Mogę zacząć wywód tonem rasowego eksperta, bo nie mam większego pojęcia o poligamii.
Nigdy nie dumałam nad tym z jakąś szczególną zawziętością, ale wydaje mi się, że to jedna z tych rzeczy, które teoretycznie mogłyby całkiem nieźle działać ale najprawdopodobniej działać nie będą.
Przy czym “nieźle” znaczy tyle co “równie dysfunkcyjnie i marnie jak monogamia – z tym, że co najmniej trochę (a najprawdopodobniej znacznie gorzej).
Nie byłam pewna, co jeszcze mieści się w granicach monogamii, a co już nie.
Celem rozjaśnienia tego niuansu przeczytałam sobie artykuł na wikipedii i zmarnowałam piętnaście minut życia, nie dowiedziawszy się niczego konkretnego.
Definicja wydaje się raczej mało konkretna – przynajmniej jak na mój gust różnica między:
“byciem w związku małżeńsko-miłosno-ekonomiczno-seksualnym z jedną osobą w ciągu całego życia“;
a
“byciem w związku małżeńsko-miłosno-ekonomiczno-seksualnym z jedną osobą do jej śmierci“;
i
“byciem w nieformalnym lub małżeńskim związku miłosno-ekonomiczno-seksualnym z jedną osobą w jednym czasie“
jest całkiem spora, a właściwie ogromna.
Ogromna – nawet nie biorąc poprawki na to, jak różnie mogą wyglądać życiorysy osób, które można by wpasować w te ramy.
W pierwszym przypadku możemy mieć do czynienia z ludźmi, którzy spędzili ze sobą osiemdziesiąt lat żrąc się lub kochając…
Albo z dwudziestolatkiem, który zginął w wypadku samochodowym dwa miesiące po ślubie i dziewczyną, która przez siedemdziesiąt lat za nim płakała i nigdy nawet nie spojrzała na żadnego innego w erotyczno-miłosnym kontekście.
W drugim podobnie – w te ramy złapie się tak osoba, która traci współmałżonka na rok przed śmiercią po kilkudziesięciu wspólnych latach, ośmiokrotnie żonatą czarną wdowę.
W trzecim – wszyscy z pierwszej i drugiej grupy, ale i każdy kto był w dwóch, czterech, ośmiu albo czterdziestu ośmiu związkach (wszak nie jest powiedziane, że muszą być długie czy trwałe).
Różnica między czterdziestoma ośmioma związkami i osiemdziesięcioletnim małżeństwem jest spora – przynajmniej teoretycznie.
Praktycznie – jak dołożymy do tego jeszcze wszystkie sytuacje klasy “jedno żyło w monogamicznym związku, drugie przez cały czas miało kochankę czy kochanka” albo przepaść między związkami z miłości, przyzwyczajenia, udręczenia czy względów ekonomicznych… zakochiwanie się ciągle w kimś nowym, ale bycie z jedną osobą… bycie ciągle z kimś nowym, ale kochanie wciąż jednej i tej samej… to wyjdzie na to, że “monogamia” może oznaczać prawie wszystko, nic albo cokolwiek.
A poligamia?
A poligamia też.
Obok chyba najpopularniejszego i najbardziej adekwatnego rozumienia poligamii (jako wielożeństwa, polegającego na tym, że uprzywilejowane społecznie lub/i ekonomicznie jednostki wchodzą w związki małżeńsko-miłosno-ekonomiczno-seksualne z kilkoma osobami, które pozostają w związku tylko z tą jedną osobą) rozkwita masa dziwnych, bardzo luźno – żeby nie mówić, że wcale – z poligamią związanych skłonności jak np.:
? chęć umawiania się z wieloma różnymi ludźmi w momencie, kiedy nie jest się (jeszcze) zaangażowanym w jakąkolwiek formę relacji z którymkolwiek z nich;
? bycie potencjalnie zainteresowanym więcej niż jedną osobą na etapie poszukiwania partnera;
? zdolność zauważenia i stwierdzenia czyjejś atrakcyjności mimo zakochania lub/i pożądania żywionego wobec innej osoby;
? uwielbienie dla flirtów, które nie prowadzą do niczego konkretnego;
oraz inne, względnie niewinne zrywy.
A także sporo jeszcze innych, już nie tak niewinnych – jak np.:
? tęsknota za poprzednim partnerem w trakcie związku;
? mniej lub bardziej przypadkowe znalezienie i zakochanie się w innej osobie w czasie trwania związku;
? zdradzanie partnera lub życie jako kochanek/kochanka;
? pożądanie żywione wobec różnych osób poza partnerem.
