Aplikacje do nauki języków: Memrise i Busuu

4.5
(11)

Drogi czytelniku: jeśli w nieokreślonej przyszłości przywędrujesz tu z Google i jesteś złakniony prostego i konkretnego porównania tych dwóch platform, to idź jej poszukać gdzie indziej: moja jest długa, kręta i pełna zrzędzenia o wadach, które najprawdopodobniej w ogóle Cię nie dotkną.
Jeśli chcesz się uczyć, obie będą dobre.
Płatne Busuu jest droższe niż płatne Memrise, ale ma więcej bajerów (i jest bardziej urozmaicone), ale Memrise daje dostęp do większej ilości języków (podobno… jeśli umiesz znaleźć tę opcję).
Jeśli masz chwilę na decyzję – przetestuj sobie oba programy na komputerze i wybierz, co bardziej Ci odpowiada.
Jeśli chcesz korzystać z aplikacji głównie w telefonie – myśl raczej o Memrise.

I najważniejsze – jeśli masz skłonność do instalowania tysięcy appek na okresy próbne – zanotuj sobie w widocznym miejscu że to robisz. Upewnij się, że na pewno anulowałeś je w porę, bo jak zapomnisz to zapłacisz za coś, czego nie używasz (ale to dotyczy wszystkiego, nie tylko Memrise i Busuu). Nie zwrócą Ci tej kasy.

P.S. Busuu nie daje możliwości nauczenia się języka Busuu – idiotyczne, c’nie?

Moja przygoda z Memrise zaczęła się hazardem.

O ile Busuu, z którego kiedyś korzystałam naprawdę pozwalało sprawdzić, jak wyglądają i na czym polegają oferowane przez nich ćwiczenia – ba, nawet pozwalało się czegoś nauczyć bez wykupywania super pakietów i dodatkowych lekcji, o tyle Memrise na smartfonie… prawie nic. Ledwo parę słówek, wszędzie blokady, zakup praktycznie w ciemno, ale – właściwie to nie wiem… szukałam jakiejś gry w którą mogłabym sobie klikać, więc zaryzykowałam.

Memrise tu i ówdzie kłamliwie reklamuje się jako “darmowe”, wyliczając wszystkie te cudowne rzeczy, z których można korzystać tylko płacąc (w przypadku niektórych rzeczy można się do nich dobrać za darmo, ale tylko z komputera).
Zwyczajowo nie świadczy o dobrym podejściu do użytkownika, któremu wciska się ściemę i raczej próbuje go zamęczyć, utrudniając korzystanie z darmowej wersji, zamiast zachęcać do zakupu jakością próbki. Żądanie opłaty ZANIM dobrze zaprezentuje się produkt też jest średnie.

To jasne postawienie sprawy: to masz za darmo; to, to i tamto możesz mieć jak zapłacisz; tu jest próbka tych płatnych cudów – baw się – jest nieopłacalnym układem?
Więcej klientów zyskuje się dzięki wciskaniu kitu i sugerowaniu, że WSZYSTKO jest darmowe? i żądaniu opłat

Niestety chyba tak…
Nie wiem, jak ci wszyscy rozpływający się w zachwytach nad tym, co Memrise “daje” użytkownikowi za darmo znaleźli te darmowe opcje. W aplikacji ich nie było, wołało kasy, kasy i kasy. 

Po Busuu sięgnęłam szukając aplikacji, która dawałaby możliwość uczenia się z fiszek bez konieczności samodzielnego ich przygotowywania.

Nie zdała egzaminu, bo interesującym mnie językiem był arabski…
W angielskim, francuskim, hiszpańskim, nawet rosyjskim tego problemu najprawdopodobniej by nie było: cyrylicę dość łatwo się czyta; pozostałe języki korzystają z tego samego alfabetu; mają oczywiście znaki, charakterystyczne dla siebie, ale generalnie nie ma problemu z odczytaniem i stwierdzeniem, czy mamy do czynienia z “u“, “ú” czy “ü“.
Arabskie litery dla osób, które dopiero zaczynają… o matko święta.

