Nie stawiaj sprawy jasno na pierwszej randce – poczekaj na zaangażowanie!

3.5
(2)

To jedna z bardziej niesamowitych i urzekających porad, jakimi ludzie są skłonni się raczyć.
Nie chciałabym zabrzmieć nazbyt dosadnie – ale naprawdę nie wiem z jak głębokiej dupy wyjęto ten koncept, ale czuję, że pojawiła się konieczność wezwania laryngologa na konsultację.

O co chodzi?

O twierdzenie, że niegrzecznym i nietaktownym jest zapoznawanie potencjalnego partnera z listą swoich oczekiwań i roszczeń już na etapie randkowania – o nie!
Nieelegancko byłoby też wyjechać z tym na początku związku. Trzeba poczekać!

Jak człowiek się zaangażuje i zakocha już na ament, to – może i załka w poduszkę – ale są znacznie większe szanse, że się zgodzi.

Zgodzi i zaakceptuje rzeczy, których wcale nie chce!
Takie, co to (gdyby je usłyszał już na wstępie) wywołałyby u niego opad szczęki, rozchylenie powiek i uniesienie palca wskazującego ku czołu, celem wykonania wymownego gestu, polegającego na kilkukrotnym postukaniu się w w/w część ciała.

Co prawda istnieje powiedzenie, że “na wojnie i w miłości wszystkie chwyty są dozwolone“, ale mam wrażenie, że finezja tej klasy jest miłosnym ekwiwalentem zbrodni wojennych – z tą różnicą, że takiego wyrachowanego, perfidnego, manipulującego gnoja nie stawia się przed sądem.
A warto by było. I nie tylko praktyków, ale i gorących orędowników takiego rozwiązania, którym własne bagno doskwiera do tego stopnia, że chcieliby w ramach pokrzepienia spojrzeć na to, jak inni ładują się w coś podobnego w naiwnym przekonaniu, że ten ból, który czują to tylko złudzenie i opiewana przez poetów “przesada” zwana “nadinterpretacją” – bo psychol  poczciwina, z którą się nieopatrznie związali nie ma nic złego na myśli.

Nie ma nic złego na myśli? – naprawdę?

Analogiczną sytuacją byłoby np. podpisanie umowy z dostawcą internetu: stówa miesięcznie i nielimitowany transfer – i po radosnych trzech miesiącach niczym niezmąconego surfowania ujrzenie kolejnego rachunku z informacją, że sorry: od tej pory płacisz frajerze 150, my dajemy 2 giga, a w zamian ty nie oglądasz żadnych filmików ani nie grasz online w godzinach 17:00-2:00 w dni powszednie i od 15:00 w piątek do 4:00 w poniedziałek.

Układ marzenie, prawda?

Tyle tylko, że większość ludzi radziłoby takiego oszusta puścić z torbami (niepytani), ale jak w grę wchodzi bycie w związku to zupełnie inna sytuacja – partner ma prawo mieć swoje oczekiwania!
I to nie takie, które właśnie odkrył – takie, które miał już wcześniej, ale perfidnie je zataił czując, że gdyby postawił sprawę jasno, to związku w ogóle by nie było.

Jedną z bardziej urzekających rzeczy, jakie ostatnio przeczytałam było tworzenie nieistniejącego niuansu między “zabraniam Ci się spotykać z X” a spokojnym* przedstawieniem argumentów przemawiających za tym, że znajomość z X jest szkodliwa.

*- to bardzo ważne, żeby argumenty były przedstawiane w spokojny, cywilizowany sposób. Żadnych tam baterii w skarpecie – nie jesteśmy przecież barbarzyńcami, gaslighting jest elegancki, skuteczny i nie zostawia nieeleganckich śladów, przez które można by mieć nieprzyjemności gdyby frajer lub frajerka zdecydowali się pójść na obdukcję.

Oczywiście mowa była o dorosłej osobie w pełni władz umysłowych – nie o siedmiolatce, kolegującej się z małą małpą, która systematycznie kradnie i niszczy jej rzeczy.

O dorosłej osobie, której właściciel partner niepytany o opinię i nieproszony o porady troskliwie wyłuszcza, że dostępując luksusu codziennego obcowania z nim jest zobowiązana do posłuszeństwa z troski o nią od pewnego czasu obserwuje X i ocenia negatywnie.

