Czemu to zrobili Jo Ferguson?

4.2
(5)

Od momentu, kiedy po raz pierwszy o niej usłyszałam minęło prawie dziewięć miesięcy. Nie wiem kim była, nie wiem jaka była. Przypadkiem trafiłam na artykuł o jej śmierci, potem znalazłam drugi, trzeci, dziesiąty…
Chyba nic nigdy nie wypruło ze mnie resztek nadziei tak skutecznie, jak ta lektura.

Kilka razy zabierałam się za ten post… rezygnowałam, próbowałam znowu, zmieniałam temat i wracałam, bo nie dawało mi to spokoju. I chyba już nie da.

Jo była cenioną stylistką i rozpoznawalną twarzą w swojej rodzinnej Australii.

Pracowała też jako dziennikarka i pisywała dla popularnych magazynów modowych.
Na imponującej liście jej klientów znalazły się Rihanna, Taylor Swift, Fergie i wiele innych pierwszoligowych gwiazd, światowego formatu; zbierała znakomite recenzje.

Miała znanych przyjaciół, obracała się w środowisku osób, które budziły zainteresowanie mediów – więc siłą rzeczy czasem pojawiała się w tzw. “rubrykach towarzyskich”, ale sama chyba nigdy nie miała “ambicji celebryckich” i nie zabiegała o to, by o niej pisano.

Nawet wręcz przeciwnie: bardzo aktywnie się temu sprzeciwiała.
Była w kilku związkach, które budziły zainteresowanie mediów. Po jednym z rozstań (które polegało zdaje się na tym, że gość ją po prostu rzucił z dnia na dzień) bardzo rozpaczała i długo nie mogła dojść do siebie (oczywiście tamtejsza prasa bulwarowa jej nie oszczędziła, pisali wtedy o niej).
Jak już wyszła na prostą (i chyba nawet zaczęła się spotykać z kimś innym), zgodziła się na wywiad, w którym opowiadała o tym, jak udało jej się podnieść po tym załamaniu, że wtedy to był dla niej koniec świata, ale teraz znowu ma nadzieję, że będzie dobrze.

No a potem przeczytała swoje, elegancko skrojone wypowiedzi, z których wynikało, że nadal kocha tamtego gościa, non stop myśli tylko o nim i wciąż rozpacza.
Jo poczuła się zdradzona i ośmieszona, stwierdziła, że już w ogóle nie chce mieć do czynienia z ludźmi, którzy są skłonni tak ją potraktować w imię nakręcenia ploty, i że to jest koniec: nie udziela już żadnych wywiadów, nie chce się widzieć w pisemkach plotkarskich, nie ma na to siły, nie jest zainteresowana, niech sobie znajdą inne tematy.

W 2016 roku Jo spadła ze schodów.

Była wtedy sama w domu. Doznała poważnych obrażeń: poobijała się, połamała, poraniła.
Po upadku straciła przytomność i leżała tam przez wiele godzin, tracąc krew. Przyjaciółka znalazła ją tam i wezwała pomoc w momencie, kiedy Jo była już o krok od śmierci.

Została przewieziona do szpitala, gdzie przeprowadzono transfuzję. Straciła mnóstwo krwi.
Niestety w czasie przeprowadzania ratujących życie zabiegów przez pomyłkę podano jej krew niewłaściwego typu.
B+ zamiast A+.

Wypadek był poważny. Jeszcze przed wypadkiem Jo miewała okresy gorszego samopoczucia, stany depresyjne.
Ból, mdłości, zawroty głowy, zmęczenie, odrętwienie, złe samopoczucie, skłonność do infekcji – wszystkie te objawy mieściły się w granicach całkiem prawdopodobnych konsekwencji wypadku.
W połączeniu z depresją i ulatującą nadzieją na to, że jeszcze będzie lepiej…

Wyglądało to na tyle wiarygodnie, że minęło CZTERY LATA zanim zorientowano się o pomyłce z krwią.
Cztery lata Jo ciągle gorączkowała, mdlała, chudła, źle się czuła, miała problemy z ciśnieniem…
Cztery lata jej organizm wytwarzał przeciwciała dla krwi, która ją truła, a powstające w wyniku tego skrzepy uszkadzały kolejne organy.