Nauka czytania i pisania po arabsku to męka.
Nie dość, że trzeba się nauczyć innego alfabetu i oswoić z faktem, że większość liter zmienia kształt w zależności od tego, z czym sąsiaduje, to jeszcze te literki są tak małe, że odszyfrowanie czzegokolwiek bez wielokrotnego powiększania lub lupy było dla mnie niewykonalne.
Im bardziej się z tym człowiek oswoi, tym lepiej mu idzie, i z czasem (nie żeby szybko) czytanie w standardowej dwunastce staje się możliwe (nie mówię, że płynne), ale nie jest tak, że na dłuższą metę komukolwiek jest “łatwiej”, bo przyzwyczaja się do tych małych robaczków.
Ni cholery: każdy się męczy i powiększa.
Więc dlaczego – zwłaszcza w aplikacjach, czy programach do nauki, gdzie papier nikogo nie ogranicza słówka i zwroty po arabsku nie są walnięte trzy razy większą czcionką? Tak, żeby człowiek mógł chociaż udawać, że próbuje czytać?

Chciałam, żeby pomogło mi to w nauce czytania… i zupełnie nic nie zrobiło na tym froncie.
Pojawiała się fiszka, pojawiało się słowo, lektor czytał słowo, to kojarzyłam je ze słuchu. Nie umiałam go przeczytać, w ćwiczeniach polegających na przyporządkowaniu arabskich słów do polskich znaczeń całe moje zdobyte dzięki Busuu “umiejętności” sprowadzały się do zgadywania i stwierdzania, że skoro jedno arabskie jest bardzo długie i jedno polskie jest bardzo długie i tylko ta parka jest wyraźnie dłuższa od pozostałych, to pewnie do siebie pasuje. No i pasowało.
Ale bez przesady. To nie kartkówka w szkole, żebym się cieszyła, że udało mi się trafić, mimo że nie znałam prawidłowej odpowiedzi.

*W tym momencie piszę o swoich doświadczeniach z Busuu, ale Memrise też nie pofatygowało się, by ułatwić naukę osobom, wybierającym arabski (nie żeby to gdziekolwiek był standard; a męcz się człowieku, czemu niby mielibyśmy Ci cokolwiek ułatwiać?).
Jedyna różnica w tym, że otwierając propozycję Memrise już umiałam czytać, więc rozmiar wydał mi się w porządku… ale kiedy otworzyłam Busuu, okazało się, że to z grubsza ta sama czcionka, która kiedyś był dla mnie gehenną.

Nie robiłabym z tego wielkiego zarzutu, bo jeśli ten problem dotyczy tylko arabskiego, to nie jest to aż tak wielki minus.

Właściwie żaden: to standard, ale miałam ochotę zwrócić uwagę na to, że dałoby się to zrobić lepiej – zwłaszcza, że to chyba odruchowo pierwsza myśl, jaką ma każdy: “czemu te literki nie są większe?!”.

Nauka na kafelkach/fiszkach jest fajna, była dla mnie efektywna.

W ostatecznym rozrachunku Busuu bardzo mi pomogło… co prawda nie w tym, co chciałam, ale i tak z czystym sercem poleciłabym je komuś – gdyby nie to ziarenko wątpliwości: skoro nie wyszli naprzeciw osobom, zaczynającym z arabskim, to może w przypadku innych języków też popełnili takie niuanse, które nie kosztowałyby ich wiele, a znacznie ułatwiły naukę.

Z drugiej strony… czy alternatywne aplikacje są lepsze?

Raczej nie. Kojarzę jedno, drugie, trzecie, setne logo, gdzieś mi świta, że chyba coś tam próbowałam, ale na dłuższą metę używałam tylko Busuu, które kładło na łopatki wszystkie pozostałe produkty, bo jako jedyne naprawdę dawało możliwość sprawdzenia: czy to jest coś, z czego naprawdę będę korzystać zanim zaczęło wołać o pieniądze i żądać podania numeru karty kredytowej (przynajmniej w wersji na komputer).

Nie wiem, jak inni, ale dość alergicznie reaguję na systemy, które “gwarantują mi” ZERO opłat przez tydzień, miesiąc czy x pierwszych lekcji, ale żądają podania numeru karty kredytowej, albo uiszczenia opłaty, która rzekomo zostanie mi zwrócona, jeśli po upływie 30 czy 60 dni nie przedłużę lub nie anuluję subskrypcji.
Niektórzy nawet lecą po bandzie i drobnym druczkiem informują w regulaminie, że owa rezygnacja musi być zlecona konkretnego dnia, bo w przeciwnym wypadku opłata zostanie pobrana.