Sama przez moment nie umiałam stwierdzić, czy jestem mono czy poligamiczna, ale zaraz potem palnęłam się w czoło.
Definicja to jedno – gdzieś tam, w oddali kołatała mi w głowie świadomość, że poliGAMIA odnosi się tylko i wyłącznie do związków małżeńskich.
No i faktycznie: teraz, sprawdziwszy w wyszukiwarce widzę, że “gamia” to pochodna greckiego słowa “gamos”, oznaczającego małżeństwo.
Ale ta definicja była niejasna, bardzo niekonkretna, podsycana tu i ówdzie zasłyszanymi czy przeczytanymi teoriami ludzi, którzy nie zaprzątają sobie głowy takimi drobiazgami jak fakt mylenia pojęć.
Ok, ok – język ewoluuje a na przestrzeni lat i dekad słowa zmieniają znaczenie… ale wątpię, by w tym przypadku o to chodziło. Wygląda to raczej na mieszankę mniej lub bardziej świadomego szerzenia dezinformacji w celu… czort wie jakim.
Udowodnienia tez, dotyczących czegoś zupełnie innego?
Ciężko nawet powiedzieć czego, bo nic nie wskazuje na to, by chodziło o poliamorię, rozwiązłość czy niechęć do stabilizacji.
Większość tych tych symptomów świadczy zwykle o tym, że mamy do czynienia z dupkiem lub/i osobą, która z jakichś powodów nie chce lub (jeszcze) nie umie zdać sobie sprawy z tego, że marnuje życie z jakimś pacanem lub pacanicą, którego nie kocha, nie pożąda i z którym wcale nie chce być.
Społeczna akceptacja dla wieloosobowych związków niewiele zmieni w sytuacji osób, które nie ogarniają układów dwuosobowych.
Czy ludzie są z natury poligamiczni?
Nie. Nie są. Nie byli, nie będą.
Ale bywali, bywają i najprawdopodobniej bywać będą – ilekroć to rozwiązanie będzie się jawić jako coś zauważalnie mniej beznadziejnego niż alternatywy.
Nie dlatego, że wielożeństwo jest takie wspaniałe. Dlatego, że było nie najgorszym rozwiązaniem w okresach czy grupach, w których z dowolnych przyczyn pojawiała się znaczna dysproporcja między kobietami a mężczyznami. Utrzymywało się też nie dlatego, że ludziom było w tej sytuacji tak dobrze, a dlatego, że okazało się kolejnym dobrym sposobem na podkreślenie i pogłębienie przepaści między bogatymi i wysoko postawionymi a plebsem.
Nawet nie tyle między kobietami (które znacznie częściej bywają jednymi z kilku/wielu małżonek w związkach poligamicznych) a mężczyznami – bo to nie sprowadza się do podziału na płcie, tylko na klasy; i do pogłębiania przepaści między “znaczącymi” i “nieznaczącymi” ludźmi.
Poza tym warto pamiętać o tym, że możliwość wybierania sobie partnerów w zgodzie z porywami serca i lędźwi to luksus, który jest powszechnie dostępny od niedawna – im dalej w mrok tym mniej par i nie_par miało szansę na kierowanie się takimi fanaberiami.
Przez wszystkie wariacje na froncie znaczenia pojęcia “monogamia” i bardzo, bardzo swobodne odchodzenie od podstawowego – związek małżeński z jedną osobą – dochodzimy do absurdu, w którym ludziom zaczyna się wydawać, że poligamia zaczyna się tam, gdzie kończy się ich osobista wizja monogamicznego związku.
Czy to ma sens? – zapewne w niektórych przypadkach tak.
Ale pytanie o skłonność do poligamii i brednie o tym, że ludziom do tego tęskno… no jak dupie do bata.
Doprecyzowując: czy ludzie są z natury chętni na bycie wrzucanymi do kast? czy tęskno im do związków z wyrachowania, nierównego traktowania i podporządkowywania się regułom, które nie dają im w zamian ani spokoju, ani komfortu, ani bezpieczeństwa, ani spełnienia, ani szczęścia?
Nie. Wielu chętnie powpychałoby tam innych, ale świadomie nie ściągałoby sobie tego topora nad własną głowę.
Co czyni poligamię atrakcyjną?
Może zastanowię się nad tym przez moment… nic?
We wszystkich dziwacznych wynurzeniach, zachwalających poligamię jako całkiem fajną i częstą opcję autorzy skłaniają się ku czerpaniu przykładów z sekt, islamu czy ludów prymitywnych, gdzie poza nielicznymi wyjątkami mamy do czynienia z wielożeństwem mężczyzn i wychowywaniem kobiet w przekonaniu, że są istotami niższymi i nie mają innego wyjścia, jak tylko grać na warunkach, które im narzucono.