Dopiero na przełomie 2019 i 2020 roku lekarze odkryli, że w 2016 podano jej niewłaściwą grupę krwi.
Usunięto trującą krew, po pewnym czasie została wypisana “do domu”, ale szybko trafiła z powrotem do szpitala, w koszmarnym stanie. Wtedy okazało się, że jej organy są wyniszczone i poinformowano ją, że zostało jej najwyżej sześć miesięcy życia. Jej nerki i wątroba umierały, nie miała szans na przeszczep.
Poleżała trochę, podłączona do aparatury, po czym poprosiła o wypis, żeby móc umrzeć w domu, z rodziną.

Czy można tak tragicznie smutną historię zmienić w jeszcze większy koszmar?

Oczywiście, że tak! W pełni wykorzystano potencjał, nie zaniedbując nawet najdrobniejszego aspektu.

Wracając do kwietnia… – mimo całego, delikatnie mówiąc “zamieszania” z pandemią – trzymałam się całkiem nieźle, póki nie ujrzałam tego nagłówka:

Stylistka celebrytów, Jo Ferguson zdecydowała się na wyłączenie utrzymujących ją przy życiu maszyn zamiast zachować trzeźwość przez sześć miesięcy, żeby zakwalifikować się na transplantację wątroby…” – zachęcał artykuł, który wbił mentalny gwóźdź do trumny mojego samopoczucia.

W pierwszej chwili pomyślałam “Łał, ta kobieta musiała naprawdę lubić picie!“.
W drugiej doczytałam “… bezpośrednio przed swoją śmiercią w wieku 46 lat“.
Po lekturze całości zrobiło mi się tak strasznie smutno i bezradnie, że nie wiedziałam, co z sobą zrobić.

Narracja sugerowała, że właśnie poznaję opowieść o jakiejś niestabilnej, uzależnionej od alkoholu wariatce, która mając szansę na ratujący życie przeszczep uznała, że życie bez picia jej nie odpowiada, i wypisała się na własne żądanie, żeby jeszcze trochę golnąć, ale niestety zeszła po kilku dniach.

Och jakież to smutne, bo ładna była.
No ale fakt faktem: chłopa nie umiała sobie znaleźć ani utrzymać przy sobie, więc może i lepiej że się już nie męczy
.
A teraz wszyscy pochylmy się nad dramatem osób, borykających się z depresją i problemami alkoholowymi. To bardzo ważne, żeby…

Namalowano ją jako kompletnie nieprzewidywalną osobę, która już od lat staczała się po równi pochyłej.
Jednym z “przykładów” na to, że Jo zachowywała się nieracjonalnie i sama była swoim największym wrogiem – och, nieszczęsna, zachlana, depresyjna, niestabilna wariatka – było np. to, że z dnia na dzień, zupełnie bez powodu rzuciła pracę w jednym z magazynów – wysyłając maila w tej sprawie i odcinając się od nich.

Dziwne, prawda? A jakie niegrzeczne! Któż mógłby się tak zachować… no ewidentnie jej odbiło.

To było przed wypadkiem… ale jakoś tak przypadkiem czasowo było to całkiem zbliżone do momentu publikacji tych treści, w których – jak twierdziła – poprzekręcano jej wypowiedzi tak, by brzmiała żałośnie i deklarowała miłość wobec gościa, który kopnął ją w tyłek.
Naczelna zaklina się, że nie miała pojęcia, czemu Jo zachowała się w ten sposób… ale co z tego?
Może Jo dowiedziała się, że ktoś pracujący razem z nią w redakcji zdradził jej zaufanie i nie chciała ryzykować spotkania z tą osobą – czy to nie jest pierwsza myśl, jaka się człowiekowi nasuwa w kontekście takiej sytuacji? Czemu ci ludzie sugerują, że zwierzanie się (byłemu) szefowi to taka normalna sprawa, a wyraźny brak ochoty na to sygnalizuje poważne problemy emocjonalne?

Jo nie umarła przez alkohol.

Jej organy przestały funkcjonować nie przez picie, tylko przez czteroletnią “kurację” kilkoma litrami krwi niewłaściwej grupy.