Co to ma być?
Zabezpieczenie przed osobami, których nie stać na ewentualny zakup?
Przed cwaniakami, którzy w kółko “testowaliby” sobie za darmo, nie planując zakupu?
Czy może raczej próba złojenia kasy na zapominalskich, którzy nie wycofają się w porę, bo skorzystają przez kilka godzin, uznają, że to nie dla nich i zorientują się że płacą dopiero jak im kasa z konta zacznie znikać?

Nie wiem, jak teraz, ale Busuu pod tym względem było dla mnie bez zarzutu: przez parę tygodni korzystałam nie płacąc za nic, nie było to bardzo uciążliwe – fakt, że pewne funkcje były dla mnie niedostępne, ale mogłam przechodzić do kolejnych lekcji, sprawdzać postępy i uczyć się za darmo.

Na liście ich recenzji nietrudno znaleźć lamenty osób, które nie do końca świadomie zabuliły za pełną wersję – można by powiedzieć, że na własną prośbę: bo czegoś nie doczytali, a podali dane… i po części będzie to prawda – tak jak i to, że te systemy opłat są zaprojektowane tak, by “przypadkiem” oskubać każdego takiego naiwniaka, który “zapomni” albo nie ma się na baczności 24/7.
Bez jaj: 9 na 10 osób zabierających się za naukę nowego języka rzuca go w kąt w ciągu pierwszych 48h – część potem wraca, porzuca, znowu wraca, znowu porzuca i od pewnego momentu faktycznie próbuje się uczyć, ale nie jest tak, że większość ludzi, którzy płacą za coś, związanego z nauką języków są już w tym momencie totalnie zdeterminowani, wpisują to w plan dnia, a automatycznie się odnawiająca, cykliczna opłata ułatwia im życie.
Nikt nie wie tego lepiej niż ci, którzy zajmują się uczeniem czy sprzedażą pomocy naukowych.

Można by jakoś pokrętnie podpiąć to jako formę impulsu do działania: skoro już zapłacił, to może choć ze względu na to, będzie kontynuował naukę, ale podobny – choć może nie tak silny trend można zaobserwować w siłowniach, czy na kursach tańca, a nie spotkałam się z tym, by zapłacenie za dwutygodniowy karnet kartą owocowało automatycznym włączeniem dożywotniego zlecenia stałego.
Uskutecznianie jakichś pokrętnych motywacji, o które nikt nie prosił nie jest ich rolą.

Więc… cóż. Jedni i drudzy postępują podobnie.

Darmowa aplikacja Memrise nie daje nic.

Dosłownie: nic. Póki się im nie zapłaci nie sposób zapoznać się z ich ofertą, bo nawet pierwszy mini dział jest wytapetowany propozycjami zakupu pełnej wersji, a dostęp do kolejnych zablokowano.

Mało tego – już jak im zapłaciłam, mieli czelność przysłać mi maila z informacją… że mogę korzystać z wszystkich (aż sześciu!) opcji nauki i utrwalania słówek i zwrotów.
M_O_G_Ę – no super, że “mogę”. Zwłaszcza, że nie korzystać z nich NIE MOGĘ, bo cały tryb nauki opiera się na mieszaniu sześciu typów pytań. Spameriada, psia ich mać.

Przy okazji dostałam bardzo konkretną definicję liczbową pojęcia “mnóstwo”.
Sześć.
“Mnóstwo” to 6.

Układanie rozsypanki, pisanie ze słuchu, wybieranie właściwych znaczeń spośród czterech możliwości, pojawiające się z rzadka fiszki, szybkie powtórki z ograniczonym czasem na odpowiedź i sprawdzanie wymowy. Tyle

Nieco mijają się z prawdą, wyliczając na samym szczycie listy bajerów filmiki z wymową nativów. “Ponad 30.000 filmików” brzmi dumnie.
Brzmi durnie, jeśli uświadomimy sobie, że Memrise ma kilkanaście wersji językowych… ogromna większość tych nagrań najprawdopodobniej jest dedykowana językowi angielskiemu (jak wszędzie), więc z czym zostajemy? Około tysiąca słów i zwrotów w przykładach nativów na język?

