Czym różnią się polskie święta Bożego Narodzenia od amerykańskich?

0
(0)

Nie mam żadnych bliskich znajomych na zgniłym Zachodzie, nigdy nie spędzałam świąt (Bożego Narodzenia) poza Polską, a amerykańskie święta nigdy jakoś specjalnie mnie nie fascynowały… nic ponad to, co udało mi się zobaczyć w filmach i mediach – w związku z tym poświęciłam dodatkowe półtorej godziny na zgłębianie tematu i oglądanie tematycznych filmów na youtube.
Dowiedziałam się paru nowych bezużytecznych rzeczy o amerykańskiej kulturze bożonarodzeniowej i paru zaskakujących o polskiej – żyłam sobie w przekonaniu, że sałatki ziemniaczane to jedna ze sztandarowych potraw kuchni niemieckiej i amerykańskiej… ale nigdy nie słyszałam o tym, że sałatka ziemniaczana jest tradycyjnym polskim daniem – i to jeszcze wigilijnym!

Może powinnam poczekać z tym wpisem na lepszy moment...

(jak np. czerwiec czy maj), ale skoro już zaczęłam się nad tym zastanawiać, to przecież równie dobrze mogę zrobić notatki. Wątpię, żebym w grudniu miała jednocześnie czas i ochotę na napisanie czegokolwiek klimatycznego: przymierzałam się do tego co najmniej trzykrotnie w 2017 i nic z tego nie wyszło. Największe nadzieje wiązałam z Halloween Zaduszkami, bo mniej więcej w połowie października trafiłam na fragment tekstu, świadczący o tym, że w Polsce istniał zwyczaj chodzenia po domach i “kolędowania” w wigilię Wszystkich Świętych (nie wiem, czy to właściwe słowo, tekst sugerował piosenki okolicznościowe). Mało tego, kolędników obdarowywano jabłkami, funkcjonowało też coś w rodzaju okolicznościowych psikusów.

Pomyślałam ŁAŁ, muszę koniecznie do tego wrócić i poszukać czegoś więcej – nie wyszło. Spieszyłam się, przerzucałam różne książki, skupiłam się na czymś innym i przypomniałam sobie o tym niezwykłym odkryciu dopiero po Zaduszkach. Bez tego ułamka presji, prowokującej do zrobienia/skończenia czegoś przed konkretną datą… próbowałam znaleźć tamten fragment, właściwą książkę i jakieś skrawki w internecie – bez sukcesu, ale nie mogę powiedzieć, żebym się jakoś specjalnie przyłożyła.

Jedyna hipoteza, jaką udało mi się wykrzesać w tym temacie, to podejrzenie, że może chodzi o występującą pod inną nazwą sałatkę śledziową lub jarzynową, ale nie mam przekonania do żadnej z nich… o ile mi wiadomo, do śledziowej dodaje się kilka kartofli, ale jest ich znacznie mniej niż śledzi i innych składników, więc jaki sens miałoby nazywanie jej “sałatką ziemniaczaną”? (może w innych regionach hołduje się innym proporcjom?)

O sałatkach jarzynowych nie wiadomo mi nic.

Kojarzą mi się z tym stojącym na stole obrzydlistwem, składającym się w 90% z majonezu i gotowanej marchwi, które prześladowało mnie przez całe dzieciństwo, ilekroć zaciągnięto mnie gdzieś w gości. Co najmniej raz wyszłam przez to na debila, bo przyzwyczajona do tego, że “sałatka” to coś, co jest głównie zielone, czasem trochę żółte, czerwone i różowe i sterczy z miski na hasło “poczęstuj się sałatką” tępo gapiłam się w stół, na którym nie było niczego, co choć trochę by ją przypominało… uszczęśliwienie mnie tą niegodną zaufania breją w pastelowych kolorach nie skończyło się dobrze.

