Zła wolność słowa i dobrzy cenzorzy, czyli o zabijaniu myślenia

5
(1)

Świat się kręci, ale raz wywalczone prawo do ograniczania swobody wyrażania poglądów zostaje na znacznie dłużej – cenzorzy się zmieniają, listy cenzurowanych treści się zmieniają, rządy upadają, ludzie umierają, ale cenzura jako idea ma się dobrze, bo ludzie uwielbiają kręcić na siebie bicz i postrzegać wszystko krótkowzrocznie.

Chciałam podejść do tematu całościowo, ale z tego wyszedłby chyba zbyt długi wywód, więc starałam się krążyć wokół tej, opiewanych przez moderatorów wszystkiego “niezbędnej” cenzury w dyskusjach internetowych.

Jeśli walczysz o ocenzurowanie kogokolwiek, to powinieneś mieć świadomość, że to, kiedy ta cenzura dotknie też Ciebie jest tylko kwestią czasu.

Czy to naprawdę takie trudne do zrozumienia? Nielogiczne? Zaskakujące?

Przecież dokładnie tak to działa. ZAWSZE tak działa i za każdym razem wszyscy są ciężko zaskoczeni, że im też się oberwało – wszak stali po stronie cenzorów i spodziewali się, że w związku z tym będą specjalnie traktowani, a tylko ci, których chcieli uciszyć będą obrywać po łapach i głowach.

Tymczasem – niespodzianka! – nie.

Stosunkowo niedawno odkryłam, że jestem zwolenniczką wolności słowa. CAŁKOWITEJ wolności słowa.

Wylatując z kolejnej grupy “dyskusyjnej” za proneonazistowskie poglądy.
Tzn. tak dokładniej to za twierdzenie, że nawet fani Hitlera nie powinni być cenzurowani – po pierwsze, dlatego że już kiedyś byli na cenzurowanym i chyba wszyscy zapomnieli jak to się skończyło i do czego prowadzi ignorowanie problemu w trosce o własne dobre samopoczucie; po drugie, dlatego że kilku kolejnych entuzjastów ich ideologii to niewielka cena za świadomość dla wielu innych, że to istnieje, jest realne i niebezpieczne: ekstremiści zamiatani pod dywan rosną w siłę, a ludzie trzymani pod kloszem stają się bezbronni.

Kiedyś pewnie bym czegoś takiego nie powiedziała, ale teraz mówię. Kiedyś nie widziałam, jak cudownie wpływa na ludzi takie troskliwe dbanie o to, żeby przypadkiem nie zaczęli gadać o czymś trudnym niestosownym.

Nie powiem, żeby mnie to nie zaskoczyło – wydawało mi się, że jestem raczej liberalna a tu proszę… nazizm.

Nie tak dawno miałam przyjemność obserwowania chryjki na fejsie, która przyprawiła mnie o ciężkie deja vu.

A było tak...

W ferworze dyskusji, osoba-odpowiedzialna-za-cenzurę w tamtym miejscu odpowiadała na zarzuty związane z tym, że nie da się tam normalnie rozmawiać. Zdania nie były podzielone – wszyscy byli jednogłośni i jako przyczynę wskazywali:

  • martwe i nierespektowane punkty regulaminu;
  • brak przejrzystości tegoż regulaminu;
  • irytującą stronniczość osób odpowiedzialnych za “pilnowanie porządku” (niewynikającą w żaden sposób z regulaminu, czy charakteru tego miejsca – żadne tam “Wszyscy jesteśmy fanami Justina Biebera i piszemy wyłącznie miłe rzeczy na jego temat” z którego wynikałoby, że wszyscy, którzy nie cenią Justina i jego muzyki zostają usunięci z grupy. Raczej “Dyskutujemy o muzyce. Chwalimy, krytykujemy, wymieniamy się opiniami.” połączone ze spontanicznym wywalaniem i blokowaniem fanów Justina przez osobę, która za nim wybitnie nie przepada – budzące wściekłość i frustrację nawet u tych, którzy Justina nie znoszą);
  • losową surowość a przede wszystkim wybiórczą respektowalność jakichkolwiek kar za łamanie tego regulaminu (ze strony osób, które go stworzyły lub/i miały pilnować);
  • nagminne blokowanie dyskusji, które WSZYSCY biorący w nich udział chcieli kontynuować.

To aż warto przetrawić i pomyśleć przez moment jak dobrze coś musi działać, skoro ludzie, którzy “spotykali się” wyłącznie po to, by nawzajem rzucać się sobie do gardeł nagle przestali i zgodnie uznali, że w takich warunkach nie można się spokojnie pokłócić, a to miejsce staje się nie do wytrzymania.

