Czy warto ratować idiotów, kiedy w górach nic tylko klapki i frajerzy?

0
(0)

W niemal każdej dyskusji, dotyczącej wypadków w górach i szeroko pojętych sytuacji ekstremalnych pada niemal sakramentalne (zwykle retoryczne) pytanie – czy warto ratować idiotów?

Odnoszę to do wszystkich dyskusji, dotyczących wypadków i wzywania pomocy w górach na przykładzie sytuacji znad Morskiego Oka (26.12.2017)

Nie wzięłam udziału w tych “dyskusjach”, od dawna nie biorę – skoro już się uparłam na pisanie bloga, to trzeba się pożegnać z pisaniem komci w przypadkowych miejscach: jeśli coś nie jest inspirujące, bym zapragnęła poświęcić temu całą notkę i doprowadzić ją do końca, to najwyraźniej nie jest dość istotne, a mój czas niestety nie jest z gumy.

Po pierwsze! – podejrzewałam, że tamtego dnia nad Morskim Okiem musiało się wydarzyć coś “dziwnego” i “innego”, skoro akurat tego dnia aż 45 awanturujących się turystów nagle utknęło i nie było w stanie wrócić na parking o własnych siłach.
zukałam, szukałam i nie znalazłam… do teraz. Z niewiadomych (tak, to na pewno był przypadek!) w większości materiałów zgrabnie pominięto, że rzecz się działa w drugi dzień Bożego Narodzenia. Czy miało to wpływ na tę sytuację?

Zakładam, że tak.

To wyłącznie moje insynuacje: wydaje mi się, że gdybym miała napisać artykuł i przedstawić problem, który występuje stale, ale tego konkretnego dnia eskalował i zamiast dwóch, trzech czy pięciu zabłąkanych turystów zebrało ich się niemal pół setki, to uderzałabym raczej w coś bliższego tonem:

“Elo ziomy, jeśli wybieracie się nad Morskie Oko – liczcie się z tym, że możecie się nie załapać na fasiągi w drodze powrotnej.
Wozy mogą jeździć tamtą trasą tylko do zmierzchu – ostatnie odjeżdżają o 16:00.
To nie są regularne kursy, może się zdarzyć, że wozów nie będzie.
Jeśli wybieracie się w góry, wyjdźcie wcześniej, sprawdźcie pogodę, pamiętajcie o zmierzchu.
Jeśli wychodzicie później – weźcie latarki i gorącą herbatę w termosie.

26 grudnia, w drugi dzień świąt było więcej chętnych niż wozów i nieprzygotowani ludzie nie byli w stanie wrócić – to niemal 10 km nieoświetloną drogą, przez las.
Uważajcie na siebie i dbajcie o Tatrzański Park Narodowy, bo to wy jesteście tam gośćmi.” 

Żaden z tych artykułów nie był utrzymany w takim tonie. Wszystkie uderzały raczej w nutę “napiętnujmy tych konkretnych frajerów, wykpijmy ich jak się da, opieprzmy, potępmy i rzućmy sępom na pożarcie z naszym błogosławieństwem, na pewno będzie to miało zajebiście pedagogiczny wydźwięk w dłuższej perspektywie.
Spoiler alert: to się nigdy nie zdarzyło, takie rzeczy to tylko w mokrych snach sadystów, przyzwyczajonych do tresury przy pomocy kija. Tych, co to nie mogą się nachwalić na jak cudownych ludzi wyrośli dzięki wieloletniej przemocy, poniżeniom i zaniedbaniom ze strony rodziców. Takich, co staną nad trupem i mrukną “no, to teraz będziesz miał nauczkę“.

Dużo, dużo, bardzo dużo opowieści o klapkach na Giewoncie, japonkach na Śnieżce, szpilkach na Gerlachu i próbie wchodzenia boso na Tarnicę.
Dużo, bardzo dużo opowieści o ludziach, którzy wzywali pomocy w sytuacjach, które dla tych, niezwykle doświadczonych wędrowców były nie dość niebezpieczne, by uzasadnić te “żądania” – albo nawet więcej: dość niebezpieczne, by zasadnym było olanie tych ludzi i zostawienie ich na pastwę losu/śmierć.

Ale zastanówmy się na moment:

Nawet GDYBY istnieli ludzie, którzy wydzwanialiby po GOPR i żądali podwózki tu i ówdzie z czystego lenistwa…
No, zastanówmy się: Czy człowiek, który jest skłonny zaryzykować zdrowiem i życiem osób, które mogą być w poważnych tarapatach; ranni, napadnięci, nieprzytomni; angażując służby ratownicze do zapewniania wygody jego rozpieszczonego tyłka ZMIENI swoje postępowanie, bo tabun internautów wyśmieje jego głupotę, słabość i ogólne frajerstwo?