Jakoś nie mam przekonania do robienia z tego głównej atrakcji apki.

Im dalej w las, tym mniej tych nativów.
Byli licznie w pierwszym dziale reprezentacyjnym, potem albo w ogóle ich nie ma, albo pojawiają się z rzadka – na dodatek część z tych, które są to jakieś idiotyczne, grupowe wrzaski.

Komunikat “miejscowi uciekli” jest zabawny za pierwszym razem. Nie jak przerabiasz piąty dział z kolei i klikając w tę opcję dowiadujesz się, że i tam pouciekali.

Co to za kłopot dla aplikacji popularnej na całym Świecie, żeby zrobić promocję pt. “darmowy dostęp do (czegoś) w zamian za nagranie trzech filmików, na których wymawiasz podane przez nas słowa lub zwroty w swoim ojczystym języku“? Tydzień i mieliby materiałów od nativów po sufit, a nie uciekających miejscowych.

Nie wiem, jak sprawdza się opcja sprawdzania wymowy w Memrise – tzn. jak mocno trzeba walić kulą w płot, żeby uznało ją za nieprawidłową.

Raczej nie mam problemów z niemiecką wymową – zresztą trudno, bym miała: dość sporo w tym języku mówiłam, nawet kiedy moja znajomość słownictwa nie była wybitna.
Wszystko wymawiam “idealnie”, ale cała seria zawiera średnio TRZY słowa do powtórzenia i każdy hałas w tle sprawia, że odrzuca wymowę jako nieprawidłową.

Nie odmówię sobie drobnej złośliwości – skoro twórcy Memrise uznali, że ryk 8 osób unisonem będzie dobrym sposobem uczenia wymowy… zrobiłam mały eksperyment. Sprawdziłam – wszystkie trzy osoby prawidłowo wymawiały “Auf Wiedersehen” solo, ale jak ryknęły to samo jednocześnie, to algorytm nie uznał tego, za “idealną” wymowę. Może kurde dlatego, że to zły przykład jest – zwłaszcza, jeśli jedyny.
Albo trzeba było gdzieś jeszcze czterech chętnych zorganizować… żeby też było ośmiu wrzeszczących? nie wiem.

Algorytm powtórkowy jest dość dobry – bardzo ułatwia zapamiętywanie, ale nie wiem, jak będzie z Memrise na dłuższą metę.

Zauważyłam, że trochę mnie nuży przy korzystaniu dłuższym niż godzina.
Ledwo się rozkręcę z ćwiczeniem, już muszę klikać i klikać i klikać i KLIKAĆ, żeby dać temu cholerstwu do zrozumienia, że nadal chcę robić to ćwiczenie i nie mam ochoty na fajrant po dziesięciu pytaniach. Potem klikać i klikać i KLIKAĆ… mam wrażenie, że tylko połowa klikania to nauka, a reszta to to cholerne wybieranie opcji, i wybieranie, i wybieranie… Jakby nie można było raz z góry ustalić, że życzę sobie raczenia mnie pytaniami do porzygu, a nie mdłości na widok menu, oglądanego po raz dziesiąty w ciągu pięciu minut.

W ogóle… czy ktoś kiedykolwiek nauczył się jakiegoś języka poświęcając na to PIĘĆ minut dziennie? Albo ucząc się 10 słówek dziennie? Przecież to bardzo mało, a wymaga wręcz monstrualnej konsekwencji.
Po jaką cholerę osoba monstrualnie konsekwentna miałaby poświęcać pięć minut na nauczenie się 10 słówek dziennie, skoro może godzinę – szybciej zyska płynność?

Maksymalna dostępna do wyboru dzienna norma to 30 słów i zwrotów (w powtórce to maksymalnie 50) – część znam, więc chętnie ustawiłabym 50 albo 100 i bombardowała się tym nieco agresywniej, ale nie ma takiej opcji: trzeba klikać i klikać i klikać… jeszcze raz i jeszcze raz i jeszcze raz klikać po każdych paru (nastu) ćwiczeniach, z których jedno trwa ledwo parę sekund. Mogę sobie wyłączyć znane już zwroty… ale to tylko skraca ćwiczenie i zwiększa częstotliwość tego przeklętego klikania.