Toż to jest jakiś kosmos. Z tego co pamiętam mamusie i tatusie, wtryniające się w znajomości dzieci stawały się maksymalnym obciachem na samo wspomnienie już gdzieś w okolicach czwartej klasy podstawówki. Wtedy to obciach, ale dorosły człowiek powinien akceptować, że właściciel partner chce nim rozporządzać jak psem, któremu pozwala_lub_nie na swobodne hasanie z innymi kundlami w parku?

I nie – żadne tam: ja tak mam, mnie to pasuje, odwalcie się.
Dokładnie odwrotnie: u mnie się na to zanosi, nie pasuje mi to, mam złe przeczucia, co robić?

ZAAKCEPTUJ, wysłuchaj, Misio chce dobrze.

Nie ma absolutnie żadnego powodu, dla którego uczciwa i szczera osoba miałaby wyrażać się ciepło o oszustwie i manipulacji.

A to JEST ni mniej ni więcej, a oszustwo i manipulacja.

I to wybitnie podła, bo zakładająca perfidne czekanie na odpowiedni moment celem zwiększenia swoich szans na wymuszenie oczekiwanych ustępstw – i opierająca się na wykorzystaniu czyichś uczuć przeciwko niemu.

Można mieć różne preferencje, najróżniejsze – ale co innego je mieć i ustawiać sobie życie tak, żeby oczekiwania były spełnione, a co innego ustawiać drugą osobę tak, by je zaspokajała.
Owszem – jedno może łączyć się z drugim.
I jak najbardziej: istnieją manipulanci, zdolni do osaczenia i namieszania ludziom w głowie na “dzień dobry” – ale ich działalność i skuteczność jest w dużym stopniu uzależniona od ilości takich zgrzytliwych niuansów, które bądź to zostaną wzięte za zły omen (jeśli spotkają się z potępieniem i krytyką), bądź za przyczynek do zagłuszania pisków instynktu samozachowawczego, który daje człowiekowi do zrozumienia, że coś jest nie w porządku (jeśli zacznie się nieszczęśnikowi tłumaczyć, że szuka sobie problemów tam, gdzie ich nie ma i robi kłopot z zupełnie normalnego zachowania).

Nie każdy uczy się asertywności, walki o swoje i szanowania swoich emocji wtedy, kiedy powinien – czyli we wczesnym i “średnim” dzieciństwie.
Wielu rodziców i opiekunów nie stawia sobie za cel wychowania samodzielnego, niezależnego, szczęśliwego człowieka, a wymuszenie posłuszeństwa i wbicie do głowy, że to co czuje bachor ma drugo– lub trzeciorzędne znaczenie, w związku z czym powinien każdorazowo czekać na opinię kogoś, kto garnie się do podejmowania decyzji za niego i oceniania, do których emocji “ma prawo”, a które powinien dławić w zarodku.
Można nauczyć się tego później – pewnie, nie ma przeciwwskazań: teoretycznie można. Ale praktycznie?

Praktycznie, to żeby się czegoś nauczyć, trzeba to widzieć, rozumieć i mieć przekonanie, że warto – własne, silne i niepodkopywane.

Wyrośnie samo – albo raczej wyrosłoby, gdyby nie było regularnie zalewane ciepłym moczem

Zahukanej ciapie stosunkowo łatwo wytłumaczyć, że nie warto. Że przesadza, wydziwia i szuka – jak to mówią – dziury w całym (zamiast się cieszyć, że w ogóle ma coś, w czym te dziury się pojawiają).

Instynktu samozachowawczego nie da się ot tak zarżnąć – żeby leżał trupem i nie utrudniał rozporządzania cudzym życiem.
Ale można go zagłuszać, można wmówić komuś, że ten wewnętrzny głos to podszepty złego ducha, który jest gotów na to, by w każdej chwili bezlitośnie rujnować im szczęście. Jeśli uwierzą w dobre intencje osoby, która będzie im sprzedawać ten bełkot, to są spore szanse na to, że uwierzą we wszystko, na własną zgubę.

Jak wychodzimy z założenia, że partner jak najbardziej ma prawo żądać i oczekiwać jakichś zmian w stylu życia, ubiorze, charakterze, zainteresowaniach, środowisku, towarzystwie, pracy, edukacji i tak dalej…

Światopogląd jak światopogląd – niektórzy mają inny.