Jeśli nie znają innej rzeczywistości, to najprawdopodobniej oznacza to, że nie wszystkie są z tym nieszczęśliwe. Ot, takie życie – próbują z niego wykrzesać co się da, a nawet największy koszmar ma jakieś lepsze lub trochę_mniej_złe momenty.
Ile warte jest takie szczęście, oparte na przekonaniu, że ta opcja jest jedynym na co mogą liczyć? – zaszalałabym ze stwierdzeniem, że mniej więcej tyle, co i każde inne, bo każdy dorasta z jakimiś pogrzaństwami wbijanymi w głowę, a dopiero potem próbuje coś sobie z tego poskładać.
Ale na drugiej linii frontu stawia się wszystkie te niby-udane czyli jakoś-funkcjonujące związki, w których jedna albo obie strony udają, że są tylko z jedną osobą, a ta druga (lub obie) nie są tego świadome lub udają, że nie są tego świadome…
Też nie jest powiedziane, że ludzie nie mogą być szczęśliwi, żyjąc na takich zasadach – czort ich wie, niektórzy pewnie są. Może (nie widziałam, nie słyszałam – wątpię, ale dopuszczam taką możliwość).
Nie szalałabym z przypisywaniem poligamii roli tego kulturowo potępianego, zakazanego owocu, który nie_jest_taki_straszny_jak_go_malują, a który – i gdyby cudem udało mu się wyjść z cienia i zrobić furorę w społeczeństwach rzekomo monogamicznych – sprawiłby, że wszyscy nagle poczuliby się bardziej spełnieni, wyzwoleni i zadowoleni, mogąc otwarcie być z kilkoma osobami jednocześnie.
Nie dlatego, że nie wierzę w poligamię – dlatego że nie wierzę, że o to chodzi: że głównym motywem statystycznie istotnej (i nie balansującej na granicy błędu) części tych rzekomych monogamistów plącze się po głowie tęsknota za możliwością bycia w związku z dwoma lub kilkoma osobami, świadomie biorącymi udział w jakimś większym układzie, szanowanymi i zadowolonymi z tego, że to tak wygląda.
Raczej niewielu ludzi wyraża tęsknotę za takim stanem rzeczy – znacznie więcej jest pitolenia o niezrozumieniu, stłamszeniu, “trosce” o partnera (spod znaku “och, no nie mogłabym tak złamać mu serca i go rzucić, więc go zdradzam – czego oczy nie widzą…”), kredytach, przyzwyczajeniu, strachu przed zmianami, samotnością, tęsknocie za byłym… bla, bla, bla.
A jak jest bla, bla, bla, to z reguły znak, że głównym czynnikiem decydującym o zachowaniu gnidy nie jest miłość lub/i pożądanie lub/i chęć_bycia_z którymkolwiek z partnerów (z wliczeniem tego “stałego”, robionego w wała), tylko jakieś śmierdzące poczucie kontroli, wyższości, władzy, przebiegłości, satysfakcji i tak dalej.
Teoretycznie to całkiem nieźle wpasowywałoby się w poligamiczne realia… ale jednocześnie jest dowodem na to, że dupki nie potrzebują zmieniania Świata, żeby się spełniać, a większości członków każdego trójkąta nie odpowiada taki układ i woleliby, żeby to wyglądało inaczej.
Jednak ponownie – to samo można “zarzucić”związkom, w których zdrady się nie pojawiają a dupek lub para dupków poświęca(ją) się w całości zatruwaniu życia jednej osobie/sobie wzajemnie.
Swego czasu zastanawiałam się nad dyskretnym urokiem monogamii, która jest tak wspaniała, że aż trzeba ją zachwalać.
Zaczęły mnie intrygować te tajemnicze i przejawiające się w opowieściach podejrzanie wielu zdeklarowanych, wojujących monogamistów typu pierwszego (jeden partner/małżonek w ciągu życia – przynajmniej jak do tej pory), walki z pokusami.
Wielokrotnie prosiłam o rozwinięcie myśli; w kilku przypadkach się doczekałam – okazało się, że chodzi o pokusy bzykania innych i konsekwentne zwalczanie zauroczeń innymi osobami, które wzmacnia charakter.
No cóż…
Z drugiej strony… kto powiedział, że monogamia ma wypływać z potrzeby serca i lędźwi? – wikipedia nie.
