Po raz kolejny uprzedzam – nadal poruszam się w granicach genialnych pomysłów na sprzątanie dla niemot, syfiarzy i leniwców (bo to są grupy, które dumnie reprezentuję, które rozumiem i które poznałam), nie dla osób, które wycierają kurze dwa razy w tygodniu i wymiatają pajęczyny częściej niż dwa razy do roku – to nie mój świat, nie moje potrzeby i nie mój poziom rozumowania.
Do pewnego momentu nie zastanawiałam się nad tym, co zrobić, żeby mieć mniej sprzątania, z czasem okazało się, że jest sporo rzeczy, które mogą mi te nieprzyjemne chwile ograniczyć do minimum.
Wydaje mi się, że często pomijaną podstawą jest to, że porządek jest kwestią indywidualną: ludzie mają różne standardy i różne predyspozycje. Niektórzy nigdy syfu nie ogarną, innym ogarnięcie go nie jest potrzebne do szczęścia.
Bla, bla, bla – w każdej dziedzinie mają, wszyscy, można to powiedzieć o czymkolwiek i zawsze będzie adekwatne. To największa oczywistość – tak oczywista, że aż pomijana.
Pomijana tak często i uporczywie, że często zaczyna być uważana za mało istotną.
Jeśli pojawia się żądza wprowadzenia stałego ładu – lub: w wydaniu bardziej realistycznym – ogarnięcia istniejącego chlewu do stopnia umożliwiającego neutralną (nieuciążliwą) wegetację, to trzeba zacząć od myślenia, a potem skupić się na planowaniu (chyba, że akurat przeżywamy inwazję pcheł lub innych owadów, które opisywałam w poprzednich postach) działań tak, żeby nie utonąć, nie załamać się i ograniczyć do minimum ryzyko porzucenia wyzwania przed czasem.
Tym razem wymieniam parę rzeczy, które na pierwszy rzut oka niewiele zmieniły, ale okazały się bardzo praktyczne w dłuższej perspektywie:
1. Przyszycie uszek do zawieszania na każdym ręczniku.
A przynajmniej do tych, których używa się na co dzień do wycierania ciała i rąk.
Wymaga to zaangażowania i chwili czasu, ale bez tego strącałam ręczniki praktycznie przy okazji każdej wizyty w łazience. Ciągłe rozglądanie się za nimi, schylanie i podnoszenie doprowadzało mnie do szału.
2. Dwa kosze na pranie, żeby od razu segregować białe i kolorowe.
W moim przypadku na rzeczy do prania w wysokiej temperaturze i normalnej. Nie mam białych, a nigdy nie chciało mi się segregować. Machnięcie ręką dziesięć centymetrów bardziej w prawo lub w lewo nie przekracza moich możliwości.
3. Robienie wieeelu prań jednocześnie zamiast certolenia się z każdym praniem po kolei.
To raczej kontrowersyjny pomysł i wszyscy radzą, żeby robić dokładnie odwrotnie… ale żadnego zapełniania pralki i regularnych czegoś-tam w soboty. Czułam się z tym jak niewolnik bębna.
Nie mam większych problemów ze zrobieniem dziesięciu* prań pod rząd, rozwieszeniem ich i poskładaniem potem tej góry ciuchów.
Pojedyncze prania… meh. Nigdy mi się nie chciało zabierać za to na czas. Kupy prania leżały w różnych miejscach domu w oczekiwaniu na moment, kiedy wreszcie uznam, że jest go dość dużo, by zabrać się za składanie. Do tego pranie wisiało na sznurkach znacznie dłużej niż wymagała tego sytuacja, bo nie chciało mi się zbierać tych kilku rzeczy.
*10 prań pod rząd miało bezpośredni związek z tym, normalnie robię 2-4.
4. Stawianie na każdym stole koszyka na rzeczy, których aktualnie nie chce mi się odnieść na miejsce.
No… – może przesada z tym koszykiem. Równie dobrze może to być pudełko, taca, worek – cokolwiek: byle czyste i pod ręką. Jak się trochę nazbiera, to można zrobić jedną rundę na przełaj domu i odłożyć wszystko na miejsce w piętnaście minut.
Bieganie po kolei z każdą rzeczą zajęłoby… zero minut, bo zwyczajnie bym tego nie zrobiła.
