Czy wyrażanie swojej niechęci wobec Walentynek i pobłażliwe westchnienia, przesyłane osobom, które je obchodzą nadal są na topie? Wiem, że przez lata były, ale teraz nie mam pojęcia… pewnie nie.
To taki wdzięczny temat, a nigdy nie miałam okazji się w nim zatopić.
Teraz, kiedy wszyscy już (chyba) skończyli, a temat upadł do poziomu nędznych klikbejtów na fejsie ja mogę zacząć.
Niestety nigdy nie udało mi się rozwikłać tajemnicy straszliwych Walentynek. Nie, żebym próbowała… ilekroć natknęłam się na utyskiwania w tej intencji, myślałam, że fajnie byłoby poświęcić temu chwilę, ale deficyt dobrych pretekstów sprawił, że ta zagwozdka za każdym razem miała bardzo słabe miejsce na mojej liście priorytetów.
A teraz proszę bardzo – mam bloga, mam pretekst, mogę zasuwać.
Dlaczego ludzie nienawidzą Walentynek?
Argumenty i żale są bardzo podobne bez względu na to, z jakim świętem mamy do czynienia: Boże Narodzenie, Wielkanoc, Dzień Matki, Walentynki… nawet Wszystkich Świętych. Nic tylko komercja, zła, zła, zła, ZŁA komercja, zepsucie, mainstream, wyświechtanie, spłycenie, nuda, bla, bla & bla.
Więc może problem nie tkwi w Walentynkach, a w świętach w ogóle?
Ale jeśli tak… to w czym właściwie?
Nie chcesz, nie celebruj – ignoruj i żyj sobie tak, jakby ich nie było. Gdzie problem?
Przecież nie w tym, że ktoś kogoś zmusza do obchodzenia jakichś świąt.
Byłam o włos od stwierdzenia, że nikt nikogo nie zmusza – ale to byłoby zbyt brawurowe. Świat jest pełen szurniętych, problematycznych i nieleczonych osób, które próbują albo z sukcesem zmuszają innych do różnych rzeczy… więc dlaczego mieliby nie zmuszać akurat do obchodzenia świąt? Pewnie to robią.
Ale… jeśli ktoś faktycznie jest ZMUSZANY do obchodzenia świąt (albo do czegokolwiek innego)… Im szybciej uświadomi sobie, że próby zmieniania całego świata nie są najlepszą drogą do wprowadzenia zmian we własnym życiu i wyzwolenia się z toksycznych sytuacji, tym lepiej dla niego.
Walentynki, święta, rocznice… to nic innego jak wybicie z monotonii.
Trudno powiedzieć, że monotonia jest zła. Nie jest – stabilizacja i święty spokój to bezcenne wartości… ale jak ze wszystkim: co za dużo to niezdrowo.
Ludzie, którzy nie wybijają się z monotonii gnuśnieją, smutnieją, a w dalszej konsekwencji głupieją – stąd te wszystkie porady o przełamywaniu monotonii: nie chodzi o szukanie ekstremalnych wrażeń i wprowadzanie rewolucji (jak ktoś chce i potrzebuje to inna sprawa), ale o drobiazgi – takie jak wprowadzanie lekkich zmian w codziennej trasie do pracy, rozwiązywanie zagadek, uczenie się nowych rzeczy… wszystko to sprawia, że człowiek zachowuje (albo i zwiększa) swoją sprawność intelektualną.
Jaki to ma związek ze świętami?
Luźny, ale istotny: “wyjątkowe” dni urozmaicają codzienność, skłaniają do podjęcia innych wyzwań i – niech będę przeklęta na wieki za użycie tego obrzydliwego słowa – budzą kreatywność. PEWNĄ kreatywność – u jednych mniejszą, u innych większą, u jeszcze innych zupełnie zbędną (bo dostarczają sobie wrażeń w inny sposób).
Ktoś planuje przygotowanie kolacji, ktoś inny układa listę argumentów, których będzie mógł użyć w dorocznej kłótni z ciotką… ostatecznie wszystko w pewnym sensie wychodzi na plus.
Wszystko – więc nie powinnam negować pozytywnych aspektów narzekania na Walentynki – bo żeby ponarzekać też trzeba wysilić mózgownicę i wymyślić powody tych utyskiwań… ale jednak to zrobię.
To zawsze te same powody, podane w podobnej formie – na tyle podobnej, że trudno uwierzyć, że ich autorzy naprawdę się nad tym zastanawiali i nie ograniczyli do bezmyślnego powtarzania czyichś pomysłów. To wciąż nie problem – a nawet jeśli, to znacznie mniejszy niż to, że większość tych argumentów nie ma sensu.