Ale czy to przesłanka świadcząca o tym, że z formalnie i kulturowo akceptowaną powszechnie poligamią byłoby “lepiej”? – i to “lepiej” tym wszystkim rzekomo tłamszonym i ograniczanym, zmuszonych do udawania, że monogamia im wystarcza, odreagowujących sobie zdradami, bo “partner ich nie rozumie“? Wątpię.
Idea monogamii też ma na koncie sporo syfów. Ich odsetek w stosunku do wszystkich związków stworzonych w oparciu o jeden i drugi model jest mniejsza… głównie dlatego, że:
a) w ostatnich latach miażdżąca większość związków (nawet jeśli nieudanych, toksycznych i tak dalej) zaczyna się od decyzji ludzi, którzy się w nie pakują i że inicjują je wiedzeni uczuciem a nie polityką, majątkiem i tym, co powie rodzina;
b) poligamia to model kryzysowy – zwykle pojawiała się tam, gdzie większość mężczyzn ginęła na wojnach; trwała tam, gdzie kobiety nie miały zbyt wielu opcji życia na własny rachunek, a to bardzo korzystne warunki rozkwitu wszelkich patologii.
Co ciekawe wszystkie te głodne historyjki o samczej sile i biologicznym zaprogramowaniu do poligamii i rozsiewania nasienia i płodzenia jak największej ilości nieskazitelnego genetycznie potomstwa…
No… nie chciałabym być nieuprzejma, ale to dziwnym trafem nigdy nie są osobniki, które podejrzewałabym o możliwość zainteresowania sobą większego grona samic. W co ciekawszych przypadkach zdumiewającym wydaje się zainteresowanie jakiejkolwiek kobiety. Tacy, co to raczej w Świecie, w którym istniałyby haremy mogliby mieć cały harem… do upilnowania, jako miejscowe eunuchy; ewentualnie zostaliby pognani na jakąś bitwę i ustawieni na przedzie jako mięso łukowe.
Trochę jak z tymi wszystkimi entuzjastami prawa Hammurabiego, którzy chyba czegoś nie doczytali.
Bo owszem, jak to mówią: oko za oko, ząb za ząb… chyba, że ktoś jest lepiej urodzony, bogatszy lub zajmuje wyższe stanowisko niż Ty – bo wtedy zapłacisz głową za przypadkowe wybicie mu zęba, a on zapłaci grzywnę o równowartości trzech obiadów, jeśli zabiję twoje dziecko dla zabawy. Na tym polegało prawo Hammurabiego – w “czystej” formie, powtarzanej w maksymach dotyczyło tylko klasy średniej: jeśli jeden średniak wybił oko drugiemu to owszem, kończył z wybitym okiem… ale możni mogli się z tego wykupić nawet, jeśli weszli w szkodę innym możnym (pod warunkiem, że byli na porównywalnej pozycji w hierarchii), a naprawdę przesrane miała biedota, niewolnicy i frajerzy, którzy nie umieli się dobrze ustawić politycznie.
Tylko szaleniec albo idiota, albo świr przekonany, że dochrapałby się do grona, które cieszyło się niemal pełną bezkarnością tęskniłby za takim ustrojem i zachwalał w nim cokolwiek.
Tak samo z poligamią, wynikającą z rzekomego, męskiego bla, bla, bla…
Główni dostawcy bla, bla, bla słabo radzą sobie teraz, a w bardziej bezwzględnych warunkach radziliby sobie jeszcze gorzej, albo oberwali w łeb maczugą i na tym by się skończyło ich biadolenie, więc nie do końca rozumiem, za czym tak tęsknią…
Konkludując… zaraz dojdę do wniosku, że nie mam zdania, ale brnę nie zważając na to.
Jeśli poligamia miałaby wynikać z potrzeb serca, ducha i lędźwi, to mogłoby działać całkiem nieźle… tzn. równie źle jak monogamia i “monogamia” – z tym, że trochę gorzej… chociaż niezupełnie.
“Gorzej” tylko dlatego, że wszelkie prozaiczne, powszechne i nagminnie zamiatane pod dywan problemy, z którymi borykają się ludzie brnący w unieszczęśliwiające ich związki magicznie by nie znikły. Mentalność ludzka jest zawsze i wszędzie podobna – i sto, i tysiąc lat temu, i w prasłowiańskiej puszczy i na Borneo mniej więcej taka sama. Obyczaje, warunki polityczne i stopień zaawansowania cywilizacji to kwestie – w skali człowieczeństwa – drugorzędne.