W Memrise nieco problematyczny jest dla mnie brak opcji pominięcia ćwiczeń ze słuchu.

Można wybrać szybkie powtórki, w których dźwięk nie jest potrzebny, ale tam nie ma już kompletnie żadnego urozmaicenia, samo walenie palcem i wybieranie prawidłowej odpowiedzi.
Urozmaicone ćwiczenia są bardziej efektywne – zwłaszcza, jeśli pojawiają się też pytania ze słuchu – ale latam z tym telefonem… czasem mam chwilę na klikanie, ale jest taki hałas, że nawet przystawiwszy ucho do głośnika nie słyszę niektórych nagrań (głośność jest bardzo różna), innym razem nie wypada mi włączyć dźwięku, a jak pominę takie pytanie, to Memrise automatycznie uznaje, że mam z tym słowem/zwrotem problem i niepotrzebnie mi go wałkuje (kosztem innych, którym faktycznie przydałaby się intensywniejsza powtórka).

Robią z tego wielki atut – że można się uczyć “wszędzie”.
Ba – chcą mi się pakować do łóżka… ale nie pomyśleli, że na długiej liście miejsc, w których ludzie zechcą skorzystać z apki mogą się znaleźć takie, zbyt hałaśliwe, by móc wykonać ćwiczenia ze słuchu i jednocześnie zbyt niebezpieczne, by móc się od tego hałasu izolować słuchawkami?

Może to i lepiej – aż strach pomyśleć, ilu bezsensownych klików by wymagali, gdyby dodali tę możliwość.

Nie spodobało mi się to, że Memrise automatycznie ustawiło mi subskrypcję opłat na kolejne lata.

To dość mało optymistyczne. Tzn. ja oczywiście spodziewam się, że za rok będę mogła instrukcje obsługi odkurzaczy tłumaczyć… ale nawet, jeśli nie, to i tak nie mam przekonania, że Memrise ma mi coś ciekawego do zaoferowania na kolejny rok.

Albo nie umiem znaleźć odpowiedniej opcji, albo mam dostęp tylko do jednego języka na smatfonie.
To mnie nie urządza.
Urządzałaby mnie aplikacja, która pozwalałaby mi być w miarę na bieżąco z trzema, które jako tako znam, ale nie używając na co dzień systematycznie w nich rdzewieję. To chyba nie jest ich problem, jeśli coś mi się pomiesza.

Ale nie sądzę, by ich to obchodziło – raczej chcieli mnie stuknąć na co najmniej 120zł w nadziei, że szybko o nich zapomnę.

Oddając sprawiedliwość – po zalogowaniu się na komputerze mam dostęp do wszystkich języków, jakie oferują, ale brak instrukcji jak mogę je sobie ustawić na komórce.
W rezultacie… no cóż. Okazało się, że można zmienić język nauki. Bez klikania jakichkolwiek potwierdzeń. Dowiedziałam się o tym, jak wyszłam z domu i odpaliłam sobie ćwiczenia z jidysz zamiast niemieckiego – dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że przed wyjściem poklikałam z ciekawości w inne wersje językowe, żeby sprawdzić czy są dostępne… no i zostałam z jidysz. Nie dało się wrócić do niemieckiego bez logowania na komputerze i restartu appki.

Memrise ma bardzo mało bajerów dedykowanych zawziętemu użytkownikowi.

Nie czyni jej to złą ani nieprzydatną. Poza wadami, nad którymi rozwodziłam się we wcześniejszych akapitach jest całkiem w porządku jak na produkt, dedykowany smartfonom (Busuu używałam wyłącznie na laptopie, w telefonie było dla mnie nieco mniej wygodne), korzystam z niego, przydaje się, ale kojarzą mi się głównie z tą przeklętą subskrypcją na doroczne 120zł, którą musiałam wyłączyć, bo mi ją samowolnie aktywowali (nie raczyli zapytać, czy sobie życzę, ale łaskawie poinformowali po fakcie).