Innym cennym wspomnieniem był wieczór spędzony u… oddając sprawiedliwość: kompletnie nie pamiętam tego człowieka i nie kojarzę zupełnie nic poza tym, że poszliśmy do niego – po kilkunastominutowej nieobecności wrócił do pokoju, oznajmiając radośnie, że zrobił “pyszną sałatkę kiełbasianą”… i tyle mnie widział. Nawet nie wiem z jakiej okazji poczułam aż tak silnie wzbierającą namiętność, ale widok talerza pełnego mięsa nakazał mi natychmiastową ewakuację. Nigdy wcześniej ani później mi się to nie zdarzyło, ale i nikt nie uraczył mnie “pyszną sałatką kiełbasianą”.

Wszystko co mi się wydawało musiałam na wszelki wypadek jeszcze raz sprawdzić…

Czym różnią się polskie święta od amerykańskich?

Chyba wszystkim: począwszy od nazwy a skończywszy na detalach, ale mimo wszystko niczym szczególnym.

W krajach anglosaskich w Boże Narodzenie jada się mięso, a tradycyjną potrawą jest pieczony indyk w żurawinach.

Nie wiedziałam, czemu tak się zawzięli na te indyki… w święto dziękczynienia indyk jest symbolem nieszczęsnego ptactwa, które kilkaset lat temu napatoczyło się na głodujących osadników, ocaliło ich od śmierci głodowej i umożliwiło im dalszą grabieżczą ekspansję i mordowanie Indian, ale nie miałam pojęcia jaki związek mają indyki z Bożym Narodzeniem…. przesileniem zimowym, grudniem?
Przecież to amerykański ptak, raczej nie pojawił się w szopce/jaskini betlejemskiej…

Szukałam, szukałam i chyba znalazłam – najwyraźniej w Wielkiej Brytanii jada się go na cześć byłych brytyjskich kolonii w Ameryce… z której 500 lat temu przywieziono indyki do Europy… a w Ameryce dlatego, że przyjeżdżający tam z Wielkiej Brytanii imigranci przywieźli ze sobą zwyczaj jedzenia indyków w święta… łoł!

Ogromną popularnością cieszy się też świąteczna szynka… ale dlaczego szynka? na cześć najsłynniejszego Żyda? SZYNKA?!

Prześledziłam historię ewolucji bożonarodzeniowych mitologii…

W pierwszych wiekach Boże Narodzenie zostało połączone z pogańskimi obrzędami, towarzyszącymi przesileniu zimowemu – różne kultury wykształciły różne obrzędy.
Narodziny Jezusa zostały nałożone m.in. na germańskie święto Jul, w czasie którego przeprowadzano rytualną ofiarę z knura (dawniej, w niektórych regionach również z najsilniejszego niewolnika), którego następnie zjadano (niewolnika chyba nie) – ale to w mitologii nordyckiej.

Ale czy ma jakikolwiek związek z dawnymi wierzeniami – i czy jakiekolwiek? A może po prostu jest efektem ogromnego upodobania, jakie amerykanie znajdują w spożywaniu świniny? I zeświecczenia świąt przesilenia zimowego?

Niestety nie znalazłam żadnych tropów, które pozwoliłyby mi na prześledzenie mrocznej symboliki sosu/galaretki żurawinowej.
Żurawina jest jadalna, zdrowa, w Ameryce chętnie jedzona od czasu inwazji, wcześniej była ceniona przez rdzennych mieszkańców, a galaretka… zdaje się, że producent puszkowanej soso-galarety żurawinowej osiągnął komercyjny sukces.

Jako że Wielka Brytania i USA są w większości protestanckie, święta trwają jeden dzień – nie ma wieczerzy wigilijnej ani drugiego dnia świąt ku czci pierwszego męczennika.

Prezenty rozpakowuje się rano, 25 grudnia a świąteczny obiad/kolację je się bez wyczekiwania pierwszej gwiazdki na niebie.
Zamiast adwentu jest sezon świąteczny – wyprzedaże, zakupy, dekoracje, zakupy, muzyka, atmosfera, zakupy…
Są kalendarze adwentowe, ale nie ma okresu zadumy, modłów, postu i codziennego biegania do kościoła. Są światełka, ale nie ma lampionów adwentowych.