Nie trzeba być wybitnym znawcą ludzkiej natury, żeby wiedzieć, że jednemu taki układ będzie pasował, drugiemu nie, a trzeci może się na niego zgodzić, ale będzie z tym nieszczęśliwy.

Nie trzeba też być geniuszem, żeby uświadomić sobie, że ludzie chętniej podejmują niekorzystne dla siebie decyzje, jeśli nie mają pełnej świadomości na co się decydują – tzn. kiedy ktoś nimi manipuluje, okłamuje ich lub podpuszcza.

To dwa oczywiste fakty.

… to na czym dokładnie opiera się założenie, że niestosownym i niewłaściwym jest wyskakiwanie z tym możliwie najwcześniej jak się da, ale zupełnie normalnym i akceptowalnym jest stopniowe podkręcanie śruby i wyjeżdżanie z tym po pół roku znajomości?

Jeśli to takie normalne, dobre i akceptowalne – podobno niekiedy wręcz pożądane i przedstawiane jako zaleta; przejaw troski i zaangażowania – to nie powinny istnieć żadne przeciwwskazania przed przedstawianiem potencjalnemu partnerowi listy oczekiwań, wymogów i roszczeń już na samym wstępie.
Nawet w obrębie światopoglądu jednej osoby takie dysonanse nie powinny się pojawiać.

Skoro to “OK”, ale można trafić na osobę, dla której to nie jest “OK”, to po co marnować swój i czyjś czas na podchody i udawanie kogoś, kim się nie jest?
Po wzięciu poprawki na ludzi, którzy zapoznając się odstawiają iście wiktoriański konwenans i faktycznie dość długo im schodzi, zanim zaczną subtelnie nawiązywać do jakichś konkretów – w gronie entuzjastów czekania z wyjawieniem swoich prawdziwych intencji na “odpowiedni moment” zostaną sami manipulanci.

A jednak istnieją – magia! “Porządni”, “uczciwi” ludzie, którzy uważają, że nietaktem byłoby wyjeżdżać z tym wszystkim już na początku, kiedy ofia… potencjalny partner nie jest zaangażowany emocjonalnie.

Skoro to fajne, dobre i akceptowalne – ale NIE DLA WSZYSTKICH – to logicznym powinno być dążenie do możliwie jak najszybszego stwierdzenia, czy mamy do czynienia z osobą z tej pierwszej grupy (której to odpowiada, albo która wręcz tego oczekuje), czy z drugiej (której to nie odpowiada i która byłaby z tym nieszczęśliwa).
Roszczeniowcy znajdą sobie kompatybilnych roszczeniowców, indywidualiści indywidualistów i to już ich sprawa, jak ten ewentualny związek będzie wyglądał.

Nie do końca tylko ich sprawa, jeśli taplając się we własnym bagnie zachęcają innych, żeby też się w to wpakowali.
Nie tylko ich sprawa, jeśli sami manipulują i oszukują partnera aż furczy, a jednocześnie próbują zwiększyć swoje szanse na to, że frajer nigdy się nie zorientuje – próbując przekonać możliwie jak największą liczbę osób, że wyrachowanie i granie na emocjach jest spoko.

Weźmy przykład dwóch (rzekomo) skrajnie odmiennych przypadków:

Sytuacja nr 1:
Wczoraj spotkałam się z nim po raz pierwszy. W rozmowie wspomniałam, że trenuję pole dance i że bardzo to lubię, a on poinformował mnie, że nie ma takiej opcji, żeby jego dziewczyna prężyła tyłek na rurze, bez względu na to, czy wszystko odbywa się na siłowni, w teatrze czy klubie go-go i mam natychmiast przestać.
Sytuacja nr 2:
Jesteśmy razem od kilku miesięcy. Ostatnio zaczął przebąkiwać, że moje treningi niezbyt mu się podobają, a jak zaczęłam drążyć temat to wybuchł, rozpłakał się i wyznał łamiącym się głosem, że bardzo cierpi ze świadomością, że wyginam tyłek na rurze. Następnie ukrył twarz w dłoniach i załkał rozpaczliwie, zaklinając się, że nie ma prawa prosić mnie o coś takiego, ale nawet nie wyobrażam sobie, jak wielką ulgą byłoby dla niego, gdybym przestała tam chodzić i powiedział, że mam wybierać: albo on, albo świecenie dupą przed obcymi ludźmi, bo to się nie godzi i on się nie godzi, a chyba okazał już dość wyrozumiałości, milcząc na ten temat przez kilka miesięcy i czekając, aż durna baba sama się ogarnie – a tu nic! A dłużej już nie wytrzyma!