Nie zabiły jej lęki, depresja i alkoholizm, tylko seria tragicznych wypadków: najpierw upadek ze schodów, potem pomyłka w szpitalu, a na koniec fakt, że tak długo nie odkryto prawdziwej przyczyny jej dolegliwości.

Czy ona – z przeproszeniem – była pijana przynajmniej w chwili upadku?
Nie certolili się z nią w nagłówkach, więc raczej sceptycznie podchodzę do hipotezy, że australijskie media są zbyt purytańskie, by wypominać jej pijackie ekscesy. Nie znalazłam na ten temat ani wzmianki. Ani słowa o tym, że nadużywała alkoholu, sikała na ulicy i leżała w barłogu, otoczona butelkami wina. Kompletne zero na ten temat, nic.

Tylko eksploatowane do granic możliwości foty, na których wysiada z taksówki z zamkniętą butelką szampana, udając się na wieczór panieński przyjaciółki + wtręty, że lata wcześniej lubiła imprezować.
To tak teraz wygląda alkoholizm? Przez chwilę potrzymasz flaszkę i wypomną Ci parę imprez na których byłaś w latach 2009-11 i voila, masz problem z alkoholem?

Przypomniały mi się ekstra foty sprzed lat, ilustrujące serię artykułów, obnażających rzekomy problem Dody z alkoholem. Wlepiono jej w rękę drinka. Trzymała w dłoni kielich wielkości połowy niej samej, i to jedną ręką, jak rasowa siłaczka – wydawałoby się, że ludzie pękną ze śmiechu na ten widok, ale… nic się nie stało, nikt nie był do tego nastawiony sceptycznie. Ostatecznie… ojciec za młodu trenował ciężary, to może i córka nie ma problemu z trzymaniem w wyciągniętej ręce 20-litrowego kielicha z alkoholem.

Czy chodziło o to, by nie ryzykować przedstawiania jakiejkolwiek służby zdrowia w negatywnym świetle – bo pandemia i “lepiej tego nie robić”?

Bo (może) skoro ona już jest martwa, to prawda w niczym jej już nie pomoże, kłamstwo nie zaszkodzi, a PR-u służby zdrowia lepiej nie nadwyrężać?

Ale czy naprawdę nie nadwyrężanie reputacji służby zdrowia wymagało tak bezdusznego obejścia się ze zmarłą Jo?
Przecież (raczej) nikt nie podał jej niewłaściwej krwi specjalnie. Nie było (chyba) jakiejś wielkiej afery z notorycznym podawaniem pacjentom trującej dla nich krwi. Wspomnienie o jednorazowej, tragicznej pomyłce medycznej osłabiłoby zaufanie do służby zdrowia?!

A insynuowanie, że baba się zachlała aż jej organy wysiadły, potem nie chciała przeszczepu, żeby móc chlać dalej, a cztery lata z krwioobiegiem pełnym krwi niewłaściwej grupy nie miały istotnego wpływu na jej stan zdrowia i umarła, bo była nieodpowiedzialna, chora psychicznie i uzależniona NIE nadwyręża reputacji służby zdrowia?

W jednym z artykułów podanie jej złego typu krwi określono eufemistycznie mianem “komplikacji”.

Komplikacja, utrudnienie, przeszkoda.
Taki tam drobiażdżek, zupełnie nieistotny w obliczu tego, że ta kobitka dekadę temu lubiła poimprezować, nie lubiła plotkarskich mediów i bywała nieszczęśliwa.

Pisząc to bazuję na tym, co opublikowało… ehm, dailymail (linki do konkretnych artykułów wstawię na dole).

Nie przeczę, że i wcześniej mogła mieć jakieś problemy. Może i miała, ale wszystko załamało się PO wypadku, PO podaniu jej niewłaściwej krwi, PO tym, jak straciła kontrolę nad swoim ciałem.

Pewnie miewała okresy, kiedy czuła się mniej koszmarnie, ale fizycznie i technicznie to niemożliwe, by człowiek pełen trującej dla niego krwi czuł się choć “normalnie”.
Nie była w stanie pracować, przez niekontrolowane omdlenia i zawroty głowy nie była w stanie robić wielu niezbędnych rzeczy. Ciągłe zmęczenie było kolejnym objawem, który nie budził podejrzeń jako coś co “nie pasuje” do depresji i poważnego poobijania się przy upadku.