Niezupełnie gorzej, bo obsesja czystości i monogamii niczego dobrego ludziom nie przyniosła: mordowanie kobiet, okaleczanie kobiet, ograniczanie kobiet, ubezwłasnowolnienie kobiet… żadna piękna miłość dwojga ludzi tego nie wybieli… bo mogłaby się wydarzyć i bez tego.
To wszystko sprowadza się do obsesji na punkcie seksu i ponadczasowych urojeń na temat tego, jak bujny i zepsuty żywot prowadzą (wstaw dowolne), którzy (wstaw dowolne) “bo to się aż w głowie nie mieści co sobie o nich wymyśliłam!“.
To naprawdę dotyczy TYLKO seksu.
Ekonomicznie i społecznie jesteśmy lub/i bywamy połączeni z wieloma osobami, nie tylko z partnerem.
Emocjonalnie… przecież kocha się rodziców, rodzeństwo, członków dalszej rodziny, przyjaciół, dzieci (niepotrzebne skreślić, nieobecne dopisać) – nie jest tak, że się ludziom w sercu wyczerpuje limit na kochanie, jak ma wokół siebie pięć, dziesięć czy trzydzieści bliskich osób.
O brak piątej klepki emocjonalnej podejrzewa się raczej tych, którzy snują opowieści o tym, że chociaż mają trójkę dzieci to tak naprawdę kochają tylko jedno, albo że poznawszy partnera przestali kochać swoją “starą” rodzinę, bo zaczęli tworzyć nową (fakt, że stosunkowo rzadko można się natknąć na coś takiego – ale jak już ktoś otworzy gębę, to bezsprzecznie robi się z tego impreza roku).
Skoro jesteśmy zdolni do kochania większej liczby osób, to może nie warto skreślać idei wieloosobowych związków – już niekoniecznie małżeńskich?
Skreślać może i nie… czemu skreślać, skoro na pewno gdzieś są ludzie, dla których poli-coś-tam jest drogą do szczęścia.
Ale gloryfikować też nie.
Odnoszę wrażenie, że najistotniejszym problemem związków poli-coś_tam jest brak poli-coś_tam wzorców.
To mój prywatny zestaw wniosków i obserwacji, zbyt mało obszerny, by mógł aspirować o miano wiarygodnej próbki.
Brak wzorców sam w sobie niczego nie przekreśla (wszak można sobie stworzyć własne – bazując na intuicji, metodą prób i błędów; JAKOŚ), ale skłania to ludzi do większego skupienia się nad tym, jak inni postrzegają tę ich “niezwykłą” relację.
Skupiają się bardziej na przekonywaniu wszystkich dookoła, że wcale nie jest tak, jak sobie wyobrażają (czyli marnie i dziwnie), niż na tym, jak to naprawdę wygląda w ich przypadku i czy to gra warta świeczki.
Potem targani żądzą społecznictwa chcą ludziom przybliżyć obcą im koncepcję i zaczynają jakieś idiotyczne ewangelizacje.
Nie jest to ani dziwne ani zaskakujące – kres związków, które w pewnym momencie były “Och & Ach!” a skończyły się czymś bardziej w typie “Ech & chlip!” jest bolesny, a w momencie kiedy już na wstępie wszyscy dookoła wiedzieli lepiej jak to się skończy dochodzi jeszcze niechęć do fundowania im jakiejkolwiek satysfakcji, która mogłaby się zmieścić w słowach “a nie mówiłem?“.
Więc uprzedzając i odsuwając taką ewentualność ludzie rzucają się do przekonywania, że to “zupełnie normalne chociaż inne“, “lepsze i bardziej otwarte” i bla, bla, bla… mimo że różnice wcale nie są jakieś drastyczne.
Największą “różnicą” jest chyba to, że tworzą sobie w głowie wizję niezwykłej wyjątkowości tej relacji, a ilekroć dostrzegają coś niepokojącego kątem oka lub zaczynają się czuć z czymś niezbyt dobrze z czymś_tam – zagadują intuicję, wyciszają instynkt samozachowawczy i brną zamiast uciekać… robiąc dokładnie to samo, co wszyscy, zawsze i wszędzie.
Wszystko jest super wyjątkowe… z tym, że wcale nie.
Nasłuchałam się o tym za wszystkie czasy, naczytałam jeszcze więcej.
Do pewnego momentu w to wierzyłam, potem w każdym – dosłownie każdym – nieco bliżej znanym mi przypadku z szaf zaczęło wypadać tyle trupów, że zaczęłam podejrzewać, że po drugiej stronie znajdują się wrota martwej Narnii.
Oddając sprawiedliwość “poligamistom” – wszystkie monogamiczne związki, które uważałam za udane też w pewnym momencie zasypały trupami.