoakapitowej dygresji, którą ostatecznie usunęłam, stwierdziwszy, że zasługuje na więcej i poczeka.
Poczekał, poczekał i doczekał. Zresztą 12.04 to prawie jak 14.02…
Uwielbiam ten film, chociaż nawet nie jestem pewna, czy go lubię.
W pewnym sensie to mój ulubiony film – może nawet bez pewnego sensu, ale nie umiem tego stwierdzić. Nigdy nie udało mi się go obejrzeć obiektywnie, za każdym razem mam wrażenie, jakbym trochę przenikała do środka (cokolwiek mam na myśli – bo nawet nie wiem, czy wiem; wiem tylko, że akurat te słowa najmniej nieadekwatnie to oddają), a fabuła przestaje mnie obchodzić.
Znam ją, bo trudno po tylu seansach i lekturze książki trudno byłoby nie znać, ale czasem gapię się w ekran; słucham i oglądam, jakby nic się nie działo.
Jako wytrawny koneser literatury lubię sobie kupić/wypożyczyć książkę tylko dlatego, że podoba mi się okładka.
Właściwie to lubiłam.Teraz rzadziej to robię, bo od jakiegoś czasu mam fazę zainteresowania XX-leciem międzywojennym i wszystko, co nie jest z nim związane jawi mi się jako marnotrawstwo (przynajmniej jeśli chodzi o literaturę; i filmy; i muzykę… właściwie, to nawet obrazy zaczęłam przeglądać; i zdjęcia) ale swego czasu, jak wiedziałam, że kroi się jakieś dłuższe oczekiwanie na coś, brałam to, co było niedrogie i miało obiecującą okładkę, bo wcześniej zastanawianie się nad autorami i przeglądanie opisów na obwolutach zajmowało mi więcej czasu (zanim coś wybrałam) niż przeczytanie książki.
Chyba nigdy nie poczułam pełni tak niesamowitego, intelektualnego rozkwitu, jak wtedy, gdy w okolicach setnej – może nawet sto pięćdziesiątej strony – zaczęłam mieć dziwne wrażenie, że jakby skądś znam tę historię… i dopiero wtedy przyjrzałam się okładce – to był “Piknik pod Wiszącą Skałą”, miał nawet zdjęcie z filmu na okładce.
Potem trochę żałowałam, że ją kupiłam, bo koleżanka dorwała jakieś dziwne, bogato ilustrowane wydanie, które było pod wieloma/wszystkimi względami fajniejsze od mojego pociągowego wydania za sześć złotych, ale dość szybko mi przeszło, jak przypomniałam sobie, że nie lubię takich eleganckich książek, co to jak się je sosem pomidorowym upapra to żal bierze, a nie się-chusteczkę, żeby powycierać i stwierdzić, że oto stworzyłam historię: ktokolwiek weźmie tę książkę do ręki po mnie, będzie wiedział, że miała do czynienia z chamem.
Jeśli zaś chodzi o “Piknik…”, to dorwawszy się do internetu byłam zachwycona tym, że nie mnie jedną ta historia zelektryzowała do tego stopnia, że zastanawiałam się nad nią dłużej niż kwadrans po przeczytaniu.
(Chociaż jednak większość tego przyszła po lekturze cudzych przemyśleń i wniosków, nie samej książki)
Opinie obcych ludzi jak to opinie obcych ludzi – nie interesowały mnie dopóty, dopóki nie zechciałam wyrazić własnej. A wtedy nie chciałam.
Podobało mi się to, że jacyś wariaci pojechali do miejsc, w których kręcono film, próbowali odtwarzać opisane tam wydarzenia, a nawet trzepali jakieś archiwalne gazety w poszukiwaniu jakichkolwiek wzmianek o zaginionych dziewczętach i nauczycielce.
Zdziwiło mnie to, że – z tego, co zapamiętałam – wszyscy utrzymywali, że główną bohaterką była Miranda.
Wydawała mi się drugoplanową bohaterką, na dodatek zupełnie bezbarwną i kompletnie niezaangażowaną w cokolwiek. Zapewne miała być taka mistyczna, eteryczna, efemeryczna i pewnie-jeszcze-jakieś-szykowne-słowo – ale to chyba nikogo nie czyni z automatu głównym bohaterem.