W którym miejscu znajduje się niby ta przepaść, dzieląca obie te sytuacje i przemawiająca NA KORZYŚĆ TEJ DRUGIEJ?

Wiele wskazuje na to, że większości pierwszy pan wydaje się zrzuconym z Księżyca chamem, na którego nie warto marnować ani minuty cennego czasu, a drugi jest troskliwym partnerem, który po prostu wyraża swoje oczekiwania, dzieli się troskami i jest gotowy na kompromis (spod znaku “rób co mówię i żałuj za grzechy, a MOŻE kiedyś ci wybaczę – ale nie napalaj się na to za bardzo”).

W brutalności? Dosadności? Gwałtowności?

Przecież to dokładnie to samo. Jedyna ewentualna różnica w tym, że to pierwsze jest złe, a drugie jeszcze gorsze.

Z jakiego Guantanamo ci ludzie wypełzają to ja nie wiem…

Chociaż… jak się na tym tak mocniej zastanowię, to może i racja – gdybym wychodziła z założenia, że nie sprzedawanie mi kopa w ryja na dzień dobry jest przejawem dobrej woli, łaskawości i niezwykle silnego afektu partnera lub partnerki, a wymuszenia tak czy inaczej zostaną wyegzekwowane…
To tak, to wtedy owszem – wychwalałabym pod niebiosa tę fizycznie mniej bolesną metodę perswazji, bo cóż innego miałabym zrobić? Na tej samej zasadzie ucieszyłabym się z dwóch wyłamanych palców – bo przecież mogłoby to spotkać wszystkie.
Gdybym już kompletnie niczego nie chciała od życia… pewnie tak.

Pozytywne myślenie i inne zwyrodnienia w akcji!

Przecież to zły punkt odniesienia!

Jeśli głównym motywem jest osiągnięcie celu, a celem – wymuszenie na partnerze dostosowanie się do oczekiwań, na które absolutnie by nie przystał (wiedząc od początku, że związek z tą osobą będzie się wiązał z wypełnianie listy roszczeń) – to gwałtowne, brutalne i dosadne stawianie wymagań jest zmniejszaniem swojej szansy na sukces w manipulacji.

Cierpliwością, spokojem, konsekwencją, udawaną troską i “rozsądnymi” argumentami można osiągnąć o wiele więcej.

Im niższe poczucie własnej wartości, tym większa podatność na takie zabiegi.
Im gorsze doświadczenia, tym silniejsza skłonność do brania wszystkiego za dobrą monetę i brnięcia w to, co wydaje się szansą na szczęście.
Im mniejsza świadomość, że przemoc przybiera różne formy, tym większe ryzyko, że ofiara tej przemocy będzie szukać winy w sobie.

Kiedy sytuacja staje się jasna i nie ma zbyt wiele miejsca na złudzenia spod znakuoch, na pewno nie chciał!“, “niefortunnie się wyraziła!“, “niemożliwe, żeby o to mu chodziło, na pewno chce dla mnie dobrzeszanse na to, że potencjalna ofiara wpakuje się w te sidła maleją do minimum.
Dalej pójdzie tylko osoba, której taki stan odpowiada – i ewentualnie jakieś skrajnie zahukane i sterroryzowane jednostki, którym na tym etapie i tak nic nie pomoże, bo muszą dojrzeć do niezależności, a są zaprogramowane na dochodzenie do niej w maksymalnie bolesny sposób.

Manipulacje, kłamstwa, zatajenia i osaczanie, czekanie na moment, w którym drugiej osobie żal będzie tracić uczucie, które w niej wyrosło i “burzyć” to, co sobie zbudowała to żadna łaska, subtelność, wyrozumiałość czy troska – to wyrachowanie, zimna kalkulacja i perfidne żerowanie na cudzych uczuciach.