Ta nieszczęsna kobieta nie miała pojęcia, co się z nią dzieje, a jej stan ciągle się pogarszał. Jeśli próbowała w jakiś sposób leczyć to “złe samopoczucie”, to nic nie miało szansy zadziałać.

Po odsunięciu preferowanej przez autorów interpretacji faktów i skupieniu się na tym, co faktycznie jest tam napisane… wychodzi na to, że dla Jo najprawdopodobniej nie było żadnego wyboru: “alkohol albo przeszczep”.

Pewnie jedyny “wybór” przed jakim ta nieszczęsna kobieta stała, to:

a) cierpieć, leżąc pod aparaturą, wiedząc że już nie będzie lepiej i że to tylko spowalnianie nieuchronnej śmierci… i że każdego kolejnego dnia będzie się czuć gorzej niż poprzedniego,
b) wrócić do domu i umrzeć, przytulając się do własnej poduszki i żegnając z najbliższymi.

Raczej nie miała żadnych realnych szans…

Ani nie jestem lekarzem, ani nie byłam jej lekarzem, ale obejrzawszy kilka seriali medycznych i przeczytawszy co nieco tu i ówdzie zgaduję oraz domniemywam, że osoba z wycieńczonym organizmem, umierającymi nerkami i wątrobą zakwalifikowałaby się na przeszczep tylko, gdyby przypadkiem leżała jako jedyny pacjent w pełni wyposażonym, zasilanym własnym energią, odizolowanym od Świata centrum transplantologii, w towarzystwie świeżych zwłok idealnie zgodnego dawcy i prężnej grupy chirurgów, gotowych do działania.

Średni czas oczekiwania na wątrobę to w Australii około 9 miesięcy lub więcej (za: transplant.org.au)
Średni czas oczekiwania na nerkę to w Australii około 3 lata, choć zdarza się, że nawet 7. (za: kidneys.org.au)

Nie jestem w stanie znaleźć żadnego konkretnego dowodu na istnienie twardej reguły sześciu miesięcy trzeźwości dla pacjentów potrzebujących organów w Australii.

Znalazłam za to tuziny artykułów w których w kontekście tego wymogu padają sformułowania typu “często“, “zazwyczaj“, “zdarza się“, “czasem” oraz “dekady temu stosowano obowiązkowy“.
Więc nie wiem – czy to uznaniowe i w placówce, w której przebywała faktycznie ją stosowano, czy było to tylko takie gadanie.

Zastanawiam się, czy przypadkiem nie było tak, że lekarze nie chcieli jej powiedzieć wprost, że nie ma i nie będzie miała żadnych szans na przeszczep (bo jest w tak złym stanie, że nie ma to najmniejszego sensu),  ale dla zachowania pozorów i utrzymania jakiejś tam “nadziei” poinformowali, że po pół roku może będzie miała na to szansę.
Jeśli cudem przeżyje tak długo… chociaż nie dawali jej więcej niż pół roku.
Nie wiem, jaka tam jest kultura komunikacji medycznej (?) – może nie mają w zwyczaju oznajmiać ludziom, że nie mają szans na przeszczep i nigdy go nie dostaną, tylko informują o karencjach i kolejkach, w których nigdy realnie nie staną, ale za jakiś czas może zostaną wpisani na listę?

To może być kolejna kompletna bzdura rzucona za tą nieszczęsną kobietą do grobu

Jakiż wybór przed nią stał?
Co najmniej dwa organy do wymiany.
Lata czekania na nerkę.
Dziewięć miesięcy czekania na wątrobę? Plus trzy wliczając czas ostatniej hospitalizacji. Plus sześć, jeśli balangowała ze szpitalnego łóżka.
Kto zatwierdziłby przeszczep wątroby dla wycieńczonej pacjentki podpiętej pod niejedną aparaturę?
Cztery lata pływających z krwią mikroskrzepów, uszkadzających pozostałe organy. Wtedy były jeszcze wydolne, ale jak długo? Kto zatwierdziłby przeszczep wątroby dla pacjentki, której nerki nie funkcjonują?
W momencie, kiedy średni czas oczekiwania na nerkę to więcej niż niektóre przyjęte wątroby żyją u nowych właścicieli? – tak, niektórym służą przez dziesięciolecia, ale wszczepiono je w silne organizmy, w których tylko ten jeden organ wysiadł.
W jakim stanie mogło być jej serce, cztery lata bombardowane mikroskrzepami? Przetrwałoby transplantację, czy też było na skraju kapitulacji? Przecież nie można człowieka podłączyć do sztucznego… wszystkiego.