Ktokolwiek w to wierzy? Ktoś serio zadał sobie takie pytanie zanim zaczął się wymądrzać na temat swoich wybitnych osiągnięć w taternictwie?
Nie wydaje mi się.
Przecież to się nie trzyma kupy. Bezdusznie cwaniaczący bezduszny cwaniak nie poczuje się głupim, słabym frajerem tylko dlatego, że komuś nie podoba się jego postępowanie. Tylko go to rozbawi.
Bezduszny cwaniak zachowa się tak, jak nakazuje mu natura. Niewiele może zmienić jego postępowanie, a już na pewno nie zmieni go coś takiego.
Jeśli w ogóle będzie jakikolwiek efekt, to taki, że pełni skrupułów i obaw ludzie, którzy poczują, że są w niebezpieczeństwie NIE WEZWĄ pomocy ze strachu przed “niepotrzebnym” zawracaniem komuś dupy i wyjściem na histeryka, a w konsekwencji stanie im się coś złego.

 Nie widzę w tym żadnych korzyści, zresztą…

Patrząc realnie większość sytuacji, kiedy ludzie wzywają służby ratownicze nie dotyczą bezpośredniego zagrożenia życia lub ryzyka trwałego uszczerbku na zdrowiu.

“Większość” to drobne wypadki, w których ludzie potrzebują pomocy lub czują, że potrzebują pomocy, ale “statystycznie” większości z nich nic by się nie stało, gdyby pomoc nie przyjechała.
Ktoś tam by umarł, ktoś dostałby udaru i skończył sparaliżowany. Jedni czy drudzy zadzwoniliby po kolegę z prośbą o podwózkę do szpitala, zwołali sąsiadów z prośbą o pomoc w wybieraniu wody z piwnicy, albo po chwili szoku i dezorientacji jednak byli w stanie spojrzeć na jakąś sytuację na chłodno i znaleźć rozwiązanie. Ale 95, może nawet 99% wyszłaby z tego mniej więcej cało.

Statystyka statystyką – statystycznie jesteśmy zdrowsi i żyjemy dłużej niż kilkadziesiąt lat temu, bo mamy lepszy dostęp do pomocy medycznej, technicznej i porządkowej. Statystycznie właśnie dzięki certoleniu się z niby-drobiazgami ta jedna osoba na sto (albo więcej) nie traci zdrowia albo życia, bo wzywa pomoc i ją dostaje – a sytuacja okazuje się znacznie niebezpieczniejsza, niż się wydawało.

Hipotetyczna opcja kolegi nie zawsze i nie dla wszystkich jest dostępna, sąsiedzi mogą być niechętni pomocy, a stres, strach lub niewiedza może uniemożliwić podjęcie właściwych kroków.
Realistycznie nawet przy tych “drobnych wypadkach” efekt nie wezwania pomocy i nie zasięgnięcia choćby konsultacji u osoby, która ma większe doświadczenie może być tragiczny. Nie wszystkie telefony na pogotowie czy policję kończą się jazdą na sygnale i wysłaniem pomocy. O tym decyduje dyspozytor – czy wezwanie jest zasadne… czy ma kogo wysłać… czy wystarczy uspokoić dzwoniącego i poinstruować go, co powinien zrobić.

Nie lubię tego pitolenia, które zawsze zaczyna się od oburzenia pt. “z moich podatków…” i szybko przechodzi w wylewanie pretensji o to, że przeznacza się jakiekolwiek pieniądze na pomoc, próby pomocy lub ułatwianie życia komuś POZA MNĄ, ale jeśli już, to wolałabym, żeby z moich podatków pogotowie jechało sto razy do jakichś niby-drobnostek, niż jakby sto osób miało nawet po nie nie dzwonić, żeby “nie marnować sił i środków“, a w rezultacie jedna z nich by umarła, albo została kaleką, wypierniczywszy się na oblodzonych kamieniach nad Morskim Okiem.
Przecież to nawet nie są kwestie moralne – ekonomicznie ocalony, żywy i zdrowy (lub chociaż zdrowszy niż mógłby być bez pomocy) człowiek jest bardziej opłacalny.

Zresztą nie dotyczy to tylko publicznych pieniędzy. Te same argumenty padają w kontekście dobrowolnych składek z prywatnych pieniędzy

Akcje ratownicze w górach (czy to Sudety, czy Himalaje) wyzwalają w wielu ludziach niesamowite emocje.
Nie wiem, co sprawia, że akurat ta dziedzina wyzwala w ludziach AŻ TAKĄ, niespotykaną nigdzie indziej namiętność.
Nie można powiedzieć, by inne tematy były zaniedbywane, ale GÓRY – ach, góry, wspinaczka, zdobywanie szczytów… aktywuje prawdziwą furię.