5. Wystawienie miski na klucze.
Może to akurat nie była kwestia stricte porządkowa, ale czasu w ten sposób oszczędzam dość sporo – kiedyś poszukiwanie kluczy było regularną atrakcją.
6. Zafundowanie sobie mnóstwa haczyków na naszyjniki i wisiorki.
Próbowałam szkatułek i pudełek z podziałką, ale ten pomysł był idiotyczny. Kończyło się na tym, że nosiłam ciągle to samo, bo nie miałam czasu otwierać pięciu kolejnych pudełek, żeby móc założyć dokładnie to, co sobie zamarzyłam.
Preferuję styl cygańsko-choinkowy i lubię zawiesić na sobie tyle, ile uniosę.
Ściana z haczykami to jedyne rozwiązanie, które pozwala utrzymać porządek, wszystko szybko znaleźć i nie dorobić się wielkiej kuli poplątanych łańcuszków.
7. Pojemniki na śmieci we wszystkich popularniejszych miejscach w domu.
Bez nich bym utonęła – nic mnie nie skłoni do biegania do kosza z każdym papierkiem.
Próbowałam, sprawdzałam, nie wyszło, a śmieci lubiły wędrować. Pojemniki na śmieci (często prowizoryczne) może nie wyglądają najkorzystniej, ale spełniają swoją rolę, więc jestem z nich zadowolona.
8. Pozbycie się (prawie) wszystkich organizerów, które bardziej przeszkadzały niż pomagały
Ile ja tego nakupiłam, upojona wizją utrzymywania wszystkiego w porządku… – oczywiście wizja sobie a rzeczywistość sobie.
Idea piękna, ale nie każde są dla każdego – a niektóre są do niczego.
Mam ich sporo i jestem z nich bardzo zadowolona, ale nie ostał się żaden z tych, które znosiłam na pierwszej fali entuzjazmu tymi wynalazkami.
Były za małe, zbyt niewygodne, miały za mało przegródek albo zbyt wąskie przegródki + część chyba nie została stworzona z myślą o tym, by ich używać – niektóre postały sobie nieniepokojone przez kilka miesięcy a potem, kiedy zapragnęłam wyjąć to, co sobie w nich schowałam… połamały mi się w rękach.
Inna sprawa, że zdarza mi się widzieć takie, które rozpadają się już w sklepie.
To zajeżdża strasznym banałem, ale te zakupy trzeba było przemyśleć.
9. Kapy na kanapach, fotelach i łóżkach.
Wszędzie kapy i narzuty. Ich pranie jest szybsze i mniej kłopotliwe niż szorowanie tapicerki, którą – gdyby nie kapy – regularnie zalewałabym jogurtami, sokami i innym badziewiem.
10. Wsuwane organizery na wymiar wciśnięte wszędzie tam, gdzie upuszczone przypadkiem rzeczy lubią wędrować.
W skrajnych przypadkach – choćby docięta na wymiar deska o wysokości nóżek szafy.
Nienawidziłam tego wiecznego gmerania linijką i wytaczania spod komód długopisów, nakrętek, piłeczek… to wszystko zawsze kończyło pod komodami – najchętniej w rogu, tuż za tylną nogą, gdzie ani po to sięgnąć, ani to popchnąć.
Za łóżkami też miałam zawsze… kolekcję wszystkiego, co mi najbardziej potrzebne, ale po co nie mogę sięgnąć, bo mi rura od kaloryfera uniemożliwia wciśnięcie ręki gdzie trzeba bez odsuwania mebli. Jak miałam dobry dzień i krawieckie ambicje, to i 5-10 par nożyczek udało mi się wrzucić za łóżko. Jeden gwałtowny ruch, wstawanie po coś i brzdęk – oczywiście, że nożyczki są za łóżkiem. Gdzie indziej mogłyby być?
Odkąd pozatykałam te dziury, to mi się znacznie komfort życia podniósł.
Wciśnięcie pod szafy płytkich szuflad i pojemników na wszystko za łóżkami to kolejny etap eksperymentu. Ulgę poczułam już po powciskaniu poduszek za łóżko i pasków tektury pod szafy.
11. Przestawienie się na szorowanie (prawie) wszystkiego sodą, octem i olejkami
Mam jeszcze płyn do mycia naczyń i coś z chlorem do kibla (i wciąż sporo korundu do mikrodermabrazji) – dla nich nie znalazłam alternatywy, więc nie zamierzam rezygnować z kupowania ich. Po domu wala się jeszcze parę butelek super(nie)działających środków, które mam nadzieję wykończyć i nigdy więcej nic takiego nie kupować.