Nie potrafię wyobrazić sobie tego w inny sposób jak tylko coś w styluumiera pani, nic nie możemy zrobić, pani nerki i wątroba już nie działają, za parę miesięcy możemy panią wpisać na listę oczekujących, czekanie trwa kilka lat, ale szanse na to, że kiedykolwiek pani się doczeka są minimalne, przykro nam bardzo, na tych maszynkach pociągnie pani przez jakiś czas, do niewydolności kolejnego organu, ma pani kilka miesięcy, może“.

Wisienką na torcie był komentarz byłej najlepszej przyjaciółki, która jednocześnie:

a) w bardzo poprawny, stosowny i wyważony sposób wyrażała ubolewanie nad smutnym losem i upadkiem Jo oraz jej problemami alkoholowymi,
b) przyznała, że od wyprowadzki na inny kontynent nie utrzymywały kontaktów, wskazując na jakąś sytuację, po której Jo już się do niej nie odezwała.

Kiedyś tą najlepszą przyjaciółką była, co stawiałoby ją na pozycji osoby doskonale zorientowanej w kwestii tego, jaki styl życia prowadziła…

Ale ich znajomość zakończyła się jeszcze przed wypadkiem.
Ta przyjaciółka od dawna miała swoje życie w czasie, kiedy Jo powoli traciła swoje.
Mieszkały na różnych kontynentach, obracały się w różnych środowiskach; teoretycznie mogły utrzymywać bliski kontakt przez telefony i komunikatory, ale nic co przeczytałam nie wydawało się sugerować takiego scenariusza – za to sporo przemawia za tym, że było dokładnie odwrotnie: czyli kiedyś były blisko, ale potem znajomość definitywnie się urwała.

Całkiem możliwe, że nie miała żadnych złych intencji. Oczekiwano od niej zabrania głosu, czegoś więcej niż posta, w którym pisze, że jej przykro w związku z przedwczesną śmiercią dawnej przyjaciółki.

Jej słowa brzmią tak, jakby dostała gotową wersję wydarzeń i przeszła do profesjonalnego wydawania oficjalnego oświadczenia – bez chwili dumania czy to w ogóle prawda, żeby nie pakować się w niepotrzebne kontrowersje.

A może nawet podumała, ale i tak nie chciała się pakować w kontrowersje?

Napisała m.in. coś takiego:

(luźno tłumacząc)

“Depresja, lęki i alkohol nie są dobrym połączeniem, a dla tej małej istotki, która w swoich najlepszych czasach całą swoją energię poświęcała na próby bycia dobrym człowiekiem i pocieszanie innych. Złamane serce i inne zdarzenia życiowe zaprowadziły ją na ścieżkę ku mrocznej stronie, której nie mogła kontrolować.”

Czy to nie jest nie fair? Bardzo nie fair?

No fakt. Depresja, lęki i alkohol nie są dobrym połączeniem.
Ale czy w ogóle wypada o tym wspominać w takim kontekście? Ona mogła być zdezorientowana wieściami, których się nie spodziewała – ale już autorzy artykułów doskonale wiedzieli, co piszą.

Przecież to nie depresja, nie lęki, nie alkohol, nie złamane (jakieś dziesięć lat wcześniej) serce i nie żadne inne rzeczy, które jej się w życiu przytrafiły doprowadziły do jej przedwczesnej śmierci, tylko tamten wypadek i przetoczona jej później krew niewłaściwej grupy.
Gdyby kilka lat wcześniej nikt jej nie znalazł na czas i gdyby wtedy zmarła, to nie byłyby “lęki, depresja i alkohol” tylko tragiczny wypadek. Albo “pijacki wyskok”, bo czy piła, czy nie piła, możliwe że nikt nie bawiłby się w oddawanie jej jakiejkolwiek sprawiedliwości…
Drugi tragiczny wypadek i podanie krwi niewłaściwej grupy – która u każdego wywołałaby lęki i objawy nieuleczalnej, nieogarnialnej, niczym niepohamowalnej depresję – bo będącą objawem zatrucia krwi… i nagle skutki mają pełne prawo wystąpienia w roli przyczyn.