I widok tych koni, ciągnących wozy czy sanie na trasie do Morskiego Oka...

Tych, które cierpią przy tym znacznie mniej niż przeciętny kurczak na drodze do supermarketu, a mają 1000000000% więcej obrońców, zatroskanych ich losem. Nie wiem, czemu domniemane cierpienie koni jest bardziej wzruszające niż faktyczne cierpienie kurczaków – bo je widać? Czemu są istotniejsze od jakichś obsranych chabet, wykupywanych z transportów na mięso? Koń jest koń – żywa istota, czuje i cierpi, anonimowa chabeta z wyrokiem śmierci jest w znacznie gorszej sytuacji niż koń, który ma opiekuna, któremu zależy choćby na tym, żeby na nim zarabiać, bo zamęczenie go i przedwczesna śmierć będzie nieopłacalna.

Jakby ktoś mimo wszystko nadal nie wiedział, do jakiej sytuacji się odnoszę:

Nad Morskim Okiem dzień jak co dzień – napływ turystów: część z nich podeszła na własnych nogach, część skorzystała z kontrowersyjnego, konnego transportu.
Część osób z tej drugiej grupy (najczęściej mowa była o jednym mężczyźnie, który wybrał się tam z żoną i małym dzieckiem) nie było przygotowanych na pieszą wędrówkę powrotną, a na miejscu dowiedzieli się, że dla nich miejsca w saniach już nie ma i będą musieli zasuwać z buta. W zimie, w mrozie, na – ujmijmy to – nie najtrudniejszej, ale nieznanej sobie trasie (którą prawdopodobnie nigdy wcześniej nie szli).

Fakt, że raczej trudno się tam zgubić – faktem jest też to, że i na takich pozornie łatwych trasach zdarzają się wypadki. Statystycznie znacznie częściej ludziom, którzy nie są na to przygotowani ani mentalnie ani fizycznie.
Zachowanie w/w mężczyzny pozostawiało wiele do życzenia (jeśli faktycznie wyglądało to tak, jak przedstawiano w mediach – podobno były jakieś wrzaski, wyzwiska i groźby).
Owszem – ci ludzie mogli przewidzieć, że część z tych, którzy przebyli pieszo tamtą trasę zechcą się załapać na podwózkę w drodze powrotnej.
Owszem – ci ludzie mogli przewidzieć, że potrzebują trochę więcej jedzenia, gorącej herbaty w termosie i może jeszcze sanek – żeby móc pociągnąć za sobą dzieciaka… bo trzyletnie dziecko po męczącym dniu NIE ZDOŁA przejść takiego dystansu, a nie każdy ma kondycję, która umożliwiłaby niesienie ~15-kilogramowego dziecka przez kilkanaście kilometrów.

Nie przewidzieli. Mieli problem. Nie znajdowali się w stanie bezpośredniego zagrożenia zdrowia czy życia w momencie, kiedy rozkręcili awanturę.
Może daliby radę i przypłacili całą “przygodę” odrobiną zakwasów. A może by nie dali – nieprzygotowani do długiego, zimowego spaceru ludzie z marną kondycją, z małym dzieckiem, po zmroku, niekoniecznie świadomi, gdzie mają iść…

Może już wtedy wiedzieli, że nie dadzą rady i gdzieś na tej trasie mogą mieć problem? Może ktoś źle się czuł i nie chcieli się rozdzielać?
Może są rozpieszczonymi frajerami bez kondycji, którzy nie wiedzieli, w co się pakują i nie chciało im się zasuwać na nogach?
A może nie byli w stanie tego zrobić? Może znalazła się tam jakaś porzucona przez znajomych, którzy załadowali się wcześniej na wozy ciapa, która nie polazłaby nigdzie po ciemku i sterczała tam, póki nie zamarzła?

Kto jak kto, ale nieprzygotowany fizycznie, niedoświadczony, zdenerwowany, zmęczony, głodny, spragniony człowiek, próbujący dotrzeć w nocy do parkingu jest znacznie bardziej zagrożony jakimś trudnym do przewidzenia wypadkiem niż osoba, która pewnego śnieżnego wieczora zasuwa sobie z Morskiego Oka do Zakopanego.

Może i ryzyko, że tamtym ludziom w czasie tego dłuższego, nieplanowanego spacerku coś mogłoby się stać BYŁO minimalne. Tak maleńkie, że niemal niedostrzegalne gołym okiem.
Przyzwoity człowiek w pełni sił, z minimalnym rozeznaniem i średnim przygotowaniem – taki, któremu nic nie dolega nie zachowałby się tak jak oni w takiej sytuacji, polazłby na piechotę i tyle (chyba, że ktoś tam faktycznie mocno niedomagał) ALE czy osoba, która potrzebuje podwózki na trasie do Morskiego Oka jest zdolna do realistycznej oceny swojej sytuacji?  Czy w można mówić o choć minimalnym rozeznaniu?