12. Płukanie blendera natychmiast po użyciu
Wielką tajemnicą jest dla mnie to, dlaczego całe internety polecają sobie wlewanie do blendera wody i miksowanie jej z płynem do mycia naczyń.
Niedługo stuknie mi dziesięć lat z blenderami, wykończyłam już cztery, dożynam piąty, mieliłam już chyba wszystko co się da (i próbowałam to, co się nie da), ale nie rozumiem. Iść z blenderem do zlewu, zalewać go wodą, wracać do stojaka, blendować, znowu iść do zlewu… – u mnie ten zawrotny dystans wynosi półtora metra, a i tak nie chciałoby mi się tego robić.
Nie dość, że to bezsensowne marnowanie prądu, to jeszcze nie daje absolutnie nic. Próbowałam kilka razy – przy owocach/warzywach efekt był porównywalny do opłukania dzbanka w wodzie, a przy ekstremach typu suszone śliwki majtanie nożem w wodzie z płynem do mycia naczyń nie sprawiło, że resztki śliwek się magicznie odlepiły. A pomajtać gąbką w środku potem i tak trzeba…
Magia jakaś. Może reszta świata używa innych owoców i innych blenderów, w których to faktycznie robi różnicę?
13. Składanie brudnych naczyń na pryzmy tematyczne
Nie mam zmywarki, zdarza mi się mieć pół kuchni zastawionej brudnymi naczyniami. To się nie zmieni. Jak miałam zmywarkę, to wyglądało dokładnie tak samo. Właściwie to nawet lubię zmywać, ale rzadko się we mnie ta namiętność objawia. Pozbyłam się złudzeń, że kiedykolwiek będę myć zaraz po użyciu cokolwiek poza blenderem.
Niedojedzone resztki zgarniam, żeby robactwa nie kusiło, ale na tym kończy się moje zaangażowanie. Przed myciem składam talerze na jedną pryzmę, miski na drugą, garnki na trzecią, sztućce do jakiegoś garnka… w ten sposób udaje mi się zmieścić na suszarce maksimum garów i umyć wszystko naraz – jak brałam jak leci, to musiałam to rozbijać na kilka tur.
14. Władowanie poziomej belki na apaszki między jedną ścianę a drugą
Niedawno szukałam sposobu na przechowywanie połączone z ekspozycją dużej ilości apaszek/chustek/szalików. Nie znalazłam. Tzn. znalazłam, ale nic, co by do mnie faktycznie przemówiło.
Parę dni temu nudziłam się stojąc w kolejce do kasy, złapałam i otworzyłam jakąś gazetę… a tam jakaś pani, prezentująca swoją kolekcję góralskich chust, zawieszonych na belkach pod sufitem. Nie mam belek pod sufitem, ale kiedyś kupiłam jakiegoś okrągłego, trzymetrowego kołka w budowlanym – testy wypadły pomyślnie. Czuję, że to jest to, czego szukałam, ale nie wybrałam jeszcze miejsca do przytwierdzenia czegoś takiego na stałe.
15. Dokładne opisanie pudeł z ozdobami świątecznymi i tematyczne pakowanie.
Mam mnóstwo ozdób. Nie wszystkie mam ochotę wyciągać co roku – raz, że nie wszystkie do siebie pasują; dwa – jak wyciągam je po dwóch-trzech latach, to jestem nimi tak podekscytowana, że… no, bardzo jestem podekscytowana w każdym razie.
Nie jest to jakaś wielka oszczędność czasu – ledwo parę godzin w skali całego roku, ale dla mnie to parę istotnych godzin. I mniej kursów z pudłami. Oszczędzanie całych dni i darowanie sobie tego cyrku oczywiście nie wchodzi w grę.
Nie wiem, co zrobić, żeby mieć mniej sprzątania w środowisku zupełnie innym od mojego…
W związku z tym wymienione tu innowacje zapewne okażą się zupełnie/głównie nieprzydatne dla kogokolwiek poza mną, ale… to dokładnie ten sam stan, w który wpędzają mnie cudze artykuły na podobny temat.
Wypełniłam sobie niszę – pomysłów było trochę więcej, ale darowałam sobie te (jeszcze) bardziej oczywiste, a kilka kolejnych przerzuciłam do posta o próbach nie marnowania jedzenia.