W odpowiedzi osoba-odpowiedzialna-za-cenzurę stwierdziła, że… przyczyną tego stanu rzeczy jest panująca tam ZBYTNIA SWOBODA WYPOWIEDZI, z którą “trzeba coś zrobić”, bo atmosfera staje się nie do wytrzymania, a wszyscy stają się wulgarni i agresywni, bo za dużo im wolno.

Coś niesamowitego! – a jednocześnie wcale nie, bo to ZAWSZE TAK DZIAŁA, zawsze tak wygląda.

Nagle uświadomiłam sobie, że widziałam to już dziesiątki razy – w różnych miejscach, między różnymi ludźmi i w różnej skali, ale mechanizm był zawsze ten sam.
Mechanizm chyba zawsze JEST ten sam.

1. Najpierw ktoś bierze na siebie odpowiedzialność respektowania i egzekwowania ograniczeń, które nakłada na grupę/społeczność X…

2. Potem okazuje się, że nałożył ich zbyt wiele – nie ma sił i środków na upilnowanie wszystkiego i wszystkich.

Umiarkowanie rozsądny człowiek ograniczyłby kontrolę do możliwych do ogarnięcia podstaw – zdobywszy doświadczenie i uświadomiwszy sobie, co/ile jest w stanie zrobić, a co/ile nie mógłby określić priorytety.
Wszak lepiej jest mieć dwie czy trzy zasady, które się zachowuje i konsekwentnie przestrzega niż trzydzieści wedle uznania i wyrywkowo.

Problem polega na tym, że umiarkowanie rozsądni ludzie nie garną się do władzy i kontroli, bo rozumieją, że to wielka i ciążąca odpowiedzialność, której nie warto brać na swoje barki – chyba, że jest to absolutnie konieczne.
Bardzo rzadko zdarza się, że jest to “absolutnie konieczne” w DYSKUSJACH.
Ludzie dadzą sobie radę – nawet jeśli trochę się w międzyczasie powyzywają, powrzeszczą i zapowietrzą; żadna z tych rzeczy nie jest wielkim problemem.

Garną się zakompleksione ćwoki z przerostem ego nad treścią i pragnieniem posiadania autorytetu w gratisie – a autorytetu nie ma i miał nie będzie ktoś, kto:

a) nie widzi, że nie ogarnia;
b) widzi, ale udaje, że wszystko jest ok;
c) widzi, ale żąda od innych, by udawali, że nie widzą;
d) widzi, wie że inni też widzą, ale zabrania im o tym mówić i żąda, żeby go słuchać, bo ON tak mówi.

(może z drobnymi wyjątkami na ofiary syndromu sztokholmskiego, zauroczone fanki i tych, którzy węszą jakieś korzyści w związku z tańczeniem tak, jak się im zagra).

3. Następnie – nie bacząc na to, że nie ogarnia – próbuje podbić sobie ego okazjonalną surowością, albo braniem na litość. Przeważnie jednym i drugim.

4. Po czym… wprowadza kolejne ograniczenia.

Wprowadza KOLEJNE ograniczenia. Nie bacząc na to, że już wcześniej nie radził sobie z ogarnianiem rzeczy, które SAM wymyślił – ani na to, że spora część problemów 

Wprowadzający wychodzą z założenia, że reguły stworzone dla innych są niczym więcej niż regułami stworzonymi dla innych – zapominają, że im więcej ograniczeń i reguł wprowadzają, tym więcej zachodu, energii, czasu i cierpliwości będą musieli poświęcić, żeby uczciwie i sprawiedliwie dla wszystkich ich przestrzegać.
Zapominają lub świadomie nie chcą o tym pamiętać. Wychodzą z założenia, że te reguły są, ale nie dla nich samych – więc traktują je luźno, respektują kiedy im wygodnie i kiedy są w nastroju.

Pojawiają się pierwsi łamiący przyjęte zasady bez obiecanych konsekwencji (na które wszyscy się zgodzili – i których w związku z tym oczekiwali) i pierwsi sfrustrowani “karami”, które nie dosięgły wszystkich i pierwsi pokrzywdzeni tym, że zostali opieprzeni lub wykluczeni za coś, co innym uszło płazem.