To jest chyba ta najjaskrawiej żadna różnica.

Dwadzieścia lat temu spędzałam Adwent w ten sposób, a teraz mnie tam nie było. Pamiętam, że kościół był pełen ludzi… raz albo dwa razy w ciągu tych ~czterech tygodni. Poza tym w praktycznie niezmienionym składzie: jeden starszy pan, sześć starszych pań, ja, koleżanka, siostra koleżanki, ksiądz, dwóch ministrantów i około tuzina dzieci, zbierających obrazki/naklejki do zeszytów z religii, żeby dostać pochwałę od księdza, chodzącego po kolędzie… i chyba jeszcze coś, ale nie pamiętam co, chyba satysfakcję.
Pierwszego dnia było mnóstwo ludzi, wszyscy mieli ambitny plan chodzenia codziennie… ale zimno, ciemno, nieprzyjemnie. Już po pierwszej niedzieli zostawali tylko najwytrwalsi, którym okazjonalnie towarzyszyli mniej zawzięci, którzy zawędrowali do kościoła, kiedy akurat mieli czas – z różną częstotliwością, raczej mniejszą niż większą… no i nigdy nie było to więcej niż 2-3 osoby.

Teraz jak to mówią “czasy się zmieniły”, więc wygląda to zupełnie tak samo: kto czuje potrzebę, albo ma taki kaprys to chodzi, a jak po drodze mija ładne dekoracje, to mile mu się idzie.
Dokładnie tak samo wygląda to w każdym miejscu na Ziemi, w którym nie są łamane prawa człowieka.

Cały ambaras z wydłużeniem okresu świątecznego do ciężkostrawnych rozmiarów polega na tym, że oba okresy scaliły się w jedno:

Amerykanie wchodzą w okres świąteczny zaraz po Halloween, ozdabiają domy, kupują choinki, włączają światełka i ruszają na zakupy.

W Polsce dekoracje w domach wyjmuje się na kilka dni, maksymalnie tydzień przed świętami (chyba, że ktoś jest naprawdę wielkim fanem choinki), a większość ludzi pozbywa się bożonarodzeniowych dekoracji między pierwszą niedzielą po święcie Trzech Króli (6 stycznia) a świętem Matki Boskiej Gromnicznej/Ofiarowania Pańskiego (2-go lutego)… ale to kwestia osobistych upodobań i ew. lenistwa. Świąteczne ozdoby znikają z amerykańskich salonów i ogródków zaraz po świętach.

W USA (poza katolickimi domami oczywiście) nie ma zwyczaju dzielenia się opłatkiem.

Nie ma też dwunastu dań, “symbolizujących” dwunastu apostołów – ale i u nas nie wszyscy mają świadomość, dlaczego właściwie tych dań “powinno być” dwanaście.
A wcale niekoniecznie powinno być – ten obyczaj był praktykowany tylko w zamożniejszych domach, gdzie ludzie mogli sobie pozwolić na tak bogatą wieczerzę. W wiejskich domostwach było ich mniej – dziewięć, siedem, pięć… albo jedno, ale dbano o to, by na stole znalazła się odrobina wszystkiego, co uprawiano na polu: owoce, warzywa, zboża, orzechy, grzyby – wierzono, że pominięcie czegoś może ściągnąć nieurodzaj, a nieparzysta liczba dań była jednym z wielu (bardzo wielu) symbolicznych elementów, które miały zwiastować pomyślność w nadchodzącym roku.

Amerykanie ze znacznie większą pasją zajmują się dekorowaniem domów, okien, drzwi i ogródków.

Ale na ile to kwestia różnic kulturowych, a na ile naturalna konsekwencja tego, że przeciętny przedstawiciel klasy średniej w Ameryce żyje sobie znacznie lepiej (nie licząc służby zdrowia) niż przeciętny Polak, zarabiający średnią krajową i stać go na te wszystkie bzdety?
Nie wiem, czy to kluczowe, ale na pewno nie jest obojętne.