Jo nie miała najmniejszych szans poczuć się lepiej ani przez chwilę.
Żadne leki, żadne rozmowy, terapie, nic czego mogła próbować nie mogło jej pomóc, bo jej organizm nie miał ani kropli własnej, czystej, dobrej krwi.
Jakakolwiek praca była nierealna, jakakolwiek ulga nieosiągalna… a do tego nie wiedziała co jej jest i pewnie winiła siebie, jakieś swoje wcześniejsze problemy, mogła mieć do siebie pretensje, że z jakichś nielogicznych, niezrozumiałych dla niej powodów jak by się nie starała, nie była w stanie “wziąć się w garść” i poczuć lepiej. Przecież to jest kompletne piekło: cierpieć, nie znać przyczyny i może nawet wątpić, że jakakolwiek przyczyna w ogóle istnieje.

Nie dość, że nie wiadomo, czy W OGÓLE piła, to… nawet jeśli piła, to ze znacznie głębszej kompletnej bezradności, niż ta, z której może pić alkoholik.

Czy to jest w ogóle możliwe, żeby wątroba nasycona krwią złej grupy wytrzymała prawie cztery lata regularnego picia?

Czego by nie robiła, jak by nie żyła, to ta krew ją zabiła – i to, że tak długo nikomu nie udało się odkryć prawdziwej przyczyny jej dolegliwości.

Nie picie, a już na pewno nie decyzja o odłączeniu od aparatury, po tym jak usłyszała, że najprawdopodobniej nawet nie dożyje momentu, w którym będzie mogła zacząć czekać na przeszczep wątroby.
Może ktoś bliski mógłby jej oddać swój płat bez czekania… ale kto zgodziłby się przyjąć kawałek czyjejś wątroby wiedząc, że ma martwe nerki, i że kolejne organy mogą się odmeldować w każdej chwili?
Kto podjąłby się operacji, która zgodnie ze wszelkim prawdopodobieństwem byłaby tylko “zmarnowaniem” zdrowego organu i bardzo drogą metodą przyspieszenia śmierci pacjentki?

Przecież nikt. Nie widzę nic, w ogóle żadnych podstaw do podejrzewania, że tam w ogóle było o co zaczepić choć cień nadziei na to, że ona kiedykolwiek z tego wyjdzie.

Nie rozumiem, czemu została tak brutalnie potraktowana. I to nie jednym, a całą serią artykułów, pisanych przez różne osoby.

Pozrzynali od siebie morały? Dostali dokładne wytyczne, jak to ma brzmieć?
Ze względu na starą znajomość pozwolili sobie “wziąć” od niej jeszcze ostatnią przysługę i pod płaszczykiem sprzedawania ludziom wartościowego morału smutnej historii nabili sobie dodatkowe odsłony pod artykułami o jakże – ach, jakże chwytliwymi nagłówkami?

Nie wiem, pod jaką datą opublikować ten post.
Zaczęłam go pisać w połowie kwietnia, potem wielokrotnie do niego wracałam, 14 lipca zrobiłam kolejne podejście i napisałam wszystko od nowa, ale dopiero teraz, końcem listopada złożyłam to wszystko w całość, wobec której nie mam aż tak wielu uwag. Gdzieś po drodze zgubiłam ten pierwszy post, do którego pododawałam linki i screeny, więc nie wygląda to tak dobrze, jak chciałam, ale takie już zostanie.

https://www.dailymail.co.uk/tvshowbiz/article-8211583/Celebrity-stylist-Jo-Ferguson-chose-turn-life-support-machine-off.html

https://www.dailymail.co.uk/tvshowbiz/article-8202669/Jo-Ferguson-dead-Inside-troubled-world-Sydney-stylist.html

https://www.dailymail.co.uk/news/article-8225927/Jo-Fergusons-friend-Kristy-Hinze-shares-powerful-message-celebrity-stylist-farewelled.html

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 4.2 / 5. Wyniki: 5

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.