5. Rozbrzmiewają pierwsze głosy krytyki ze strony osób, które wcześniej tłumaczyły sobie wszystkie nieprawidłowości “przejściowymi problemami“.
Pierwsze, dziesiętne i setne utyskiwania wraz ze wskazaniem, że ta, tamta i sramta reguła została złamana tu i tam, a obiecanych konsekwencji nie było, a tam, tam i jeszcze gdzieś ktoś oberwał niewinnie.

Ta sytuacja może trwać bardzo długo, jeśli dławi się wszystkie pomruki niezadowolenia w zarodku, albo konsekwentnie je ignoruje – nie tak łatwo zniechęcić ludzi do miejsca, które polubili (ze względu na obecność innych).
Im dłużej trwa, tym ludzie są bardziej wkurwieni. A potem czara goryczy się przelewa i – w zależności od skali frustracji tłumu mamy albo bardzo nieprzyjemną awanturę pełną wrzasku, albo akcję “Hotel Rwanda”.

6. W tym momencie obłudny manipulant dochodzi do wniosku, że może “uratować sytuację” nie kalając się przeprosinami ani nie ściągając na siebie hańby przyznania się do błędu – zrzuca winę na ludzi i tę wstrętną, obmierzłą wolność słowa.

Ot, klasyka: ludziom było za dobrze i się rozbestwili. Zero odpowiedzialności po jego stronie.

Nie jest zdolny do dostrzeżenia własnych błędów – zresztą nawet, jeśli je widzi, to nigdy przenigdy się do nich nie przyzna, bo przecież “straciłby twarz” – więc zwala winę na wszystko: innych ludzi, stresującą pracę, problemy w domu, grawitację, ulotność życia ludzkiego i GMO.

Dochodzi do epickiego wniosku, że problemem jest to, że dranie pławili się w luksusie wolności słowa, do której nie dojrzeli (oczywiście “dojrzałość” polegałaby na tym, że by go słuchali i zachowywali się tak, jak sobie umyślił, że powinni; uwielbiali go, szanowali i przy okazji może pomogli zbić na sobie jakąś kaskę), że w ogóle nikt do niej nie dojrzał, nikt na nią nie zasługuje i wszystkich trzeba trzymać za mordę, bo inaczej nigdy nie będzie spokoju – a jeśli w tym celu trzeba wymordować kilkadziesiąt milionów ludzi, a kolejne ćwierć miliarda pozamykać w łagrach i zamorzyć głodem, to trudno… skoro nie ma innego wyjścia.

Dla małych, zakompleksionych palantów nie ma, ale małe, zakompleksione palanty kończą raczej marnie – nawet, jeśli mają taką siłę przebicia, że w momencie, kiedy konają osrani i zarzygani na podłodze własnego gabinetu, zdążyli napsuć krwi całym kontynentom i sterroryzować wszystkich do tego stopnia, że nikt nie śmie się do nich zbliżyć bez zezwolenia, którego nie są w stanie udzielić, charcząc.

Ale to – że ludziom jest za dobrze i nie zasługują na wolność słowa – wydaje się spójnym kierunkiem, w którym płyną wszyscy.

Płyną, bo są zbyt głupi i ślepi, by zauważyć, że są głupi i ślepi właśnie dlatego, że tej wolności słowa nie mieli.

Najpierw, kiedy jeszcze im się chciało i coś tam w nich jeszcze podrygiwało – obrywali po łbie za każdą głupotę i nie_głupotę, bo się na czymś “nie znali”, nie zasłużyli na to, żeby ich słuchać, albo byli dziećmi/gówniarzami, których słuchać nie warto; a czasem mówili coś sensownego, zwracali uwagę na rzeczy, które inni przeoczyli… i spotykali się z tą samą reakcją.

Krytyka – czyli Największe Zło Świata Tego to jedyne, co sprawia, że ludzie się rozwijają i dorastają.
D O R A S T A J Ą – a nie tylko stają się coraz starsi.

Krytyka nie jest przyjemna, często nawet nie jest uzasadniona – ale to też element nauki. Bez niej nikt nie ewoluuje jako człowiek. Będzie powielał złudnie znane schematy i zamknie się w bańce, tworząc idiotyczne wizje, które nawet nie będą JEGO wizjami, tylko cudzymi, chyłkiem wtłoczonymi mu do łba.
Obcując z krytyką człowiek uczy się, że nie wszystko, co rzecze XYZ, którego za coś szanował jest czystym złotem.
Że nie wszystko, co sam wymyśla jest słuszne – dowiaduje się, że warto wziąć pod uwagę jeszcze to i owo.
Że nie każda krytyka jest warta uważnego słuchania i brania pod uwagę w jakikolwiek sposób – i że nawet, jeśli na niego spada to nie koniec Świata.
Że ostateczna decyzja należy do niego i najlepiej na tym wyjdzie, jeśli podejmie ją sam – oceniwszy wcześniej czyje zdanie (i czy czyjekolwiek w ogóle – poza własnym) brać pod uwagę i biorąc poprawkę na to, czego dowiedział się wcześniej.

