Tajemnicą pozostanie, co dokładnie miałam na myśli, próbując sklecić to pytanie: póki pamiętałam, jak dokładnie miało brzmieć, każde kolejne podejście zdawało się robić krzywdę gramatyce… a potem zasnęłam, zapomniałam i uczepiłam się ostatniej wersji. Może jest najmniej zła, a może to wszystko jedno, co sobie tam wkleiłam.
Nie wiem, czy te stworzenia robią to, na co wygląda, że to robią, ale odkąd odkryłam darmowe stocki, zaczęłam podejrzanie często wpadać na zdjęcia bzykających się zwierząt. Nie wiem, czy istnieje na nie AŻ TAKI popyt, czy to dzieła jednego pasjonata, ale czego bym nie wyszukiwała (chyba poza krajobrazami, za którymi rzadko się rozglądam), w końcu trafiam na fotkę bzykających się owadów. Co najmniej owadów.
A niech tam. Skoro tak często je wyświetla, to albo ludzie za nimi przepadają, albo algorytm uznał, że to całkiem nieźle trafi w moje preferencje. Wezmę jedno…
Minął ponad rok odkąd zaczęłam pisać i chyba najwyższa pora się z tym pogodzić. Jak skomplikowane może być wybranie tematu i zrealizowanie go w ~tysiącu słowach?
Nie brzmi jak zadanie nie do wykonania a jednak ewidentnie NIE UMIEM tego zrobić.
Nie umiem napisać dobrego posta!
Cały świat pełen tematów, mogę sobie wybrać dowolny i sformułować go tak, żeby dał się ~zrealizować w ustalonych granicach.
I nie umiem tego zrobić.
W rzadkich, bardzo_rzadkich przypadkach wybranie zbyt konkretnego tytułu kończy się pustką w głowie po dwóch akapitach, kiedy to zdaję sobie sprawę z tego, że temat jest wyczerpany i wszystkie kolejne zdania cisnące mi się na palce dotyczą już czegoś trochę/zupełnie innego.
Przeważnie tekst się rozrasta, rozrasta… i nawet nie nadaje do podzielenia, bo wszystkie te, nawet bardzo luźno związane akapity świadczą o tym, że zmierzam do jakiejś konkluzji; czasem mam ochotę się do nich odwołać. Mniej jak krojenie placka, bardziej jak próba rozdzielenia składników w pięć minut po włożeniu do piekarnika.
Próbowałam tego z wpisami dotyczącymi górskich tragedii, teraz (nadal) szarpię się z efektami strumieni świadomości, które popłynęły, kiedy zdecydowałam się poruszyć temat aborcji.
Staram się korzystać z tych przeklętych nagłówków i więcej niż kilka razy próbowałam szkicowania wszystkich elementów, które wydają mi się istotne i warte poruszenia PRZED pisaniem – czyli tym chwalonym zewsząd pisaniu zgodnie z planem, ale przy takich wpisach w ekspresowym tempie tracę zainteresowanie.
Przestaje być fajnie, zaczyna pachnieć “realizacją zadania” i pracą, a nie chcę tego tak robić.
Nie po to założyłam bloga, żeby trzymać się jakichś regułek, ograniczeń ilościowych i nie szaleć z formatowaniem tekstu w momentach, kiedy (teoretycznie) nie jest to konieczne, ale kiedy mam na to ochotę.
I mimo że w dużej mierze “chciałabym” nauczyć się tego, co – o ile pamiętam – nigdy mi się nie udawało (bo nawet moje szkolne wypracowania były trzykrotnie dłuższe niż trzeba i w 90% niezupełnie o tym, o czym miały traktować), by w pewnym momencie móc pomyśleć: “oł łał, nauczyłam się czegoś!“, to za każdym razem uporczywe robienie_po_swojemu okazuje się silniejsze.
No i nie umiem.
Może mogłabym to zrobić – teoretycznie pewnie mogłabym, ale ta opcja wydaje mi się tak smętnym nudziarstwem… że każdorazowo stwierdzam, że jednak nie warto.
A to sprawia, że tracę jedyny sensowny powód istnienia tego bloga.