Zgadując – i nie mając pewności, czy trafiam – zaryzykowałabym stwierdzenie, że głównym motywem może być tu dziwnie pojmowana polityka minimalizowania ryzyka:

tj. Przychodzi na spotkanie, nigdy wcześniej mnie nie widział, a już* chce mi życie przestawiać? – strach pomyśleć, co zacząłby wyprawiać po paru miesiącach, po roku czy po ślubie. // Zaczyna dawać czadu po paru miesiącach – no trudno, ale pewnie mogłoby być gorzej…

*- to “JUŻ” wydaje się być kwestią czysto semantyczną, ale nie jest – pojawia się często i zawsze w wypowiedziach osób, którym idea wymuszeń jest bliska: albo sami się na nie godzą, albo są sprawcami, albo żyją sobie w radosnej symbiozie z innym pasożytem.

Może tak być, że roszczeniowiec, który zaczyna rozstawianie po kątach już na wstępie będzie kontynuował i, z upływem czasu intensyfikował te zabiegi.
Ale to żaden “alarm”, który powinien się włączyć, a zwykła świadomość takiej ewentualności – którą warto mieć.

Ale może być i tak, że to już wszystko – powiedział, co wiedział, przedstawił sytuację jasno i pozostawił decyzję drugiej stronie: pasuje Ci ten układ albo nie.
Może być też tak, że (zresztą to chyba najpopularniejsza opcja) osoba, która tego NIE ROBI po prostu się czai i czeka na odpowiedni moment, żeby zaatakować – i zrobi to wtedy, kiedy uzna, że szanse na osiągnięcie celu będą największe.

Nie sposób temu przyklasnąć nawet wychodząc z założenia, że tak oczywiste fakty jak to, że każdy jest odpowiedzialny za siebie i ponosi konsekwencje swoich – dobrych i złych decyzji – wymagają dodatkowego podkreślania.

No tak – jest.
I tak – ponosi: jak wejdzie w bagno, to ma duże szanse na to, że utonie.

Ale cóż to za pomysł, żeby tolerować i usprawiedliwiać gnidy, które stoją przed tymi bagnami i zachwalają, że to zupełnie normalna ścieżka, a tam dalej można zobaczyć uroczą polankę?
Które – zapytane wprost, czy teren nie jest przypadkiem podmokły i niebezpieczny – zarzekają się, że absolutnie nie, że same non stop tam chodzą i jest super!

Może, moooże w niektórych przypadkach faktycznie – w grę wchodzi niewiedza, brak świadomości, wyparcie i tak dalej. Może nawet tzw. indywidualne preferencje i umiłowanie bagna… ale czy to się koniecznie musi odbywać kosztem innych?
Skoro to takie wspaniałe, fajne i satysfakcjonujące, to skąd i po co ta agresywna agitacja, mająca na celu przekonanie wszystkich dookoła, że czekanie na stosowny moment z wyjawieniem swoich prawdziwych intencji i oczekiwań jest totalnie w porządku? – z jednoczesnym zaznaczeniem, że zrobienie tego WCZEŚNIEJ już tak fajne nie jest?

Wszak – powtórzę po raz n-ty – jedyna różnica w tym, że ta druga opcja eliminuje (a na pewno znacznie zmniejsza) ryzyko zawracania tyłka osobie, która żadnych zmian na życzenie partnera w swoim życiu wprowadzać nie zamierza – i że szanse na to, że ktoś skończy zmanipulowany i oszukany są znacznie mniejsze.

Chodzi o potrzebę ciągłego dowodzenia własnej – nieistniejącej – niezależności, czy to jakieś jeszcze inne cholerstwo?

Nieistniejącej niezależności, czyli:

Biorę pod uwagę zdanie partnera w każdej sprawie i odpowiada mi ten stan, choć dość często polega to na tym, że robię tak, jak on/ona chce – niestety jednocześnie gardzę taką postawą i chcę zachować moralne prawo do piętnowania i wyśmiewania jej” – a ramach “naturalnych” konsekwencji tego stanu pojawia się nie nazywanie rzeczy po imieniu, szerzenie dezinformacji i sprzedawanie ściemy w hurtowych ilościach, żeby nie nabawić się zbyt wielu wątpliwości pod własnym adresem.

W tej pierwszej połowie nie ma nic złego – ale to nie jest niezależność.

Nie ma czegoś takiego jak potrzeba niezależności tak silna, że aż skupiająca się na tym, żeby wszyscy dookoła mieli zaświadczenia o jej istnieniu z pierwszej ręki.
Chyba, że to coś na zasadzie: kupię patyczaka, nazwę go Leon i zacznę opowiadać dowcipy o mieszkaniu w jednym pokoju z lwem.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 3.5 / 5. Wyniki: 2

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.