Może byli przerażeni wizją całonocnej wędrówki? Może panicznie się bali ciemności w lesie?
Może zupełnie nic... a może jednak coś.
Może byli po prostu leniwi. A może spełniali swoje marzenie o zimowej wyprawie tam – ze świadomością, że własnymi siłami tam nie dotrą, ale dzięki podwózce wszystko będzie w porządku.
Czy zostali poinformowani o tym, że podwózka w drodze powrotnej odbywa się na zasadzie “kto pierwszy, ten lepszy” a nie “jak będzie więcej chętnych niż miejsc, to poczekamy aż podjedzie kolejny wóz“?

Jeśli BYLI, zdecydowali się podjąć to ryzyko, a potem zaczęli wysuwać żądania to pies ich drapał – zasługują na krytykę; nie na aż takie gromy, jakie się na nich posypały, ale jednak.
To ziarenko wątpliwości to dla mnie dość, by nie otwierać gęby i nie mieszać ich z błotem nawet w myślach.

Zresztą… To trasa turystyczna, nie dziki Ural. Jak rzeczywistość pokazuje, że takie informacje są potrzebne, to powinny się tam znaleźć. Jeśli się okaże, że to nadal za mało, to stworzyć miejsce pracy dla ciecia z latarką, który będzie odprowadzał największe niemoty z Włosienicy na parking bliżej cywilizacji.

Nie wątpię, że istnieją ludzie “skłonni” wzywać GOPR czy policję do jakiejś kompletnej dupereli, z którą doskonale poradziliby sobie sami, ale “płacą podatki, nigdy nie korzystali to zadzwonią po darmowe taksi, hue hue“.

Słyszałam takie teksty i opowieści, ale o ile mi wiadomo żadna z tych osób niczego takiego nie zrobiła, ograniczali się do gawędzenia o tym, że byliby “skłonni” to zrobić gdyby… może… kiedyś… coś tam… ale tak naprawdę to nie.
Może są i tacy, którzy to robią.
Może się mylę – nie mam wrażenia, żeby to była jakaś przesadnie liczna grupa.

Ale nawet gdyby była liczna… jeśli na szali mamy możliwość pojawienia się bonusowego trupa, bo ktoś jednak nie “da rady” i wbrew wszelkim salomonowym ocenom naprawdę JEST w sytuacji bezpośredniego zagrożenia zdrowia lub/i życia to nie można bredzić o NIE RATOWANIU, bo coś-tam.

Wiem, że są ludzie, którzy wzywają pomocy ilekroć poczują się zagrożeni, a czują się zagrożeni w różnych, niezbyt ryzykownych sytuacjach (i jest to kwestia kilku razy w życiu).
Najliczniejszą grupą – przynajmniej w moim otoczeniu – są debile, którzy nie zadzwoniliby po pomoc ani nie poprosili o nią choćby nie wiem co.
Bo się wstydzą, wychodzą z założenia, że MUSZĄ ponosić najgorsze konsekwencje i pakują się przez to w jeszcze większe kłopoty.

Nakręcanie takich sytuacji, jak ten medialny i społecznościowy lincz na turystach spod Morskiego Oka czy wcześniej – o turystkach, które nie były w stanie samodzielnie zejść z Babiej Góry kilka miesięcy wcześniej tylko utwierdza ludzi w przekonaniu, że nie powinni prosić o pomoc, kiedy czują się zagrożeni.
Po tych pozbawionych skrupułów spływa to jak po kaczce.
Niczego nie uczy tych, którzy czegoś nie wiedzą.
Ostatecznie jest nie tylko bezsensowne, ale i szkodliwe.

I to ci, którzy się do tego przyłączają są prawdziwymi idiotami pozbawionymi wyobraźni, doświadczenia, rozumu, nieodpowiedzialnymi i szkodliwymi pajacami – którym życzyłabym tego samego, co fundują innym… gdyby nie to, że takie postępowanie świadczy o tym, że TO jest jedyny język jaki rozumieją (przemocy i zastraszenia).
To poniekąd wyjaśnia, dlaczego tak często mają problemy z polskim.

To wciąż nie powód, by ich nie ratować, kiedy będą potrzebować ratunku. Ani żeby wyzywać ich od idiotów, którzy sami się prosili, kiedy stanie im się krzywda.
Ale póki co nic im nie jest, więc przesyłam im prosto z serca pewien soczysty czasownik w liczbie mnogiej, z zaimkiem. Bo SĄ idiotami.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 0 / 5. Wyniki: 0

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.