A co ze szkicami?
Może warto byłoby przy nich aż tak nie gmerać – zawartość jednego z nich właśnie wkleiłam do posta o zaginięciach. Był tam pierwotnie, potem go usunęłam uznawszy za zbędny; z myślą, że może “za jakiś czas” to wykorzystam, ale nie wykorzystałam… ostatecznie uznawszy, że to przecież część tamtego wpisu i tam powinien być.
Tu szkic, tam szkic, tu zanotowanie myśli, tam brnięcie w temat, który idzie mi jak po grudzie, więc przygotowuję się na kończenie go w trzydziestu podejściach… aż magiczna liczba niedokończonych i rozgrzebanych przekroczyła magiczną setkę.
Dobrze byłoby się za to zabrać zanim zupełnie utonę i zgłupieję nie wiedząc, czy się nie powtarzam, albo nie odnoszę do czegoś, czego nigdy nie opublikowałam…
Przynajmniej nie spartoliłam tego o tyle, że starałam się dodawać do szkiców tytuły, więc przeglądając je mniej więcej wiem, o czym mniej więcej traktuje wpis.
Chociaż… właśnie poczułam się zaintrygowana jednym tytułem, kliknęłam… i znalazłam tam coś, co nie miało z nim większego związku.
Ten post jest mieszanką kilku niedokończonych, dawno rozgrzebanych szkiców, które ani nie są dość złe, by je kasować, ani dość ciekawe, by próbować je kończyć po kolei (czy to teraz czy kiedykolwiek później). Część przemyśleń sprzed ośmiu miesięcy, część sprzed czterech, trochę nawet sprzed roku – pozlepiane teraz w duchu szczytnej idei recyklingu i na_wypadek_jakbym_kieeedyś_pożałowała_że_to_wywaliłam…
Nie mam ochoty na interakcje z innymi blogerami!
Totalne zero, nic, null, nigdy – myślałam, że przyjdzie, ale nie przyszło.
Tu poczytam, tam poczytam – bo momentami zaczynam zaglądać tu i ówdzie: nie za często i w niezbyt wiele miejsc, bo ciągle sobie powtarzam, że na takie rzeczy przyjdzie czas jak przestanę tonąć w szkicach, wśród których nic nie mogę znaleźć.
Bo, co jak co, ale w czytaniu łatwo utonąć, jeszcze łatwiej nabawić się niecnych myśli typu “ooo, a to mi przypomina, że miałam napisać o…” lub “ooo, też chcę o tym napisać!” i zaraz mi się z tego zrobi dwieście, trzysta… przy czym będę je kończyć jeszcze rzadziej niż teraz
Nie wpadłam na to, że całą przyjemność z czytania blogów szlag trafi, jeśli przyłączę się do grupek.
Nie mam ochoty na komciowanie kogokolwiek. Dosłownie N I K O G O – no chyyyba, że trafiłaby się szansa na rozkręcenie jakiejś fajnej chryi, ale aktualnie nie mam ku temu ani ochoty, ani sposobności… choć zapewne gdyby była ochota to i sposobność by się znalazła.
Żałuję, że nie uciekłam stamtąd zanim mnie siłą wywalili, bo powidoki po pozytywnym zakręceniu mam do tej pory. Wszędzie widzę podkupione klaki i wymieniaczy komciów. A jak to wszystko nawet nie jest prawdziwe, to mnie się nie chce. Obejdzie się to bez mojego udziału, choć umieram z ciekawości, jakim cudem ci ludzie dalej to ciągną i jeszcze nie zaliczyli załamania nerwowego.
Nie sądzę, żebym podołała fizycznie, ale kopanie rowów w palącym słońcu wydaje się być mniej wyczerpującym zajęciem niż klepanie pozytywnie wykręconych komci. Dla mnie – nie wiem, jak z nimi. Może im jest łatwiej? Może oni faktycznie SĄ aż tak pozytywnie zakręceni i entuzjastyczni… choć wydaje mi się to zupełnie niemożliwe. Może część?