Jest mało urozmaicone i dość prymitywne, ale właśnie czegoś takiego szukałam, więc nie jest to dla mnie wadą – zmęczył mnie już trochę ten model “95% obrazków, 5% treści”, jak w bajce dla trzylatków.

Busuu bardzo bogato się ilustruje. Jest droższe, ale nativów można sobie słuchać do woli (jak się im zapłaci, niemało).

W ostatecznym rozrachunku wydaje mi się, że Busuu wypada lepiej na tle Memrise niż Memrise na tle Busuu, ale na razie jeszcze nie wiem, czy to nie kwestia sentymentu (z Memrise korzystam krócej) – aplikacje, choć dość podobne (większość aplikacji do nauki języków jest do siebie podobna), różnią się od siebie; choć niekoniecznie należałoby to sprowadzać do “ta jest lepsza, a ta gorsza“.
Obie są pod pewnymi – mniej istotnymi – względami beznadziejne. Obie mają dość drapieżny system płatności. Obie są dobre, ale nie będą równie dobre dla każdego: jednemu bardzo pomagają obrazki, innemu będzie odpowiadać prymitywniejsza forma, oferowana przez Memrise… i gdyby dało się obie przetestować, przerabiając choć jedną pełną lekcję ze wszystkimi możliwymi bajerami, to na pewno byłoby łatwiej wybrać, co komu pasuje (ale to nie jest w ich interesie, żeby potencjalny klient doszedł do wniosku, że woli jednak produkt konkurencji, albo że w ogóle nie ma ochoty na naukę, więc…).

Busuu daje możliwość wykonania małego testu przed przystąpieniem do nauki – co oszczędza człowiekowi nieco klikania z odblokowywaniem kolejnych działów, zanim trafi się na taki, w którym są już jakieś nowe rzeczy, których można zacząć się uczyć.

Jest tam też opcja wykupywania indyidualnych lekcji – nie tania, ale jak na mój gust całkiem adekwatnie wyceniona.

Dwa lata temu byłam tym zachwycona. Nie jestem pewna, czy to nadal funkcjonuje w tej formie, ale wtedy dawali wielu nauczycieli i lektorów do wyboru; każdy kto wykupił lekcję mógł wystawić recenzję, a każdy kto deklarował ich udzielanie informował, czy jest po prostu nativem i umożliwia godzinne sprawdzenie swoich możliwości językowych, czy nauczycielem.
Nawet jakaś profesorka literatury tam była – prawdziwa, zweryfikowana i droga… ale co z tego, że droga? Korepetycje dla dziecka z byle studentem czy licealistą o mglistych referencjach też mniej więcej tyle kosztują, a szukanie korepetytorów i użeranie się z tymi ludźmi to też jest niezły sport. Tam wszystko było pod nosem, wystarczyło się umówić i można było sobie zażyczyć, czego kto tam chce się pouczyć przez tę godzinę.
Pewnie są jakieś inne serwisy, oferujące podobne bajery, ale ja na nie nie trafiłam (inna sprawa, że nie szukałam jakoś zawzięcie, bo nie jestem jakoś przesadnie chętna do wydawania na to kasy). Fajna rzecz dla osoby, która jest zdeterminowana do nauki, ma na to środki, ale słabo u niej z możliwością znalezienia chętnych partnerów do konwersacji w nowo poznawanym języku i kogoś, kto wyjaśni im rzeczy, których jeszcze nie rozumieją.

Coś mi świta, że lata temu, na jakimś portalu do nauki angielskiego był dział z kontaktami do osób, chętnych na rozmowy w tym języku… ale takich, których faktycznie chcieli gadać było tyle, co igieł w stogu siana: niewielu. Banda chętnych na darmowe rozwiązanie ich szkolnego zadania z angielskiego i liczna reprezentacja cwaniaków, czekających aż ktoś zacznie ich uczyć – mimo że językowo nie oferowali nic poza nie do końca poprawnym wyjaśnianiem po polsku, że nie znają angielskiego.
Na samo wspomnienie tamtych cudów robiłam się chętniejsza do zapłacenia komuś za to, że mi coś wyjaśni lub opowie – nie, żebym zostawiła tam majątek: wykupiłam dwie lekcje u dwóch różnych osób, bardziej z ciekawości niż z faktycznej potrzeby. Nie rozczarowałam się, ale nie wykupiłam kolejnych, bo miałam z kim gadać.