Albo – w mniej optymistycznej i bardziej realistycznej opcji: wszyscy ochoczo skłaniają się ku ograniczaniu wolności słowa, bo:

a) są niedojrzałymi głupkami, którym wystarczy powiedzieć jedno niemiłe słowo, żeby podkulił ogon i uciekł (albo wszedł w tryb “szanowania” opinii najbliżej stojącego strażnika z kijem); głupkami, którymi łatwo manipulować – przy odrobinie szczęścia część z nich nie tylko nie zorientuje się, kto ich bije, ale nawet nie zrozumie, czemu coś ich boli;
b) są miernotami i liczą na to, że im bardziej pogrążą innych, tym lepiej sami wypadną na ich tle – wszak tylko szaleniec próbowałby robić coś, żeby przestać tak o sobie myśleć i pozbyć się skłonności do warunkowej samooceny (tj. np. czuję, że jestem ładnie ubrana, bo widzę, że koleżanka ubrała się gorzej, ale patrząc rano w lustro nie czułam, że mi w tym ładnie);
c) żaden hejt nie boli tak bardzo, jak słuszna krytyka – hejt można wyśmiać perliście, trafną krytykę tylko baranim głosem, niesłuszną odeprzeć argumentami;
d) wierzą, że jedyną rzeczą, którą warto naprawiać są patologiczne, przemocowe i nieszczęśliwe związki ludzi, którzy nie powinni być razem, bo fundują sobie piekło na Ziemi.
Próby naprawiania błędów – o wiele trudniejsze i bardziej czasochłonne niż przekonanie kogoś, że nie zasługuje na nic poza udręką i wegetacją – które mogłyby coś realnie zmienić na lepsze… tylko szaleniec uznałby TO za grę wartą świeczki.

Wydaje mi się, że źródłem większości “problemów z wolnością słowa” jest mylne przekonanie, że główną funkcją rozmów i dyskusji jest przekonanie rozmówców i słuchaczy do swojego zdania lub znalezienie jakiegoś idiotycznego kompromisu, który zbytecznie godziłby stanowiska ludzi, którzy wcale nie muszą się ze sobą zgadzać.

A nie jest tak. Rozmowa służy:

a) rozrywce (tj. np. gadamy sobie z kolegą Marianem, bo jak to robimy to jest fajnie);
b) komunikacji (tj. np. opowiadamy sobie ze szwagrem o planach na sobotniego grilla lub konwersujemy z ekspedientką w odzieżowym, żeby się dowiedzieć, czy jest jeszcze szansa na kupienie gdzieś dżinsowych ogrodniczek w kwiaty, których nie ma już na stanie w sklepie);
c) integracji (tj. np. inicjujemy pogawędkę o pogodzie i spóźniających się pekaesach z obcą osobą, czekającą na przystanku autobusowym);
d)poznawaniu nowych ludzi (tj. np. zakładamy konto na Tinderze i zaczynamy wymieniać wiadomości z 78-letnim grzybiarzem z Pomorza, żeby stwierdzić, czy budzi sympatię/żądzę/ciekawość i czy chcemy kontynuować znajomość);
e) ustaleniom (tj. np. dogadujemy się ze szwagrem z podpunktu drugiego, że on przygotuje żarcie a my przyjdziemy z podpałką i napojami, albo przekładamy grilla na niedzielę, bo Zdzisiek ma wizytę u dentysty i w sobotę wieczorem byłby świeżo po znieczuleniu, a też chciałby się napić);
f) zapoznawaniu się z czyimiś poglądami (tj. np. podchmielony Zdzisiek na niedzielnym grillu opowiada o CIA, które śledzi jego komórkę i narzeka na to, że ta cholerna Ameryka pcha się wszędzie, Janusz uważa, że to wszystko sprawka Mossadu, a my rzucamy swoje podejrzenia na jakiś pomiot po KGB);
g) negocjacjom (tj. np. zrobiliśmy zrzutę na dodatkową wódę – tylko Marian nie pił, ale nie chce mu się jechać na stację, Janusz garnie się, żeby iść pieszo, ale jest ubzdryngolony w trzy dupy i zaraz wyląduje w rowie a ciocia Sabinka proponuje domowej roboty nalewkę z sosny, której nikt nie chce pić, bo poniewiera bardziej niż łyk skwaśniałego mleka na pusty żołądek – nic nikomu nie pasuje, ale w końcu zgadzamy się odkupić dwie zgrzewki piwa od sąsiada, bo tylko to jest blisko i szybko).