Podczas kilku pierwszych seansów wręcz jej nie znosiłam – jej niby-przyjaciółka, olana przez rodziców adopcyjnych boi się, że skończy na ulicy, bo wywalą ją z pensji (szkoły) na zbity pysk za niepłacenie rachunków, a ta pinda pitoli jej o swojej cudownej, bogatej rodzinie, do której już niebawem powróci; że będzie musiała się z nią pożegnać, ale może kiedyś ją odwiedzi (niby jak? miałaby zasuwać przez Australię pieszo, bez grosza przy duszy, bez żadnych “życiowych” umiejętności, u progu XX-wieku, żeby ją “odwiedzić”?!). Nosz jakiś podły, pusty, bezduszny, tępy babsztyl a nie mistyczna istota.
Potem zwróciłam uwagę na to, że właściwie nic nie świadczy o tym, że Miranda BYŁA przyjaciółką Sary. Sara była przyjaciółką Mirandy i była w niej zakochana w (raczej) aseksualnym sensie; wyraża się o niej z uwielbieniem, Miranda o niej z lekceważeniem i litością.
Przy którymś z kolejnych zastanawiałam się, czy ona w ogóle zna jej sytuację podejrzewając, że może źle to wszystko zrozumiałam i ona o niczym nie wie, bo Sara jej o tym nie mówi… ale z książki wynika, że raczej wiedziała – a na pewno miała wszelkie podstawy, by się tego domyślić. I domyśliłaby się, gdyby Sara była dla niej istotna – że raczej nie była; bo miała uwielbienie wszystkich, nie tylko Sary; to może i “nie wiedziała”, ale i tak wydaje mi się to mniej prawdopodobną opcją.
No żeby część czytelników/widzów… żeby “większość” – ale nie. Prawie wszyscy widzą Mirandę jako cudo i główną bohaterkę, mimo że nawet epizodycznie pojawiający się tam ogrodnik ma ciekawszą osobowość niż ona.
Chyba, że obsesja Michaela na jej punkcie jest aż tak sugestywna dla odbiorców, że tylko jakieś przysypiające nad tą historią ćwoki bez kontaktu z rzeczywistością skłaniają się ku czemuś innemu…
O ile to się w ogóle kwalifikuje na “obsesję” – bo to słowo podchwyciłam chyba w którejś z dyskusji.
Nie odbierałam tego w ten sposób. Jego zachowanie mieści się w moich granicach nieoczekiwanej czy nienaturalnej reakcji:
? widzisz kogoś, kto Cię zachwyca;
? myślisz sobie, że można by się było w nim/niej zakochać;
? ten ktoś ginie w niewyjaśnionych okolicznościach i może gdzieś umiera z pragnienia i wyczerpania
– przeszukiwanie okolicy do upadłego w ciągu kilku dni, kiedy istnieje jeszcze spora szansa na to, że ten ktoś gdzieś upadł albo się zgubił i czeka na pomoc, bo nie może się ruszyć, albo jest ranny i umiera to chyba nie-dziwna-reakcja? Nie byłoby nią nawet, gdyby dotyczyło nigdy wcześniej nie widzianej osoby.
Zresztą… przecież ludzie to robią. Nie tak znowu rzadko. Wszyscy cierpią na obsesje? Zdrową reakcją byłoby “zaginęły? no cóż, życie toczy się dalej, niech se zdychają, nawet się nie rozejrzę“?!
Nie wpadłam na to, że zaginięcie trzech kobiet, wywiezionych w australijski busz, w zupełnie nieznane sobie środowisko jest czymś niezwykłym (przecież nie pochodziły stamtąd, a ich codzienność ograniczała się do terenu szkoły, a jej mury prawdopodobnie nie były jedyną barierą, oddzielającą je od rzeczywistości).
Nauczycielka mogła mieć nieco większe doświadczenie, ale nie jest powiedziane, że miała.
Odludny teren, mnóstwo jaskiń, czort wie czego jeszcze… jedna uciekła przerażona, drugą znaleźli w jaskini – założyłam, że dziewczyny zaginęły w jaskini , do której wlazły, bo dostały udaru, a nauczycielka przepadła… gdzieś – nie padają żadne konkretniejsze wskazówki niż to, że zdjęła gorset i szła w kierunku góry.