Na pewno mają więcej okolicznościowych promocji – prawdziwych promocji, na których można kupić normalne produkty w normalnych cenach, pobić się o przeceniony toster na dziale RTV… w Polsce to raczej okazja do podwyższenia ceny gratów, których nikt nie chce do absurdalnego poziomu, wlepienia karteczki z obniżką i czekania na ludzi, którzy zechcą coś kupić pod wpływem chwili i nie mają świadomości, że są robieni w wała.

Chęć udekorowania otoczenia jest naturalna i nie zależy od wyznania, miejsca zamieszkania dochodu… jakość, ilość, styl i charakter dekoracji jest względny, ale nie sama możliwość spojrzenia na własny salon/dom/kąt z myślą “ojej, ale mam ładnie”.

Nawet biorąc poprawkę na to wszystko, Amerykanie wkładają znacznie więcej pieniędzy, energii i pasji w bożonarodzeniowe dekoracje – niektórzy nawet planują i przygotowują się na ten okres przez cały rok.

W wielu amerykańskich domach kultywuje się tradycję corocznego robienia domków z piernika.

W Polsce pieczemy pierniczki i czasem (choć obecnie coraz rzadziej) dekorujemy nimi choinkę – mamy za to doroczny konkurs na szopki krakowskie, nad którymi pasjonaci pracują cały rok, a wybitni twórcy tworzą swoje dzieła nawet przez kilka lub kilkanaście lat (i nie dlatego, że pracują tak wolno).

Amerykańskie piernikowe domki są zjadane w święta i też czasem przypominają dzieła sztuki – choć praca nad nimi to kwestia “tylko” wielu godzin i dni. Niektóre to po prostu dziwnie zaaranżowany placek, inne wyglądają jak małe, wielopiętrowe wille, dekorowane lukrem, kolorowymi posypkami, czekoladą, cukierkami, kremem…

Najbardziej zaskakującym dla mnie, świątecznym obyczajem, praktykowanym w Ameryce jest elf, służący do terroryzowania dzieci.

Widziałam ten wątek w jakimś filmie, ale nie chciało mi się tego sprawdzać i uznałam to za owoc fantazji konkretnej, występującej tam pary rodziców, która podarowała dziecku pluszowego elfa i wyjaśniła, że od tej pory będzie ją obserwował, kontrolował czy jest grzeczna i zdawał relację Mikołajowi, który zdecyduje, czy przynieść jej prezenty czy nie.
Okazuje się, że podglądający domowników Elf on the shelf jest tam całkiem popularnym zjawiskiem… choć u nas też praktykuje się szantaże wizją obserwującego wszystko Mikołaja.

Ten wpis początkowo był odpowiedzią na komentarz pod poprzednim postem o Walentynkach, ale najpierw się rozrósł, a potem kompletnie stracił formę, a ja ruszyłam weryfikować swoje wyobrażenia na temat amerykańskich świąt. Nie miałam wielu mylnych wyobrażeń – nie wiedziałam o elfie, nigdy wcześniej nie wyruszyłam w podróż wyobraźni za szynką i nie wpadłabym na to, że wyjaśnienie kwestii indyka jest tak pokręcone. Oczywiście zaczęłam klepać dwa kolejne wpisy… których najprawdopodobniej nie skończę. Muszę coś wymyślić, bo to się robi nieznośne.
JEŚLI je kiedyś dokończę, to wyjaśnię, do czego zmierzałam. A jeśli nie… cóż, przynajmniej zagrałam nutę szaleństwa, pisząc o Bożym Narodzeniu pod koniec lutego ?.

☙✿❀❁❧

Kliknij na serduszka, jeśli chcesz ocenić post.

Średnia ocen: 0 / 5. Wyniki: 0

Wiatr hula... Nikt jeszcze nie ocenił tego posta. Link do FB jest na dole - to malutkie "f" na środku stopki.

3 thoughts on “Czym różnią się polskie święta Bożego Narodzenia od amerykańskich?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.