Największym “problemem” Walentynek jest właśnie to przełamywanie monotonii – nieznaczne, ale wystarczające do sprowokowania myśli o sprawach, które na co dzień z ulgą odsuwamy gdzieś dalej.
Walentynki obnażają miłosne i związkowe niepowodzenia – dlatego są tak irytujące.
Rzadziej zdarza się, że myślenie o złamanym sercu i n-tym podejściu do pozlepiania do kupy zdezelowanego związku lub nieumiejętności stworzenia takiego, w którym czulibyśmy się szczęśliwi nie jest dobrym pomysłem.
Rzadziej – czyli np. bezpośrednio po rozstaniu, kiedy najtrudniej uciec od tych myśli, które tylko ranią i nie tylko nie pomagają zebrać się do kupy, a wręcz pogarszają sytuację.
Częściej ta irytacja jest sygnałem, że dalsze rozważania nieuchronnie doprowadziłyby nas do stwierdzenia, że “nadal kocham tę cholerę“, że “ten związek to pomyłka“, “że mam skłonność do pakowania się w złe relacje, czuję, co robię źle, ale nie umiem przestać“ wniosków, których sobie nie życzymy, więc staramy się je zgrabnie omijać i szukać problemów gdzie indziej – w myśl zasady, że wszędzie można jakieś znaleźć, a cudze/wydumane/globalne nie są aż tak irytujące, kiedy pozostają nierozwiązane (wszak to nie w naszej mocy, żeby…).
Czy kupienie prezentu dla bliskiej osoby to naprawdę tak wielki problem?
Pomijając sytuację w której mamy do czynienia z osobą kompletnie spłukaną – wtedy KUPIENIE czegoś może być problemem, ale utyskiwania częściej dotyczą braku pomysłu na prezent niż braku środków, które umożliwiłyby nabycie tegoż.
Serio? W dobie internetu i pierdyliona stron z inspiracjami i gotowymi pomysłami można nie wymyślić niczego adekwatnego?
Czy może to kwestia nieznajomości upodobań i pragnień partnera? Albo bycia w związku z osobą, która lubi dostawać prezenty mimo, że samemu nie lubi lub nie umie się ich dawać?
Bo jeśli tak, to nie w Walentynkach problem.
Dekoracje w sklepach są irytujące?
Akurat te Walentynkowe? Akurat te świąteczne?
Przecież w sklepach zawsze są JAKIEŚ dekoracje.
To powód do wygłaszania okolicznościowej tyrady, w której człowiek przedstawia się jako nieszczęśnik, tłamszony przez komercję, poddawany presji społecznej, prześladowany przez kicz nad którym moralnie triumfuje? Czas na akcję “zostań bohaterem swoich czasów, kup brokuła, po którego poszedłeś do spożywczaka”?
Ależ przerażające – przez tydzień lub dwa w sklepach wielobranżowych pojawiają się słodycze i bibeloty z serduszkiem – jakby to była jakaś różnica, czy stoją tam choinki i pierniki z okazji Bożego Narodzenia, znicze na Wszystkich Świętych, zajączki i kurczaczki na Wielkanoc, czy przecenione kartofle i nadgniłe pomarańcze.
Róże umierają?
Dowiedziałam się, że to problem trafiwszy na artykuł, który bezpośrednio popchnął mnie do napisania (w końcu czegoś) na ten temat. Autor narzekał, że kwiaty po kilku dniach umierają.
PO KILKU DNIACH?
Kwiaty cięte są martwe już w momencie zakupu. Od wieków obdarowujemy się kolorowymi trupkami na kolczastej łodyżce.
Ludzie umierają, uczucia umierają, czemu u róż miałoby to być szczególną wadą? Suche kwiaty nie są tak ładne jak te, wciąż jeszcze pijące wodę, ale to nic w porównaniu z tym, jak kończy romantyczna kolacja… albo zwykła kolacja.
Ludzie, epatujący swoim związkowym szczęściem i romantyczną miłością w serwisach społecznościowych nie są czymś, co inni/samotni chcieliby oglądać?
Dlaczego?
Cóż piękniejszego niż świadomość, że ta użerająca się ze sobą parka świrów tylko udaje, że jest między nimi w porządku?