Z wszystkimi tymi cudownymi aplikacjami jest ten sam problem: są tworzone głównie z myślą o ludziach ze słomianym zapałem.

Taki, co to kupi, pomęczy się chwilę i rzuci w kąt; idealny klient. Jak jeszcze nie anuluje subskrypcji opłat to o rajuśku

Trudno mieć za złe twórcom, że chcą sprzedać swój produkt. Nie da się zbić majątku na tych kilku procentach, które faktycznie są zdeterminowane, by uczyć się do skutku – zwłaszcza, że z upływem czasu nawet ta grupa staje się coraz mniejsza: ludzie sięgają po inne metody. Nie wszystko działa równie dobrze na każdego, a monotonia nauki nie działa dobrze na nikogo.

2-3 lata temu był wielki boom na Rosettę; nie wiem, czy wszędzie, ale wiele osób, z którymi miałam wtedy kontakt zachwycało się, jakie to cudowne (przez “wiele” rozumiem “kilkanaście” – i to tak bliżej dwudziestu niż dziesięciu). Nie było to tanie, gdybym miała podstawy sądzić, że naprawdę jest dobre, to bym kupiła, ale jak na kolejny średnio użyteczny bajer było za drogie.
Niestety żadna z tych osób nie korzystała z tego dłużej niż dwa tygodnie i nie była w stanie podać żadnego konkretu typu “czuję, że znacznie poprawiła mi się wymowa“, “nauczyłem się liczyć do stu po włosku!” czy “przerobiłam już trzy działy“. Nie! Kurde nic. Tylko, że jest super, jakich to języków planują się nauczyć i że jeszcze nie mieli czasu się za to zabrać. Pytałam później – nadal “nie mieli czasu”, więc… cóż.

Niestety to, że docelowym klientem jest pasjonat języków ze słomianym zapałem prowadzi do tego, że bardziej zaawansowane poziomy są mniej dopieszczone.

Ale czemu miałyby być? Przecież większość nawet ich nigdy nie zobaczy.

Reasumując:

Kiedyś Busuu przypadło mi do gustu, ale obecnie dręczę się Memrise.

Niby wszystko mi pasuje, ale już żałuję, że w chwili zaćmienia zapomniałam o Busuu i wykupiłam roczny dostęp do Memrise.
Na potrzeby tego posta zarejestrowałam się tam znowu (stare dane logowania przepadły bezpowrotnie wraz ze zdechłym tragicznie laptopem) i zatęskniłam. Memrise i ich uciekający miejscowi jednak mnie nie zachwycają.

Tym mniej mnie zachwycają, że klikając na n-tą recenzję Busuu znajduję info z sugestiami, że Memrise jest lepsze, bo daje możliwość nauki z miejscowymi.
Śmierdzi mi to, bo jako użytkownik nie wpadłabym na to, by zachwycać się opcją, która wymiera wraz z kolejnymi lekcjami – wygląda mi to raczej na marketing szeptany pod produktami konkurencji.

Oczywiście “oficjalne certyfikaty McGraw Hill”, zachwalane przez Busuu nie są oficjalne i formalnie nie mają żadnej wartości – ot, taki fikuśniejszy sprawdzian w ramach urozmaicenia nauki.

Niestety w tym momencie nie jestem w stanie stwierdzić, która z tych dwóch propozycji raczy klientów mniejszą dozą ściemy.

Tzn. wprowadzających-w-błąd-sugestii. Jedna i druga oferuje ich dość sporo, zamiast skupić się na zaletach, które faktycznie mają. Chętnie posłałabym za to prosto na drzewo i jednych i drugich, ale wtedy zostanę z niczym, więc… cóż.
Poza tym cacy.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 4.5 / 5. Wyniki: 11

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

1 thought on “Aplikacje do nauki języków: Memrise i Busuu

  1. Na moje memrise jest fajnym uzupełnieniem do busuu. W busuu jest więcej gramatyki, natomiast memrise uzupełnia słownictwo. Uczę się Hiszpańskiego i korzystam z obu aplikacji +\- 1 h dziennie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.