Każdy rozmawia w różny sposób, w różnym celu i w różnym stylu… ale jak przychodzi do dyskusji internetowej, to nagle okazuje się, że jedynym celem KAŻDEGO jest i domyślnie staje się… przekonanie wszystkich do swojego zdania.
I tragedia, bo grupa ludzi, która nie ma ze sobą wiele wspólnego się ze sobą nie zgadza i nie “szanuje opinii rozmówców”, które nierzadko są kompletnie sprzeczne z jego przekonaniami.
No nie zgadzają się ze sobą i “psują atmosferę” – szaleństwem byłoby zaakceptować, że niektórzy się ze sobą NIE ZGODZĄ i nie będą szanować cudzych “opinii” w momencie, kiedy te “opinie” są sprzeczne z ich własnymi, oburzają, irytują lub wydają się błędne – i kiedy szacunek do nich (opinii, a nawet i osób, które się nimi dzielą) byłby wyrazem braku szacunku dla ich własnych?

Nie, nie byłoby szaleństwem. Tak wygląda zdrowa sytuacja. Na tym polegają interakcje międzyludzkie.

A ludzie żyją i dają sobie radę bez lamentów jakiejś trzęsidupy, której wydaje się, że parę bluzgów to omen zwiastujący Armagedon i której najbardziej odpowiadałaby pełnia władzy nad grupką półprzytomnych anemików, którzy od czasu do czasu zbierają się na monstrualny wysiłek i zarzucają jej jakimś komplementem w ramach zachwytów nad tą cudowną atmosferą, którą udało im się wspólnie stworzyć.
Wagon xanaxu, może parę trupów, ale za to wszyscy pozostali zadowoleni?

Nie, nie będą zadowoleni. To recepta na koszmar, nie idyllę.

Im mniej bodźców i wyzwań – tak, nawet tak małych i nieznaczących jak kłótnie z obcymi osobami pod artykułem o niedobrym PiSie – tym ludzie stają się głupsi i bardziej bezradni.
Nie jest powiedziane, że mając bodźce i wyzwania będą sobie ze wszystkim radzić i błyszczeć inteligencją – ale będą mieć na to znacznie większe szanse niż zamykając się w sztucznych enklawach, w których zakompleksione trzęsidupy walczą o niemącenie atmosfery odmiennym zdaniem, jakby od tego zależało ich życie.

No shit, że każdemu jest milej, jak nie musi się irytować czyimiś głupotami, spierać ani zastanawiać, czy to co mówi ma sens. Ale to uwstecznia, zabija kreatywność – a co gorsze i bardziej przerażające – jest zwyczajnie nudne. Przerażająco i morderczo nudne.

To ma być ta ziemia obiecana do której zmierzamy?
Cenzurowanie słów, ograniczanie tematów i blokowanie dyskusji, które nie zmierzają ku pełnej zgodzie?
Żeby nikomu nie bywało przykro od czasu do czasu – zadbajmy o to, żeby od pewnego momentu wszystkim było kompletnie gównianie?

Zacznijmy od tego, że niewiedza to nie zbrodnia.

Ba! – normalna sprawa, większość ludzi ma minimalną wiedzę na maksimum tematów (bo fizycznie niemożliwym byłoby ją mieć) wiemy tyle, ile nam potrzeba, ile chcemy wiedzieć, ile mieliśmy szansę się nauczyć – a i to tylko w dziedzinach, które uznaliśmy za wartościowe lub interesujące.

Niewiedza połączona z opowiadaniem głupot na temat, o którym nie ma się pojęcia – to też nic strasznego.

I choć miło byłoby, gdyby każdy chętny do wypowiadania się na jakikolwiek temat miał lub w pewnym momencie nabawił się potrzeby zyskania jakiegoś pojęcia o tym temacie, zweryfikowania swoich domysłów, albo chociaż wzięcia pod uwagę głosów, które informują go, że jest w błędzie (nawet, jeśli ostatecznie miałby je odrzucić) ale nie mieć pojęcia i mimo to chcieć się uważać za alfę i omegę nie umiejąc wyrecytować greckiego alfabetu w całości to też nie tragedia.