Cóż bardziej satysfakcjonującego niż myśl o tym, że niebawem dodadzą pełen rozpaczy status o rozstaniu i dostaną za swoje? Albo o tym, że on/ona jeszcze nie wie, że jest niekochany?
Przecież ten “problem” dotyczy osób, które mają problem z cudzymi statusami na fejsie i fotami na insta… absurdem byłoby zakładać, że są ponad to – sam fakt, że na to narzekają jest najlepszym dowodem na to, że siedzą głęboko POD tą kreską. Skoro już tam są, to czemu odmawiać sobie radości z czyjegoś przyszłego, obecnego lub wydumanego nieszczęścia?
Wszak jedyną stawką w te gierce jest własne samopoczucie, a już w samym ubolewaniu na temat można znaleźć mnóstwo powodów do czystej, szczerej, satysfakcjonującej zawiści: punktem wyjścia tych rozważań jest założenie, że ta czy inna parka pozuje, udaje, kłamie, albo jeszcze nie wie, że zmierza ku bolesnemu końcowi – i to tego nieszczęsnego singla przygnębia? Że ktoś ma równie marnie jak on, albo i gorzej?
Ważnym argumentem na obowiązkowej liście każdego okolicznościowego marudy jest stwierdzenie, że Walentynki (czy inne święta) są “bez sensu”, bo ludzie powinni być wobec siebie czuli i romantyczni zawsze, a nie tylko od wielkiego dzwonu.
Nawet gdyby to było możliwe… to wciąż sytuacja klasy: zaprosić kogoś na obiad i zostać opieprzonym za to, że nie żywi się go codziennie.
Jakiś tam – choć raczej symboliczny – sens w tym jest, ale chyba tylko dla nihilisty… a warto pamiętać, że to nie są rozważania spod znaku co ja chcę i jak będę postępował – to uniwersalne porady dla całego świata, mające doprowadzić wszystkich do stanu wiecznej szczęśliwości (no, może poza tymi, którym odpowiada ~obecny stan).
Dzień kobiet, matki i kota, urodziny i Boże Narodzenie, tak strasznie problematyczne, bo wszyscy nagle zaczynają być dla siebie mili (czy tam “czują presję, że powinni być”) a to takie fe, be i meh, nieprawdziwe – bo gdyby było, to zachowywaliby się tak przez cały rok – mimo, że to niezgodne z samą definicją święta, czy celebracji czegokolwiek, sprowadzającej się do tego, że MA BYĆ INACZEJ NIŻ ZWYKLE.
Jasne, że to arbitralnie narzucone, kulturowo przyjęte i nieuzasadnione w żaden konkretny sposób terminy… ale można to odnieść do koncepcji czasu jako takiego. Też jest “arbitralny” i sztuczny.
Poza tym… no litości. Ludzie wcale nie starają się być mili z okazji świąt.
To czas rodzinnych awantur, stresów, upierdliwych “konieczności”, użalania się nad sobą, pogrążania w samotności i kompromisów, od których ludzie dostają wrzodów… ale też wielu mało nieprzyjemnych rzeczy, których jest znacznie więcej.
W najgorszym wypadku to tylko-aż pretekst do wzięcia udziału w zabawie kreatywnej – nawet jeśli jej jedynym celem jest przetrwanie jakiegoś konkretnego, wybitnie irytującego dnia, jakby naprawdę miał aż tak wielkie znaczenie.
Nie ma – może mieć, jeśli mu je nadamy… a jeśli już nadajemy, to po co torturować się nim w tak idiotyczny sposób? Przecież większość tych demonizujących argumentów nie ma najmniejszego sensu w ustach wolnego człowieka… a jeśli nie czuje się wolny, to nie wina pretekstu, który doprowadził do tej konkluzji.
Ależ oczywiście, że gardzenie Walentynkami jest na topie. I to w jeszcze lepszym wydaniu. Przecież zwiększa się chyba moda na “patriotyzm”. Toż to PLASTYKOWE świento z ZACHODU, a my mamy swoje, POLSKIE, narodowe! Za każdym razem jak ktoś krzyczy, że NASZE święto zakochanych to jest w czerwcu (!!!!!!!!11one), pytam jak je ostatni raz obchodził i nigdy nie dostaję odpowiedzi. Wiem, że patryjoci są jeszcze oburzeni pogańskim (jeśli dobrze zrozumiałam) obchodzeniem świąt, bo przecież mamy słowiańskie. Z odpowiedzi, czym się różni wyłapałam jako różnicę chyba tylko sianko pod obrusem, ciekawe czy chociaż na tyle się wysilają.