Może. Ale tysiące ludzi się tak “bawi”. A to fizycznie niemożliwe, żeby tysiące blogów w jakimkolwiek momencie zyskało dzięki temu jakąś znaczącą popularność.
Z jednej strony nie mogę wykluczyć, że to moje czarnowidztwo tak się snuje i wszyscy bawią się w szampańskich nastrojach, albo odpuszczają, czując zmęczenie materiału.
Z drugiej trafiłam na parę “wyznań” ludzi, którzy po paru latach ociekania pozytywem uznawali, że już nie dadzą rady, bo i tak większość czasu żarli psychotropy, byle tylko utrzymać uśmiech, a jak już nie musieli stać przed kamerą, czy obiektywem, to robili, co mogli żeby się nie zabić, bo z jednej strony bali się utraty tego, na co tak długo pracowali, i co osiągnęli w dużej mierze dzięki tej wyszczerzonej gębie, a z drugiej tracili poczucie rzeczywistości od całego tego fałszu swojej kreacji.
Nie znam tych ludzi – nawet na tyle, na ile można “znać” kto sobie coś tam pisze, kręci czy foci, bo nadmiar wesołków w feedzie by mnie wykończył, ale to wydawało mi się dziwaczne już wcześniej. To nie ci sami ludzie, więc może i nie te same problemy, ale po zyskaniu tego kontekstu to, co było dziwne i upiorne zaczęło mi się jawić jako kompletny koszmar, upstrzony obecnością jakichś psychopatów, wmawiających wszystkim, że wyleczą problemy psychiczne dobrą dietą i pozytywnymi afirmacjami.
A nie wyleczą, bo nawet gdyby było to możliwe w niektórych przypadkach – nie wiem, może i jest (ostatecznie jak człowiek je byle co i łazi ciągle zgnębiony, to czuje się źle, a jak to zmieni to teoretycznie może poczuć się dobrze… o ile to były przyczyny, a nie skutki czegoś niebezpiecznego, istniejącego i już rozwiniętego) – to na pewno nie w zestawieniu z nakładaniem na siebie ciągłej presji sprawiania odpowiedniego wrażenia, “bo jak nie, to wszystko stracę/zmarnuję”.
Wszystko to na jednej kupie wydaje mi się być przepisem na tragedię. Może nie zbiorową, ale na pewno czyjąś.
Nie mam poczucia, żeby to był jakiś szczególnie ważki problem, ale jest to główna przyczyna mojej niechęci do lektury blogów.
(tzn. tych, na które nie wpadam przypadkowo z googli).
Jakby nie kombinować to źle.
Smętni smęcą a mam własne smęty, więc cudze mnie tak średnio.
Jak pozytywnie zakręceni są tacy serio, to zazdrość mnie skręca, że to nie moja natura. Ale nie wiem, czy to serio, a wydaje mi się, że szanse na to, że nie są znacznie większe niż na to, że tak – a to się robi zbyt nieznośnie smutne.
I tak też, żeby się zbytnio nie przygnębiać – ostatnio spędzam czas wolny czytając o ludobójstwie w Kongo. Niech żyje ma żelazna logika! (przynajmniej póki nie zdechnie… to niech sobie żyje).
Właściwie to w ogóle nic mi się nie chce!
Wychodzi na to, że wrzucenie linka do nowego posta na fanpejdżu kosztuje mnie więcej wysiłku niż brnięcie w nieskończone dumania, które ostatecznie decyduję się posłać w kosmos (ale przy okazji dochodzę do jakichś w miarę interesujących wniosków, więc “powiedzmy”, że poświęcony na to czas nie został w pełni zmarnowany) – bo w dumania brnę, a linków nie wstawiam.
Może czas na kolejną odsłonę eksperymentu?
Właściwie to nie wiedziałam, że go przeprowadzam, ale.
Brak statystyk, martwy fanpage… tygodniowa nieobecność wszystkiego. Ciekawe, co by się stało z blogiem, gdybym wyłączyła widoczność w wyszukiwarkach.
Pisałabym dalej, czy nie?
De qua venisti remanebis blogine?
Cokolwiek to znaczy…