Snucie swoich krzywdzących domysłów i fantazji oraz rozgłaszanie ich mimo braku jakiejkolwiek wiedzy w tej dziedzinie – jest “takie sobie”, ale nic ponadto.

Nawet, jeśli ludzie bełkocząc tworząc zlepki gówna, które mogą być dla innych raniące i  kontynuują mimo otrzymania jasnego komunikatu: “pleciesz banialuki i właśnie kogoś skrzywdziłeś” – to moralnie średnie, ale patrząc realistycznie: szkodliwość jest tu minimalna.
Nawet, jeśli ktoś poczuje się urażony, zraniony, poniżony; nawet jeśli czyjeś wystąpienie sprawi komuś ból – to cóż. Tak bywa.
Czasem ludzie mówią krzywdzące rzeczy bezmyślnie, czasem po to, by kogoś zranić – ale to są problemy, tworzone przez konkretne sytuacje i powinny być rozpatrywane jako konkretne sytuacje, nie jako rak wolności słowa trawiący zdrowe komórki ludzkości.

Jeśli Basia nazwała Kasię idiotką i Kasi jest przykro to problemem jest to, że Basia nazwała Kasię idiotką i Kasi jest przykro – nie to, że Basia ma język i może mówić, a gdyby odcięto jej go zawczasu, to do tego incydentu w ogóle by nie doszło i nic nie zepsułoby samopoczucia Kasi.

Nie szarżowałabym ze stwierdzeniem, że to “złe”.
Takie rzeczy jak ludzka tępota, chamstwo i okrucieństwo są faktem i w pewnych granicach – chcąc żyć, przetrwać i nie zwariować – trzeba to zaakceptować.
Sam fakt, a nie stan rzeczy – ta akceptacja nie znaczy, że trzeba się z tym godzić i nie podejmować prób powstrzymania tego.
Udawanie, że problem nie istnieje i chowanie wszystkich przesłanek, które mogłyby o tym przypominać to obłuda, nie “próby powstrzymywania”.

Istnienie ludzi głupich, bezrefleksyjnych i bezlitosnych to nie koniec Świata.
Oni są, a ich działalność wbrew pozorom nie jest problematyczna – istnieli od zawsze, ba, kiedyś było ich znacznie więcej, a teraz mają znacznie większą szansę na zmianę tego stanu.

Poza tym warto pamiętać o tym, że nie wszystko jest tym, czym się wydaje.

Po pierwsze – obwinianie ich nie jest do końca sprawiedliwe, bo w większości (może nawet we wszystkich) przypadków nie ma w tym żadnej refleksji, myślenia ani nawet złej woli – jest powtarzanie tego, co usłyszeli od innych, do czego się przyzwyczaili i co uznali za “normę”. Może się pojawiać satysfakcja związana z pognębieniem już cierpiących, ale to też “naturalny” odruch (u zwierząt i innych istot, które nie mają ambicji bycia czymś więcej niż workiem komunałów i atawizmów).
Niektórzy ludzie po prostu SĄ tacy głupi – jedni uporczywie odrzucają szanse, by to zmienić, inni kiedyś to zrobią, ale potrzebują jeszcze pięciu, dziesięciu albo i stu okazji, żeby w końcu się wykazać. Jak nie będą gadać, to nigdy nawet nie dostaną tych szans.

Po drugie – to nie oni są problemem. Wielokrotnie próbowałam wyjaśnić (choć teraz już nie wiem, czy cokolwiek z tego skończyło w opublikowanych wpisach)wolność słowa i wyrażania poglądów – jak durne i krzywdzące by nie byłynie są problemem.

ALE! – nie są problemem tylko do momentu, w którym wszyscy biorący udział w dyskusji mają takie same prawa i mogą wzajemnie krytykować siebie, swoje stanowiska, argumenty, a nawet sposób ich wyrażania. Na tym polega dyskusja i to jest jej istotą.

Nie znaczy to, że dyskusja zawsze musi tak wyglądać – wprowadzenie ograniczeń niekoniecznie równa się uniemożliwianiu komukolwiek wyrażenia poglądów.

Tyle tylko, że przeważnie działa to tylko w teorii. Praktyka jest trudna i w pewnych warunkach* może poprawnie funkcjonować tylko, jeśli wprowadzone reguły (“ograniczenia”) są:

? przejrzyście sformułowane;
? jasne i zrozumiałe dla wszystkich;
? zaakceptowane przez wszystkich;
? konsekwentnie respektowane;
? takie same dla wszystkich.

Co w tym trudnego?