Czy Sara nie jest główną bohaterką?
W pierwszych latach trzymałam się uporem szaleńca i za każdym razem miałam nadzieję, że Sara jednak pojedzie na piknik, albo że Albert jakimś cudem znajdzie się w szkole, odnajdzie ją i ta biedna dziewczyna nie straci wszystkiego… ale zawsze traciła. Potem olśniło mnie, że nawet gdyby pojechała i przeszła tamtą ścieżką razem z pozostałymi dziewczynami, to brat pewnie i tak by jej nie rozpoznał.
Od początku wszyscy mają ją trochę (lub bardzo) w dupie.
Zaczyna się sceną, w której jasno widać, że Miranda ma ją gdzieś – może była dla niej uciążliwa, a może po prostu ma ją gdzieś… I raczej to drugie, bo wszystko, co później mówi na jej temat oscyluje w granicach lekceważenia i litości.
Ta stara małpa wyżywa się na niej, bo… bo może? “nieświadomie” odbiera jej szansę na odnalezienie brata, kiedy chce “tylko” złamać jej serce, upokorzyć, zranić i przygotować ją na bycie workiem treningowym dla wszystkich małp, które traktowały ją okropnie już wcześniej i nagle mogły rozwinąć skrzydła, bo nie dość, że jedyna litująca się nad nią znikła, to jeszcze dyrektorka pobłogosławiła wykręcaniu jej sadystycznych numerów.
Potem odbiera jej wszystko, kiedy to biedne dziewczę już czuje, że wszystko straciło…
Ta druga zołza się nad nią znęca. Kiedy Mili znajduje ją związaną i wystawioną na pośmiewisko, pojawia się iskierka nadziei, która natychmiast gaśnie, bo Milli to ciepła klucha, która mimo chwilowego zrywu też ma ją w dupie i nie żywi wobec niej nawet grama sympatii.
Przez cały film, z każdą sceną jest coraz gorzej i gorzej… aż nie zostaje nic – Sarze.
Film byłby idealny, gdyby nie wycięto oryginalnego zakończenia; zostano przy krótszej i bardziej enigmatycznej wersji, pozbawiając ją mniej urokliwego aspektu obłąkania. Podoba mi się bardziej, kiedy go ma, najprawdopodobniej tajemniczość > psychodela.
Chociaż… właściwie nie wiem; chyba nie mam zdania. Wydaje mi się, że niedobór psychodeli sprawił, że film zyskał spore grono fanów, których by nie miał, gdyby był równie mroczny jak książka.
Pod wieloma względami wolę książkę (choć czytałam ją tylko raz, jakieś dziesięć lat temu), ale to do filmu wracam.
Tak wżarł się i wrósł w “moje” Walentynki, że ciężko mi spojrzeć na niego przez pryzmat filmu, który miałabym ocenić – stąd moje skupienie na historii, nie na dziele.
Nie wyobrażam sobie, że mogłabym przestać go oglądać, za bardzo go chcę – “lubię” byłoby nieodpowiednim słowem.
Za jego sprawą Walentynki kojarzą mi się z koszmarną samotnością i rozpaczą… której nigdy nie czułam.
I złością, że wszyscy nadal mają w dupie cholerną Sarę… która JEST główną bohaterką filmu.
Dawno nie oglądałam tego filmu, musiałam obejrzeć jeszcze raz. A potem musiałam poszukać “Niewinność” z 2004, żeby sprawdzić czy rzeczywiście mają ze sobą coś wspólnego. Akcja obu filmów rozgrywa się w szkołach z internatem, oba zawierają nierozwiązaną tajemnicę, w obu jest trzymająca w napięciu, choć powolna akcja i niepokojąca muzyka, wreszcie nawet w recenzji “Niewinności” ktoś porównał oba dzieła, więc nie tylko ja mam takie wrażenie. Jak go pierwszy raz zobaczyłam, to wydał mi się dość nudny i o niczym, chociaż wizualnie piękny. Teraz z fascynacją obejrzałam ponownie. Tutaj znalazłam z angielskimi napisami: https://www2.putlockertv.to/watch/innocence.9ov9n/p888o6