Niby nic… a jednak bardzo rzadko się to udaje.

Bo reguły NIE SĄ przejrzyście sformułowane.
? Bo NIE SĄ jasne i zrozumiałe dla wszystkich.
Bo nie są akceptowane przez wszystkich.
? Bo NIE SĄ konsekwentnie respektowane.
? Bo pojawiają się równi i równiejsi.

Zasada jest prosta: im mniej reguł, tym większa szansa na to, że wszyscy je poznają i będą respektować – a ci, którzy ich nie uszanują będą łatwi do odsiania.

*- pewne warunki to np. internet, gdzie w warunkach sporej rotacji dyskutantów wciąż wpada się w te same pętle, bo różni ludzie kłócą się wciąż o to samo; niektórzy po raz pierwszy, inni pięćdziesiąty… to, co w zamkniętej grupie dyskutantów dałoby się osiągnąć w kilka godzin/dni/tygodni w ławicy internautów wiązałoby się z miesiącami lub latami chaosu – fizycznie i pragmatycznie: łatwiej jest podrzucić ludziom garść wskazówek.

Ale – jak już wspomniałam i co chyba każdy zauważył: to NIGDY tak nie wygląda.

W tym miejscu urwałam pisanie parę miesięcy temu. Ostatnio zaliczyłam kolejne deja vu.

Nie kojarzę tego człowieka na tyle, żeby móc zaryzykować zgadywanie: debil, czy manipulant – tzn. jestem pewna, że jedno i drugie, ale nie wiem, które bardziej.
W telegraficznym skrócie: frustracja rosła od dawna. Rosła, rosła, aż tłum postanowił pożreć żywcem prostodusznego nieszczęśnika, który, niebożę, pełen najlepszych intencji ignorował wielokrotny, totalny, agresywny, wulgarny hejt i cosobotnie lincze na pierwszej lepszej bezbronnej.
Nie sprzeciwił się, nie raczył zaznaczyć, że nie zgadza się z którąkolwiek z tych akcji, bo wolał się skupiać na pozytywnym zakręceniu.
Tłum się pomylił i w swej prostoduszności uznał, że wszystko, co ma białą sierść jest bezradną owieczką i nadepnął na odcisk niedźwiedziowi polarnemu, który zmienił ich weekendowy marsz z pochodniami w jesień średniowiecza.
Stado poszło za niedźwiedziem i zaczęło równać z ziemią pozytywnie zakręconego frajera – za to, że przy żadnej z trzystu okazji nie zająknął się nawet słowem, że się na to nie zgadza, z tym nie zgadza, że to be, żeby się zamknęły – NIC.

Burza przeszła, skończyła się i wyciągnięto odpowiednie wnioski. Że problemem była – a jakże! – zbytnia swoboda wypowiedzi. Wstrętna wolność słowa, do której ludzie nie dorośli. Zbytnia wyrozumiałość, która już nie powinna się powtórzyć.

Właściwie… to poniekąd logiczne. Jak osoba w nieco większym stopniu niż inni jest takim gnojem, że nie ma świadomości – nawet tej elementarnej: że jak kogoś grupowo wyzywają i wyśmiewają to temu komuś może być przykro (i że ta bierność jest pod wieloma względami gorsza od uczestnictwa w ataku), co jest złe, a co niekoniecznie, jeśli żaden wewnętrzny głos nie mówi mu, że tu warto byłoby zaprotestować, a tam opieprzyć… to cóż mu pozostaje, jeśli nie mechaniczna cenzura i wklepywanie kolejnych słów na listę blokowanych?
Cóż może nieszczęsny, moralny daltonista, skoro nie widzi różnicy?

Dlaczego krytyka jest bardziej tępiona niż hejt?

Przede wszystkim dlatego, że hejterzy, wywrotowcy i inne wrzody na zdrowej tkance społeczeństwa są sprzymierzeńcami cenzorów.

Jeśli aktywują się spontanicznie to tym lepiej dla tych, którzy szukają “uzasadnienia” dla ograniczenia wolności – nie muszą sami ich udawać ani nikogo opłacać (a i takie numery wykręcano ludziom dość często na przestrzeni ostatnich stu lat – ), a zyskują przykłady i “argumenty” na to, że niestety, mimo starań (których NIE dołożyli)… bla, bla, bla.

Można powiedzieć, że od cenzurowania dyskusji internetowych do brutalnego ograniczania wolności daleka droga – no… może i daleka, ale prosta, a pochwalanie tego to przesiadanie się z roweru do auta: szybciej będziemy na miejscu.

Abstrahując od mojej opinii na temat osób, które nie akceptują żadnej krytyki pod swoim adresem i mówią jasno: “coś ci się nie podoba to spadaj, nic co nie jest pochwałą mnie nie interesuje“, a nawet ci, którzy nie wyrażają tego tak dosadnie i cichaczem sprzątają wszystko, co im się nie spodoba – bo to co innego: to inny problem albo i w ogóle nie problem.
Ani w kontekście jednostek, ani całego tabunu jednostek – ich wybory, ich pchły, ich cyrki, ich satysfakcja_albo_nie w związku z tym, jak to się skończy.

Te rzeczy przestają być tylko_ich_wyborami, kiedy biorą na siebie zobowiązania, których nie zamierzają dotrzymywać (albo “zamierzają”, ale napotkawszy na pierwsze utrudnienia zaczynają brnąć w ściemy i zwalać winę na wszystko poza swoimi błędnymi założeniami), a potem wymyślają cuda na kiju i tworzą alternatywną rzeczywistość, w której “hejt” nie jest irytującą pierdołą na marginesie a ogromnym problemem, który należy traktować priorytetowo i chronić się przed nim jak przed dżumą, bo jak nie, to cywilizacje upadną a niedobitki armagedonu zrujnują nieliczne ocalałe drzewa, próbując się na nich wieszać w 200-osobowych grupach, bo ktoś napisał im coś niemiłego.

No nie no. Tak nie będzie.

Ale dzięki wzajemnemu wbijaniu sobie do głów, że cenzura jest niezbędna, bo komuś będzie przykro i (…) a potem te tabuny wisielców… najpierw wszyscy przyzwyczają się do tego, że tu nie mogą, tam nie mogą, sram-nie-mogą… aż w końcu odzwyczają się od wyrażania sprzeciwu przeciwko czemukolwiek.
Przestaną się buntować przed rzeczami, które wydają im się złe lub niesłuszne – najpierw dla świętego spokoju, potem żeby móc jakoś funkcjonować… aż w końcu zrezygnują z kwestionowania czegokolwiek i zmienią się w łatwo sterowalne stado baranów, których non stop ktoś będzie wykorzystywał i krzywdził, a oni nawet nie będą wiedzieć kto ich bije i dlaczego boli.

Zwykle wystarczy odrobina tolerancji, brak reakcji tu i ówdzie – jakiejkolwiek reakcji, niekoniecznie związanej z nakładaniem jakiejkolwiek “kary”, żeby po pewnym czasie stwierdzić, że no, niestety obecne ograniczenia nie spełniają swojej roli, trzeba je zaostrzyć.

Jeśli zapomnimy o tym, że hejterzy to kilkuprocentowa, znudzona mniejszość…
Jeśli zapomnimy, że agresywni prześladowcy to ułamek tłumku hejterów…
Jeśli zaczniemy patrzeć na każdą irytującą bzdurę jako na coś, potencjalnie zagrażającego naszemu bezpieczeństwu i zaczniemy traktować każde niepochlebne słowo jako zamach na nasze człowieczeństwo…

… to zbudujemy sobie piekło. Własnymi rękami i bez cienia przesady.

Raj dla obłudników i manipulantów? Nie. Może chwilowy. Na dłuższą metę to nie zadziała. Nigdy nie działało, a mentalność ludzka jakoś specjalnie się nie zmienia ani przez dekady, ani wieki, ani nawet millenia.

Mimo całej podatności na podstępne zagrywki, populizm, bezkrytyczność, wolę stada, zastraszanie i tak dalej ludzie nie są niewolnikami.
Nie są, nie byli i nigdy nie będą. 
Jak ktoś spróbuje ich z nich zrobić, to spora część się podda. Większość uda się się sterroryzować, nieliczne wywrotowe jednostki można zatłuc, zamknąć lub wygnać na wszelki wypadek i złudzenie kontroli będzie trwało.
Większości sterroryzowanej większości odechce się żyć, bo będą nieszczęśliwi – możliwe, że nawet nie zdając sobie sprawy, dlaczego tak jest. To potrwa rok, dwa, trzy, pięć, dziesięć albo i sto lat. A w roku sto pierwszym złapią za siekiery i zarąbią wszystkich, których uznają za przyczynę swojego nieszczęścia.
I znajdą ją – nawet, jeśli wcześniej przypadkiem wykończą rudych i cyklistów.

Warto?

Nie, ale i tak tam pójdziemy.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 5 / 5. Wyniki: 1

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.